Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 14
KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 3
ОглавлениеKwadrans po dziewiątej rano Norma Bruetta obudziły dochodzące zza okna sypialni odgłosy bójki chłopców i dźwięki muzyki country płynące z radia w kuchni.
Mając na sobie tylko workowate gatki i podkoszulek, podszedł do drzwi na tyłach domu, otworzył je na oścież i krzyknął:
– Stulcie japy, gnojki!
Nastąpiła chwila ciszy. Luke i Bobby stali przy starej, zardzewiałej śmieciarce, która była przedmiotem ich sprzeczki. Jak zawsze, kiedy Norm patrzył na swoich synów, miał mieszane uczucia. Po pierwsze, bolało go serce, kiedy widział ich ubranych w stare, pocerowane rzeczy – dary z Armii Zbawienia, takie same jak te, które nosiły murzyńskie dzieciaki z East Arnette. Po drugie, czuł gniew i przez chwilę miał ochotę podejść do tych dwóch gnoi i stłuc ich na kwaśne jabłko.
– Tak, tatusiu – powiedział potulnie Luke. Miał dziewięć lat.
– Tak, tatusiu – zawtórował mu Bobby. Kończył właśnie siedem lat.
Norm przyglądał im się przez chwilę, a potem z hukiem zatrzasnął drzwi i popatrzył na stosik ubrań, które miał wczoraj na sobie. Leżały obok zapadniętego podwójnego łóżka, tam, gdzie je rzucił.
Co za niechlujna dziwka, pomyślał. Nawet nie powiesiła moich łachów.
– Lila! – ryknął.
Bez odpowiedzi. Miał ochotę ponownie otworzyć gwałtownie drzwi i spytać Luke’a, dokąd ta cholera polazła.
Artykuły pierwszej potrzeby z Armii Zbawienia miały być rozdawane dopiero w przyszłym tygodniu, a jeżeli ta głupia kobieta znów poszła do biura zatrudnień w Braintree, musiała być jeszcze większą kretynką, niż przypuszczał.
Czuł się zmęczony i dręczył go nieznośny ból głowy. Zupełnie jakby miał kaca, ale przecież poprzedniego wieczoru u Hapa wypił zaledwie trzy piwa.
To, co się wczoraj wydarzyło, było okropne. Dwa trupy w samochodzie – matka i dziecko – no i ten gość, Campion, który umarł w drodze do szpitala.
Zanim Hap wrócił, gliniarze zdążyli przyjechać i odjechać, a facet od ściągania wraków i przedsiębiorca pogrzebowy zrobili, co do nich należało. Vic Palfrey złożył glinom oświadczenie w imieniu ich wszystkich. Właściciel zakładu pogrzebowego, który był jednocześnie koronerem, nie miał ochoty rozmawiać o przyczynach zgonu trzech osób.
„Nie mówcie nikomu, że to mogła być cholera, bo tylko wystraszycie ludzi – powiedział. – Kiedy zostanie przeprowadzona autopsja, będziecie mogli przeczytać o wszystkim w gazecie”.
Nędzny śmieć, pomyślał Norm, wkładając powoli rzeczy, które miał na sobie poprzedniego dnia. Ból głowy był teraz tak dotkliwy, że miał wrażenie, iż pęka mu czaszka. Lepiej, żeby te gnojki siedziały cicho, bo jak nie, wytrzaska łobuzów po gębach, a może nawet połamie im łapy. Dlaczego, do cholery, szkoła nie trwa przez cały rok?
Zastanawiał się przez chwilę, czy nie powinien włożyć koszuli do spodni, ale stwierdził, że raczej dziś nie powinien się spodziewać wizyty prezydenta, po czym tak jak stał – bez kapci, w samych skarpetkach – poczłapał do kuchni. Jasne promienie słońca wpadające przez okna od wschodniej strony sprawiły, że musiał zamknąć powieki.
Ze starego, zdezelowanego radia płynęły słowa piosenki:
Hej, ma-ma-ma-ma-mała,
Nikt inny nie wie tego lepiej – powiedz mi, mała,
Czy możesz polubić swojego faceta?
To porządny gość.
Powiedz, mała, czy możesz polubić swojego faceta?
Sporo musiało się zmienić, skoro na kanale, na którym zwykle nadawano muzykę country, zaczynają grać murzyńskie rock and rolle, pomyślał Norm i wyłączył radio, zanim płynące z niego dźwięki zdążyły rozsadzić mu czaszkę.
Przy aparacie telefonicznym leżał notes. Norm wziął go do ręki i zmrużył powieki, aby przeczytać, co było napisane na pierwszej kartce.
Kochany Normie,
Sally Hodges potrzebuje kogoś, kto posiedziałby dziś rano przy jej dziecku i ma mi za to dać dolara. Wrócę na lunch. Zrób sobie kiełbaski, jeśli chcesz. Kocham cię – Lila
Odłożył notes na miejsce i przez chwilę stał nieruchomo, pogrążony w zamyśleniu. Potrzebował paru sekund, aby zrozumieć treść przeczytanego przed chwilą krótkiego liściku. Trudno mu było myśleć, bo upiorny ból głowy wciąż nie dawał mu spokoju. Opieka nad dzieckiem… za dolara.
Powoli w jego umyśle wyklarowały się trzy rzeczy. Lila polazła do Sally Hodges, aby posiedzieć z trójką jej bachorów. Miała za to dostać nędznego dolara i dlatego zostawiła go z Lukiem i Bobbym. Na Boga, nadeszły ciężkie czasy – facet musiał siedzieć w domu, podcierać nosy swoim dzieciakom, podczas gdy jego żona dorabiała jako opiekunka w innej rodzinie. Za marnego dolca nie kupisz nawet jednego galonu benzyny. Tak, to były naprawdę cholernie ciężkie czasy.
Ogarnął go gniew i to sprawiło, że ból głowy jeszcze bardziej przybrał na sile. Powłócząc nogami, doczłapał do lodówki, którą kupił, kiedy jeszcze dobrze mu się wiodło, i otworzył ją. Była pusta, jeśli nie liczyć niedojedzonych resztek, które zostawiła Lila. Nie cierpiał tych małych plastikowych talerzyków. Stara fasola, stara kukurydza, resztki chili… nic, co nadawałoby się do jedzenia. Nic, prócz trzech starych kiełbasek w folii. Pochylił się i przyjrzał się im. Wyglądały jak oderżnięte członki Pigmejów, małych ludzi żyjących gdzieś w Afryce, Ameryce Południowej czy cholera wie gdzie. Zresztą i tak nie miał apetytu.
Podszedł do kuchenki i zapalił zapałkę, pocierając ją o kawałek papieru ściernego przybitego do ściany. Włączył gaz. Zamierzał zaparzyć sobie kawę. Usiadł i tępo czekał, aż woda się zagotuje. Po chwili wyjął z kieszeni chustkę, żeby wytrzeć nos. Doszedł do wniosku, że chyba się zaziębił. Tylko tego mu jeszcze brakowało. Jednak ani przez chwilę nie pomyślał o flegmie cieknącej z nosa tamtego faceta, Campiona, na stacji benzynowej zeszłego wieczoru. W ogóle nie przyszło mu to do głowy.
* * *
Kiedy u drzwi frontowych rozległ się dzwonek, Hap był akurat w garażu, gdzie montował nową rurę wydechową do scouta Tony’ego Leominstera. Vic Palfrey, kołysząc się na składanym turystycznym krzesełku, przyglądał mu się i popijał dra peppera.
Podniósł się i wyjrzał na zewnątrz.
– To gliniarz – powiedział. – Twój kuzyn, Joe Bob.
– W porządku. – Hap wyczołgał się spod samochodu i wytarł dłonie w szmatę.
Przechodząc przez biuro, kichnął jak z armaty. Nie cierpiał letnich przeziębień. Były najgorsze.
Mający ponad sześć i pół stopy wzrostu Joe Bob Brentwood stał przy swoim wozie, napełniając bak. Za nim, jak polegli na polu bitwy żołnierze, leżały trzy dystrybutory ścięte dzień wcześniej przez Campiona.
– Hej, Joe Bob! – przywitał go Hap, wychodząc na zewnątrz.
– Hap, ty sukinsynu – powiedział Joe Bob, przełączając dystrybutor na automat i przestępując nad wężem. – Masz szczęście, że ta buda jeszcze stoi.
– Stu Redman zobaczył, jak ten facet nadjeżdża, i wyłączył pompy. Ale trochę sypnęło iskrami.
– Mieliście cholernego farta. Posłuchaj, Hap, przyjechałem tu nie tylko po benzynę…
– Tak?
Joe Bob przeniósł wzrok na Vica, który stał w drzwiach garażu.
– Czy ten stary pierdziel był tu zeszłego wieczoru?
– Kto? Vic? Tak, przychodzi tu prawie codziennie.
– Potrafi trzymać gębę na kłódkę?
– Myślę, że tak. To porządny gość.
Automat dystrybutora wyłączył się. Hap dolał jeszcze paliwa za dwadzieścia centów, po czym odwrócił się do Joe Boba.
– No więc, o co chodzi?
– Lepiej wejdźmy do środka. Wydaje mi się, że ten stary również powinien to usłyszeć. I koniecznie zadzwoń do pozostałych.
– Dzień dobry, panie władzo – powiedział Vic.
Policjant skinął mu głową.
– Kawy, Joe Bob? – spytał Hap.
– Raczej nie – odparł gliniarz i spojrzał na nich ponuro. – Sęk w tym, że nie wiem, jak zareagowaliby moi zwierzchnicy, gdyby się dowiedzieli, że byłem u was. Nie sądzę, aby im się to spodobało. Więc jak tamci się tu zjawią, nie zdradźcie, że dałem wam cynk, dobrze?
– Jacy „tamci”, panie władzo? – spytał Vic.
– Faceci z wydziału zdrowia – odparł Joe Bob.
– O Jezu, a więc to jednak była cholera… – wymamrotał Vic. – Wiedziałem!
Hap popatrzył pytająco na policjanta.
– Ja tam nic nie wiem – mruknął Joe Bob, siadając na jednym z plastikowych krzesełek. Niemal dotykał kościstymi kolanami swojej brody. Wyjął z kieszeni bluzy paczkę chesterfieldów i zapalił jednego. – Ten Finnegan, koroner…
– To dupek – stwierdził Hap. – Powinieneś go widzieć, jak tu paradował. Zachowywał się jak nieopierzony kogucik, któremu pierwszy raz stanął.
– Dupek, to fakt – przyznał Joe Bob. – Ściągnął doktora Jamesa, żeby rzucił okiem na tego Campiona, a potem wezwali jeszcze jednego, którego nie znam. Później zatelefonowali do Houston i o trzeciej nad ranem pojechali na to maleńkie lotnisko za Braintree.
– Kto?
– Oni. Patolodzy. Wszyscy trzej. Siedzieli tam z ciałami prawie do ósmej. Sądzę, że je kroili, ale nie wiem na pewno. Potem zadzwonili do centrum epidemiologicznego w Atlancie i jacyś faceci stamtąd mają przyjechać do nas dziś po południu. Powiedzieli jednak, że wcześniej Państwowy Wydział Zdrowia przyśle tu swoich ludzi, żeby spotkali się ze wszystkimi, którzy byli tego wieczoru na stacji benzynowej i odwieźli ciała do Braintree. Przypuszczam, że chcą was poddać kwarantannie.
– Mojżeszu litościwy… – jęknął Hap.
– Centrum epidemiologiczne w Atlancie to rządowa placówka – wtrącił Vic. – Czy wysyłaliby do nas kogokolwiek, gdyby to była zwykła cholera?
– Nie mam pojęcia – odparł Joe Bob. – Pomyślałem jednak, że macie prawo o tym wiedzieć, chłopcy. Przecież chcieliście tylko pomóc temu człowiekowi.
– Dzięki, Joe Bob – powiedział Hap. – Co mówił James i tamci faceci?
– Niewiele. Ale wyglądali na mocno przestraszonych. Jeszcze nigdy nie widziałem równie przerażonych lekarzy. Nie podoba mi się to.
Zapadła grobowa cisza. Policjant podszedł do automatu i wyjął z niego butelkę freski. Kiedy zdjął kapsel, rozległ się syk uciekającego gazu. Joe Bob ponownie usiadł na krześle, a Hap wyjął papierową chusteczkę z pudełka stojącego obok kasy. Wyczyścił zapchany nos i włożył chustkę do kieszeni zaplamionego kombinezonu.
– Czego się dowiedziałeś o tym Campionie? – spytał Vic. – Wiesz o nim cokolwiek?
– Nadal go sprawdzamy – odparł Joe Bob. – Zgodnie z tym, co miał w dowodzie, pochodził z San Diego, ale inne jego dokumenty są prawie od trzech lat nieważne. Jego prawo jazdy straciło ważność. Karta Bank Americard, wystawiona w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku, również. Miał przy sobie legitymację wojskową i właśnie ją sprawdzamy. Kapitan przypuszcza, że nie mieszkał w San Diego od blisko czterech lat.
– Dezerter? – zapytał Vic. Wyjął ogromną czerwoną chustkę, chrząknął i splunął w nią.
– Jeszcze nie wiadomo. Z jego legitymacji wynika, że był w wojsku do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku. Miał na sobie cywilne ciuchy, był z rodziną i znajdował się cholernie daleko od Kalifornii, więc wnioski nasuwają się same.
– Dobra. Skontaktuję się z pozostałymi i powtórzę im wszystko, co od ciebie usłyszałem – mruknął Hap. – Jestem ci bardzo zobowiązany.
Joe Bob wstał.
– Tylko nie wymieniaj mojego nazwiska. Nie chciałbym stracić tej roboty, a twoi kolesie nie muszą wiedzieć, kto dał ci cynk, prawda?
– Nie muszą – odparł Hap, a Vic pokiwał głową.
Kiedy gliniarz podszedł do drzwi, Hap powiedział:
– Jeszcze piątaka za benzynę, Joe Bob. Nie chcę wyciągać od ciebie forsy, ale skoro tak się rzeczy mają…
– W porządku – odparł policjant i podał mu kartę kredytową. – Przecież i tak państwo za to zapłaci. A ja będę miał podkładkę i dobre wyjaśnienie, gdyby mnie ktoś spytał, po co tu przyjechałem.
Hap dwa razy kichnął, wypełniając blankiet.
– Musisz uważać – ostrzegł go Joe Bob. – Nie ma nic gorszego od letniego przeziębienia.
– Jakbym o tym nie wiedział.
– A może to wcale nie przeziębienie? – zapytał nagle stojący za ich plecami Vic.
Odwrócili się do niego.
– Dziś rano, kiedy się obudziłem, kichałem i kaszlałem, jakbym miał bardzo wysoką temperaturę – powiedział. – Do tego męczył mnie potworny ból głowy. Wziąłem kilka aspiryn i trochę mi przeszło, ale w dalszym ciągu cieknie mi z nosa. Może się zaraziliśmy? Może złapaliśmy to samo świństwo co Campion? To, co go zabiło.
Hap już chciał zaprotestować, ale przeszkodziło mu kolejne kichnięcie. Joe Bob przyglądał im się przez chwilę z ponurą miną, po czym stwierdził:
– Wiesz, Hap, z tym zamknięciem stacji to wcale nie jest taki zły pomysł. Przynajmniej na dzisiaj.
Hap spojrzał na niego, próbując przypomnieć sobie argumenty, którymi wcześniej chciał się posłużyć, ale w głowie miał zupełną pustkę. Pamiętał jedynie, że kiedy się rano obudził, również bolała go głowa i miał zatkany nos. No cóż, przecież każdy może się przeziębić. To nic nadzwyczajnego. Tyle że zanim pojawił się ten facet, Campion, czuł się wyśmienicie. Nic mu nie dolegało.
* * *
Hodgesowie mieli troje dzieci – sześcioletnie, czteroletnie i osiemnastomiesięczne. Dwoje najmłodszych spało, a najstarsze bawiło się za domem, wygrzebując w ziemi dołek. Lila Bruett siedziała w saloniku, oglądając Żar młodości. Miała nadzieję, że Sally nie wróci przed końcem filmu. Ralph Hodges kupił kolorowy telewizor, kiedy mieszkańcom Arnette lepiej się powodziło, a Lila uwielbiała oglądać filmy w kolorze. Wszystko wydawało się wtedy lepsze i ładniejsze.
Zaciągnęła się papierosem, ale gdy wydmuchiwała dym, chwycił ją nagły atak kaszlu. Poszła do kuchni i wypluła flegmę do zlewu. Kaszel męczył ją od rana i przez cały dzień miała wrażenie, jakby ktoś łechtał piórkiem wnętrze jej gardła. Wróciła do saloniku, jednak najpierw wyjrzała na podwórko przez okno spiżarni, żeby się upewnić, czy z Bertem Hodgesem wszystko jest w porządku. W telewizji nadawano właśnie reklamę – dwie tańczące butelki płynu do czyszczenia muszli klozetowych. Lila rozejrzała się po pokoju. Bardzo chciała, żeby jej mieszkanie wyglądało podobnie. Ulubionym zajęciem Sally było malowanie obrazów przedstawiających Chrystusa. Oprawione w ramy i ponumerowane zdobiły ściany saloniku. Lili najbardziej podobał się największy obraz przedstawiający Ostatnią Wieczerzę, wiszący nad telewizorem. Sally powiedziała jej, że do namalowania go zużyła sześćdziesiąt tubek farb olejnych w różnych odcieniach i pracowała nad nim blisko trzy miesiące. To było prawdziwe dzieło sztuki.
Kiedy skończyły się reklamy, mała Cheryl zaczęła płakać – był to okropny wrzask przerywany gwałtownymi atakami kaszlu.
Lila zgasiła papierosa i pobiegła do sypialni. Czteroletnia Eva nadal spokojnie spała, ale Cheryl rzucała się w swoim łóżeczku, a jej twarzyczka przybrała alarmującą fioletową barwę.
Jej krzyki były teraz stłumione, jakby dziewczynka się dusiła. Lila, która nie obawiała się krupa, gdyż chorowali na to obaj jej synowie, podniosła dziecko za nóżki i poklepała je mocno po plecach. Nie miała pojęcia, czy doktor Spock pochwaliłby taką metodę leczenia, ponieważ nigdy nie czytała nic na ten temat.
Jednak w przypadku Cheryl okazała się skuteczna. Dziewczynka skrzeknęła jak żaba i wypluła na podłogę żółtą flegmę.
– Lepiej? – spytała Lila.
– Tak – odparła dziewczynka.
Po chwili ponownie zaczęła przysypiać. Lila wytarła żółtą plamę papierową chusteczką. Jeszcze nie widziała, żeby dziecko wykaszlało tyle flegmy naraz.
Usiadła przed telewizorem, aby obejrzeć dalszy ciąg filmu. Zapaliła kolejnego papierosa, kichnęła głośno, zaciągając się dymem, a potem sama zaczęła kasłać.