Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 12
KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 1
ОглавлениеNależąca do Texaco stacja Hapscomba mieściła się przy drodze numer 93 na północ od Arnette, mieściny, w której „diabeł mówi dobranoc”, leżącej niecałe sto mil od Houston. Dziś wieczorem byli tam sami stali bywalcy, którzy popijali piwo, prowadzili leniwe pogawędki i patrzyli na muchy wlatujące do ogromnego neonu firmy.
Ponieważ była to stacja Billa Hapscomba wszyscy odnosili się do niego z szacunkiem, mimo iż był kretynem. Oczekiwaliby takiego samego poważania, gdyby chodziło o ich miejsce pracy. Ale wszyscy byli bezrobotni. W Arnette nastały ciężkie czasy. W 1980 roku miasto miało dwa zakłady przemysłowe – fabrykę produkującą wyroby papierowe i wytwórnię kalkulatorów. Teraz jednak fabrykę wyrobów papierowych zamknięto, a wytwórni kalkulatorów też nie wiodło się zbyt dobrze – okazało się, że dużo tańsze kalkulatory produkowano na Tajwanie, podobnie jak przenośne telewizory i radia tranzystorowe.
Norman Bruett i Tommy Wannamaker pracowali kiedyś w zakładzie wyrobów papierowych, ale teraz żyli z pomocy opieki społecznej, bo już od dawna nie przysługiwał im zasiłek dla bezrobotnych. Henry Carmichael i Stu Redman pracowali w wytwórni kalkulatorów, jednak rzadko przepracowywali więcej niż trzydzieści godzin tygodniowo. Victor Palfrey był na emeryturze i palił cuchnące skręty – tylko na nie mógł sobie teraz pozwolić.
Hap oparł dłonie na kolanach i pochylił się do przodu.
– Mówię wam, powinni olać całą tę inflację – oświadczył. – Pal licho dług narodowy. Mamy prasy i papier. Wydrukowałoby się pięćdziesiąt milionów banknotów tysiącdolarowych i puściło je w obieg.
Palfrey, który do 1984 roku był maszynistą, jako jedyny spośród obecnych miał dość ikry i szacunku wobec siebie, by wyrazić sprzeciw wobec tych idiotycznych stwierdzeń. Rolując w palcach kolejnego cuchnącego jak stare skarpety skręta, oznajmił:
– Tym sposobem nigdzie nie zajdziemy. Byłoby wtedy zupełnie jak w Richmond w dwóch ostatnich latach wojny secesyjnej. Kiedy miałeś ochotę na piernik, płaciłeś piekarzowi konfederackiego dolara, a on wycinał ci kawałek wielkości dolarówki. Forsa to tylko papier.
– Cóż, pewnie masz rację – mruknął z goryczą Hap. – Ale ja mam dług do spłacenia, a moi wierzyciele zaczynają być coraz bardziej drażliwi.
Stuart Redman, który prawdopodobnie był najbardziej cichym mężczyzną w Arnette, siedział na popękanym plastikowym krześle z puszką pabsta w dłoni i wyglądał przez ogromne okno budynku stacji benzynowej.
Dobrze znał smak biedy. Dorastał w tym mieście. Był synem dentysty, ale jego ojciec zmarł, kiedy Stu miał siedem lat, pozostawiając żonę i troje dzieci.
Wkrótce matka dostała pracę w Red Ball Truck Stop na przedmieściach Arnette – Stu mógłby z tego miejsca zobaczyć budynek jej firmy, gdyby Red Ball nie spłonął w 1979 roku. Zarabiała dostatecznie dużo, by cała czwórka miała co jeść, ale nic poza tym. Mając dziewięć lat, Stu poszedł do pracy – najpierw do Roga Tuckera, właściciela Red Ball, gdzie po zajęciach szkolnych pomagał rozładowywać ciężarówki za trzydzieści pięć centów na godzinę, a potem do pobliskiego Braintree, gdzie musiał zawyżyć swój wiek, aby móc harować po dwadzieścia godzin tygodniowo.
Kiedy teraz słuchał, jak Hap i Vic Palfrey spierają się na temat pieniędzy i tajemniczego sposobu, w jaki wyparowały, przypomniał sobie pierwszy okres swojej pracy w rzeźni i dłonie krwawiące od niekończącego się przeciągania ciężkich wózków załadowanych skórami i wnętrznościami. Próbował zataić to przed matką, ale szybko się wszystkiego domyśliła. Popłakała trochę nad ich losem, choć nie należała do kobiet, które łatwo roniły łzy. Nie poprosiła go, aby rzucił pracę. Wiedziała, jak wygląda ich sytuacja. Była realistką.
Nigdy nie miał przyjaciół albo nie miał dla nich czasu. Dla niego istniały tylko szkoła i praca. Jego najmłodszy brat Dev zmarł na zapalenie płuc w tym samym roku, w którym Stu zaczął pracować w rzeźni. Nie otrząsnął się z tego do dziś. Bardzo kochał Deva, ale jego śmierć oznaczała, że będzie o jedną gębę mniej do wykarmienia.
W liceum odkrył futbol i to dodało jego matce otuchy, mimo że musiał zmniejszyć liczbę godzin pracy.
– Graj – powiedziała. – Jeżeli możesz w jakiś sposób się stąd wydostać, to właśnie dzięki futbolowi, Stuart. Graj! Pamiętaj o Eddiem Warfieldzie.
Eddie Warfield był lokalnym bohaterem. Pochodził z jeszcze biedniejszej rodziny niż Stu, ale okrył się chwałą, grając jako quarterback w okręgowej licealnej drużynie futbolowej, po czym wyjechał do Teksasu na stypendium sportowe. Przez dziesięć lat grał w drużynie Green Bay Packers, głównie jako quarterback, ale kilkakrotnie stawał też na pozycji rozgrywającego. Teraz był właścicielem sieci barów szybkiej obsługi na zachodzie i południowym zachodzie, a w miasteczku stał się niemal legendą. W Arnette, kiedy ktoś mówił o sukcesie, miał na myśli Eddiego Warfielda.
Stu nie grał jako quarterback i nie był Warfieldem. Mimo to już w liceum doszedł do wniosku, że warto byłoby wywalczyć sportowe stypendium, a potem pojawiły się różne uczelniane programy i opiekun wydziałowy opowiedział mu o NDEA.
Później jego matka zachorowała i nie mogła już pracować. Rak. Dwa miesiące przed ukończeniem przez Stu liceum umarła, powierzając Stuartowi opiekę nad jego młodszym bratem Bryce’em.
Stu zrezygnował ze sportowego stypendium i podjął pracę w wytwórni kalkulatorów. Ale Bryce’owi się udało – odniósł sukces. Mieszkał teraz w Minnesocie, gdzie pracował dla IBM jako analityk systemów komputerowych. Nie pisywał często do brata, a ostatni raz widzieli się na pogrzebie żony Stu, która zmarła na tę samą chorobę, co jego matka – na raka.
Pomyślał, że być może Bryce również nosi jakiś krzyż… i że może przepełnia go poczucie winy wynikające z faktu, iż jego brat dalej żyje w dogorywającym teksaskim miasteczku, spędzając dni w fabryce kalkulatorów, a wieczory u Hapa albo w Indian Head, przy kuflu piwa marki Lone Star.
Małżeństwo było dla Stu najlepszym okresem, ale trwało jedynie osiemnaście miesięcy, a potem jego młoda żona zachorowała i umarła. Było to cztery lata temu. Od tej pory często myślał o opuszczeniu Arnette w poszukiwaniu czegoś lepszego, nie pozwalało mu na to jednak jego małomiasteczkowe myślenie, znajome miejsca i twarze.
Był powszechnie lubiany w Arnette, a Vic Palfrey nazwał go kiedyś nawet Starym Twardzielem.
Kiedy Vic i Hap zakończyli swoją dyskusję, jeszcze nie zapadł zmrok, jednak okolica tonęła już w głębokich cieniach. Teraz na szosie numer 93 nie było zbyt dużego ruchu, ale zobaczyli, że do stacji zbliża się jakiś samochód.
Pierwszy zauważył go Stu.
Auto wciąż jeszcze było dość daleko, ostatnie promienie zachodzącego słońca rzucały słabe refleksy na jego chromowane części.
Stu miał doskonały wzrok, więc natychmiast rozpoznał markę – był to stary chevrolet, rocznik 75. Chevy, bez włączonych świateł, jadący z prędkością nie większą niż piętnaście mil na godzinę, sunął ostrym zygzakiem. Nikt oprócz Stu jeszcze go nie zauważył.
– Powiedzmy, że masz zastaw hipoteczny na tę stację – zaczął znowu Vic – i powiedzmy, że spłacasz go po pięćdziesiąt dolarów miesięcznie…
– Dużo więcej, stary. Dużo więcej.
– No dobra, ale załóżmy, że spłacasz miesięcznie po pięć dych. A teraz powiedzmy, że rząd poszedł ci na rękę i wydrukował dla ciebie całą ciężarówkę szmalu. Gdyby tak się stało, jestem pewny, że ci z banku natychmiast wyczuliby pismo nosem i zażądaliby od ciebie półtorej paczki. Oskubaliby cię jak amen w pacierzu. I wszystko byłoby po staremu.
– To fakt – przyznał Henry Carmichael.
Hap spojrzał na niego wyraźnie poirytowany. Tak się składało, że wiedział, iż Hank ma zwyczaj bez płacenia wyciągać z automatu puszki z colą, i co więcej, Hank wiedział, że on o tym wie. Toteż jeśli miał się opowiedzieć po którejkolwiek ze stron, powinien poprzeć właśnie jego.
– Niekoniecznie musi tak być – mruknął, czerpiąc ze skarbnicy swego dziewięcioklasowego wykształcenia, po czym zaczął wyjaśniać swój punkt widzenia.
Stu, który jako jedyny rozumiał powagę ich obecnej sytuacji, przestał go słuchać i patrzył, jak chevy sunie zakosami wzdłuż drogi. Podejrzewał, że jadąc w ten sposób, nie zajedzie zbyt daleko. Samochód zboczył w lewo, przekraczając białą linię, a jego koła wzbiły z pobocza tumany kurzu. Znów wyjechał na szosę, ale już po chwili o mało nie wpakował się do rowu. Zaraz potem, jakby kierowca obrał sobie za cel szyld stacji benzynowej, chevy potoczył się w jego stronę. Przypominał pocisk balistyczny, który wytracił niemal całą prędkość. Stu słyszał już rzężenie silnika oraz jęk dogorywającego gaźnika i obluzowanych zaworów. Wóz ominął podjazd i z głośnym stukotem wjechał na krawężnik. Fluorescencyjne pręty neonu nad dystrybutorami odbijały się w jego brudnej przedniej szybie, więc trudno było dostrzec, kto znajdował się wewnątrz. Mimo to Stu zauważył, jak ciało człowieka za kierownicą zakołysało się bezwładnie pod wpływem wstrząsu.
Nic nie wskazywało na to, aby wóz miał zwolnić – nadal niewzruszenie sunął naprzód z prędkością piętnastu mil na godzinę.
– Posłuchaj, mówię ci, że przy większej ilości pieniędzy znajdującej się w obiegu byłbyś… – zaczął Hap.
– Lepiej wyłącz dystrybutory – wtrącił Stu.
– Dystrybutory? Po co?
Norm Bruett odwrócił się, aby wyjrzeć przez okno.
– Chryste Panie… – jęknął.
Stu wstał i pochylając się nad Tommym Wannamakerem i Hankiem Carmichaelem, wyłączył jednocześnie osiem przełączników – po cztery każdą ręką. Po chwili zobaczył, jak chevy wjeżdża na dystrybutory stojące na górnej wysepce i przewraca je.
Wjechał w nie powoli, jakby z premedytacją – ale i z pewnym dostojeństwem. Tommy Wannamaker następnego dnia w Indian Head zaklinał się, że ani razu, nawet na moment nie zapaliły się w nim światła stopu. Samochód po prostu jechał jak na paradzie Turnieju Róż. Podwozie ze zgrzytem przetoczyło się po cementowej wysepce, a kiedy chevy wjechał na nią kołami, wszyscy oprócz Stu zobaczyli, jak głowa kierowcy bezwładnie przechyla się do przodu i uderza w przednią szybę, na której natychmiast pojawiła się siateczka pęknięć.
Samochód podskoczył jak kopnięty pies i ściął dystrybutor. Pompa pękła z trzaskiem i wszystko runęło, a spod dystrybutora zaczęła wyciekać wąska strużka benzyny. Wąż spadł z zaczepu i leżał teraz na ziemi, błyszcząc w świetle neonu. Wszyscy zauważyli iskry tryskające spod szorującej po cemencie rury wydechowej samochodu. Hap, który widział eksplozję stacji benzynowej w Meksyku, instynktownie przymknął powieki, spodziewając się lada moment wybuchu i potwornej, oślepiającej kuli ognia. Zamiast tego jednak tył chevy okręcił się wokół własnej osi i zjechał z cementowej wysepki, a jego przód rąbnął w dystrybutor benzyny niskoołowiowej i przewrócił go na beton przy wtórze głuchego „ba-bam!”. Samochód powoli zakończył obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, ponownie uderzając w wysepkę – tym razem bokiem. Tył samochodu wjechał na podwyższenie, ścinając stojący tam dystrybutor ze zwykłą benzyną, a potem chevy zatrzymał się, ciągnąc za sobą przerdzewiałą rurę wydechową. Wóz zniszczył wszystkie trzy dystrybutory na znajdującej się najbliżej autostrady wysepce. Silnik krztusił się jeszcze przez kilka sekund, po czym umilkł.
Zapadła cisza.
– Rany koguta… – jęknął Tommy Wannamaker. – Czy on wybuchnie?
– Gdyby miał wybuchnąć, już by to zrobił – mruknął Hap.
Wstając, uderzył ramieniem w mapę układankę i jej części, między innymi Teksas, Nowy Meksyk i Arizona, rozsypały się na wszystkie strony. W głębi duszy cieszył się z tego, co się stało. Dystrybutory były ubezpieczone, a polisy spłacone. Mary zawsze tego pilnowała.
– Facet musiał być nieźle naprany – stwierdził Norm.
– Widziałem jego tylne światła! – zawołał Tommy piskliwym, pełnym podniecenia głosem. – Ani razu nie błysnęły! Rany koguta! Gdyby pruł osiemdziesiątką, już byśmy nie żyli.
Pospiesznie wyszli z biura – Hap pierwszy, Stu ostatni. Dotarli do samochodu jednocześnie. Czuli woń benzyny i słyszeli powolne tykanie stygnącego silnika. Hap otworzył boczne drzwiczki samochodu i mężczyzna siedzący za kierownicą wypadł na zewnątrz jak worek ze starym praniem.
– Niech to szlag… – wymamrotał Norm Bruett.
Odwrócił się, zacisnął dłonie na swoim obfitym kałdunie i zwymiotował. Mdłości nie wywołał mężczyzna, który wypadł z samochodu (Hap złapał go, zanim zdążył osunąć się na chodnik), ale ohydny fetor bijący z wnętrza wozu – zapach krwi, smród fekaliów, wymiocin i rozkładu. Był to upiorny odór choroby i śmierci.
Hap chwycił kierowcę pod pachy i wyciągnął go z wozu. Tommy złapał mężczyznę za nogi i obaj z Hapem przenieśli bezwładne ciało do biura. W świetle neonu ich twarze miały barwę sera i były przepełnione obrzydzeniem. Hap zapomniał już o pieniądzach z ubezpieczenia. W pewnym momencie odwrócił się, zakrywając ręką usta, poczłapał na północny kraniec stacji benzynowej i zwymiotował całą kolację.
Vic i Stu zajrzeli do wnętrza samochodu i wymienili spojrzenia. Po stronie pasażera siedziała młoda kobieta. Miała wysoko zadartą sukienkę odsłaniającą nagie uda. Opierało się o nią mniej więcej trzyletnie dziecko trzymające ją za rękę – chłopiec lub dziewczynka. Oboje byli martwi. Ich szyje napuchły jak dętki, a twarze nabrały fioletowoczarnej barwy, jakby były pokryte sińcami. Vic powiedział później, że przypominali graczy w baseball, którzy smarują sobie sadzą grube kreski pod oczami, żeby nie oślepiało ich światło. Niewidzące oczy kobiety i dziecka zdawały się wychodzić z orbit, a z ich nosów wyciekł gęsty śluz, który już zakrzepł. Wokół nich z brzęczeniem krążyły muchy – wlatywały do otwartych ust i zaraz z nich wylatywały.
Stu był na wojnie, ale nigdy nie widział czegoś równie okropnego. Nie mógł odwrócić spojrzenia od splecionych rąk kobiety i dziecka.
W końcu cofnęli się od samochodu i wrócili do budynku stacji. Widzieli, jak Hap mówi coś do słuchawki telefonu. Norm szedł nieco z tyłu za nimi i od czasu do czasu spoglądał przez ramię na chevroleta. Boczne drzwiczki samochodu były otwarte, a z lusterka wstecznego zwisała para dziecięcych bucików. Był to bardzo smutny widok. Hank stał przy drzwiach stacji, ocierając usta brudną chusteczką.
– Jezu, Stu… – wymamrotał.
Hap odwiesił słuchawkę telefonu. Kierowca chevroleta leżał na podłodze biura.
– Karetka przyjedzie tu za dziesięć minut. Czy jesteście pewni, że oni…
Wskazał kciukiem samochód.
– Nie żyją – odparł Vic. Jego pokryta zmarszczkami twarz miała bladożółty odcień. Rozsypywał po całej podłodze tytoń, jakby próbował zrobić jeden ze swoich obrzydliwych, cuchnących skrętów. – To dwoje najbardziej martwych ludzi, jakich kiedykolwiek widziałem.
Spojrzał na Stu, który pokiwał głową, włożył ręce do kieszeni i przymknął oczy.
Leżący na podłodze człowiek jęknął głośno i wszyscy natychmiast spojrzeli na niego. Kiedy się zorientowali, że mężczyzna próbuje coś powiedzieć, Hap ukląkł przy nim. W końcu ta stacja należała do niego. Najwyraźniej to samo, co uśmierciło kobietę i dziecko w samochodzie, dosięgło również tego człowieka. Ciekło mu z nosa, a gdy oddychał, z jego gardła wydobywał się głośny świst. Pod dolnymi powiekami widać było obrzmienie, jeszcze nie czarne, ale już fioletowe. Szyja sprawiała wrażenie zbyt grubej i napuchniętej i wydawało się, że ma nie jeden, ale trzy podbródki. Musiał mieć wysoką gorączkę, bo kiedy się do niego podeszło, odnosiło się wrażenie, jakby się stało przy rozżarzonym ruszcie.
– Pies… – wymamrotał. – Wypuściłeś go?
Hap potrząsnął nim delikatnie.
– Wezwałem karetkę – powiedział. – Wyjdzie pan z tego.
– Cyfry zegara zamieniły się z zielonych na czerwone – dodał mężczyzna i zaczął kasłać.
Kaszlał raz po raz, a z jego ust pryskały długie, ciągnące się pasma gęstej flegmy i śliny.
Hap gwałtownie odchylił się do tyłu.
– Przekręćmy go na bok – zaproponował Vic – bo się jeszcze udławi.
Jednak zanim zdążyli to uczynić, mężczyzna przestał kasłać. Jego oddech znów stał się nierówny i świszczący. Zamrugał powoli powiekami i powiódł wzrokiem po twarzach otaczających go mężczyzn.
– Gdzie ja… jestem?
– W Arnette – odparł Hap. – Na stacji benzynowej Billa Hapscomba. Rozwalił pan kilka moich dystrybutorów – dodał, po czym dorzucił pospiesznie: – Ale były ubezpieczone.
Mężczyzna usiłował usiąść. Aby się podnieść, musiał położyć dłoń na ramieniu Hapa.
– Moja żona… moja mała córeczka…
– Nic im nie jest – powiedział Hap, próbując się uśmiechnąć.
– Wygląda na to, że jestem poważnie chory – stwierdził mężczyzna. Kiedy oddychał, z jego ust wydobywał się ochrypły, jękliwy charkot. – One też były chore. To trwało od dwóch dni. Od Salt Lake City. – Przymknął na chwilę powieki. – Zachorowaliśmy… więc chyba nie byliśmy dość szybcy…
Z oddali dochodził jęk syreny karetki.
Chory ponownie otworzył oczy i zaczął się podnosić. Pot ściekał mu po twarzy. Zacisnął dłoń na ramieniu Hapa.
– Czy Sally i małej LaVon nic nie jest? – zapytał.
Z ust prysnęły mu kropelki śliny i Hap poczuł buchającą od niego gorączkę. Był chory, najwyraźniej majaczył i okropnie cuchnął. Ten smród przypominał Hapowi woń starego koca, którym przykryte było psie posłanie.
– Nic im nie jest – powtórzył spokojnie, choć może nieco zbyt szybko. – Proszę, niech się pan położy i leży spokojnie…
Mężczyzna znowu położył się na ziemi. Jego oddech był teraz jeszcze bardziej nierówny. Hap i Hank pomogli przetoczyć go na bok i wydawało się, że przyniosło mu to pewną ulgę.
– Aż do zeszłego wieczoru czułem się całkiem nieźle – powiedział. – Kaszlałem, ale nic poza tym. Dopiero w nocy mi się pogorszyło. Obudziłem się i było ze mną bardzo źle. Nie zmyliśmy się stamtąd dostatecznie szybko. Czy z małą LaVon wszystko w porządku?
Jego następne słowa zamieniły się w bełkot, którego nie dało się zrozumieć. Syrena karetki zawodziła jękliwie.
Stu podszedł do okna. Pozostali klęczeli wokół chorego.
– Co on złapał, jak myślisz, Vic? – zapytał Hap.
Vic pokręcił głową.
– Nie mam pojęcia.
– Może coś zjedli – podsunął Norm Bruett. – Wóz ma tablice z Kalifornii, więc musieli stołować się w różnych przydrożnych barach. Może zjedli nieświeżego hamburgera. To się zdarza.
Karetka, ominąwszy szerokim łukiem rozbitego chevy, zatrzymała się pomiędzy nim a drzwiami stacji benzynowej. Czerwone światełko koguta na dachu kręciło się w kółko jak oszalałe. Było już całkiem ciemno.
– Pomóżcie mi, to was stąd wyciągnę! – krzyknął nagle mężczyzna leżący na podłodze i zaraz potem znowu umilkł.
– Zatrucie pokarmowe… – mruknął Vic. – Tak, to całkiem możliwe. Mam nadzieję, że tylko o to chodzi, bo…
– Bo co? – zapytał Hank.
– Bo jeśli nie, to mogliśmy coś od niego złapać – odparł Vic. – W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym roku widziałem epidemię cholery w pobliżu Nogales i wyglądało to bardzo podobnie.
Do biura weszło trzech ludzi z noszami.
– Hap – zaczął jeden z nich – masz szczęście, że uratowałeś swój pieprzony tyłek. Gdyby tamten samochód wybuchł, bylibyście teraz na łonie Abrahama. To ten facet?
Rozstąpili się, żeby ich przepuścić. Byli to Billy Verecker, Monty Sullivan i Carlos Ortega – wszyscy się tu dobrze znali.
– W samochodzie jest jeszcze dwójka – powiedział Hap, odciągając Monty’ego na bok. – Kobieta i mała dziewczynka. Obie nie żyją.
– O kurde! Jesteś pewny?
– Owszem, ale ten facet o tym nie wie. Zabierzecie go do Braintree?
– Chyba tak – odparł Monty. – Ale co mamy zrobić z tymi dwiema w wozie?
– Stu zawiadomi gliny. Mogę pojechać z tobą?
– Jasne, stary.
Położyli mężczyznę na noszach i kiedy go wynieśli, Hap podszedł do Stu.
– Jadę z tym gościem do Braintree. Zadzwonisz na posterunek?
– Nie ma sprawy.
– Zadzwoń też do Mary. Powiedz jej, co się stało.
– W porządku.
Hap poszedł do ambulansu i wsiadł do środka. Billy Verecker zatrzasnął za nim drzwiczki, a potem zawołał swoich kolegów stojących przy rozbitym samochodzie.
Parę minut później ambulans ruszył przy wtórze jękliwego zawodzenia syreny. Obracający się na dachu samochodu kogut rzucał krwawe refleksy na asfaltowy podjazd.
Stu podszedł do automatu i wrzucił do niego ćwierćdolarówkę.
* * *
Mężczyzna z chevroleta dwadzieścia mil przed szpitalem wydał z siebie ostatnie bulgoczące tchnienie, zakrztusił się i skonał. Hap wyjął z kieszeni spodni zmarłego portfel i przejrzał jego zawartość. Było w nim siedemnaście dolarów w gotówce. Według prawa jazdy nazywał się Charles D. Campion. Hap znalazł również jego legitymację wojskową i obłożone w plastik zdjęcia żony i córeczki. Nie chciał oglądać tych zdjęć.
Włożył portfel z powrotem do kieszeni spodni zmarłego i powiedział Carlosowi, że może wyłączyć syrenę.
Było dziesięć po dziewiątej.