Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 18
KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 7
ОглавлениеW dogasającym świetle dnia, tuż przed zapadnięciem ciemności, podczas paru minut, które reżyserzy filmowi nazywają „magiczną godziną”, Vic Palfrey wyłonił się z zielonej otchłani delirium, odzyskując na krótko przytomność.
Umieram, pomyślał. Słowo to wywołało w jego umyśle dziwny oddźwięk – zupełnie jakby wypowiedział je na głos, choć tego nie zrobił. Rozejrzał się i zobaczył, że leży na szpitalnym łóżku – teraz podniesionym, żeby jego płuca nie zostały zalane przez płyny ustrojowe. Był unieruchomiony specjalnymi pasami, a boczne ścianki łóżka podniesiono. Chyba musiałem się nieźle rzucać, pomyślał z lekkim rozbawieniem. Pewnie rozrabiałem jak pijany zając.
Na szyi miał śliniak, który pokrywała skorupa zaschniętej flegmy. Bolała go głowa, w której kłębiły się jakieś przerażające myśli. Wiedział, że majaczy. Był chory i wcale nie powracał do zdrowia – to jedynie krótka przerwa przed kolejnym nawrotem. Przyłożył do czoła nadgarstek i zaraz go odsunął – poczuł się, jakby przytknął dłoń do rozpalonego pieca. Miał wysoką gorączkę.
Z jego nosa wychodziły dwie małe przezroczyste rurki. Kolejna rurka wysuwała się jak wąż spod szpitalnej pościeli i prowadziła do butelki stojącej na podłodze. Był pewny, że wie, do czego jest przymocowany jej drugi koniec. Z metalowego stojaka przy łóżku zwisały dwa plastikowe pojemniki – wystawały z nich rurki, które łączyły się ze sobą i już jako jedna rurka docierały do igły wbitej w jego lewą rękę nieco poniżej łokcia. Kroplówka.
Oprócz tego oplatała go cała masa różnych przewodów. Były przymocowane do jego czaszki, klatki piersiowej i lewej ręki. Wydawało mu się, że jeden kabel przyklejono mu do pępka. Na dodatek miał nieprzyjemne uczucie, że wciśnięto mu coś w tyłek. Co to może być, na Boga?
– Hej… – wymamrotał.
Miał zamiar wydać z siebie pełen oburzenia okrzyk, ale zamiast tego z jego ust wydobył się jedynie zduszony szept ciężko chorego człowieka. Wypłynął spomiędzy jego warg, otoczony z wszystkich stron flegmą, która starała się go zdławić.
„Mamusiu, czy George odprowadził już konika?”.
To było delirium. Irracjonalna myśl przemykająca jak meteor ponad polem racjonalnego rozumowania. Pewnie to już długo nie potrwa. Ta myśl przepełniała go uczuciem paniki. Patrząc na chude patyki swoich rąk, stwierdził, że musiał stracić kilkanaście funtów, a i tak przecież nie zaliczał się do tęgich osób. Cokolwiek to było, zamierzało go zabić. Kiedy pomyślał, że może wyzionąć ducha, mamrocząc pod nosem bzdury jak zgrzybiały starzec, ogarnęło go przerażenie.
„George poszedł smalić cholewki do Normy Willis. Sam zajmij się konikiem, Vic, i daj mu worek z owsem. Bądź dobrym chłopcem”.
„To nie należy do moich obowiązków”.
„Victor, przecież kochasz swoją mamę, więc zrób to”.
„Zrobię. Ale to nie…”.
„Musisz to zrobić teraz. Mama ma grypę”.
„Nie, nie masz grypy, mamo. Masz gruźlicę, i to ona cię zabije w tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym roku. A George umrze sześć dni po przybyciu do Korei… zdąży napisać tylko jeden list. Potem będzie pif-paf! i po nim. George jest…”.
„Vic, pomóż mi, zajmij się konikiem…”.
– To ja mam grypę, nie ona – wyszeptał, ponownie wydostając się z otchłani. – Ja.
Popatrzył na drzwi i stwierdził, że wyglądają bardzo dziwnie: były zaokrąglone na rogach i okolone rzędami nitów, a framuga znajdowała się kilka cali nad podłogą. Nawet taki pożal się Boże cieśla jak Vic Palfrey…
(„Oddaj mi komiksy, Vic, dość się już naoglądałeś”.
„Mamo, on mi zabrał komiksy! Oddaj! Oddaaaaaj!”).
…zrobiłby te drzwi lepiej.
To była stal.
Tak bardzo go to zaniepokoiło, że spróbował się podnieść, aby móc lepiej przyjrzeć się niezwykłym drzwiom.
Tak. Drzwi były ze stali. Dlaczego w tym szpitalu są stalowe drzwi?
Co się stało? Czyżby rzeczywiście umierał? Może powinien już zacząć myśleć o zbliżającym się spotkaniu z Bogiem? Boże, co się dzieje?
Rozpaczliwie próbował przebić gęstą zasłonę szarej mgły, ale słyszał przez nią tylko głosy – odległe głosy, którym nie potrafił przyporządkować żadnych nazwisk.
„Mówię wam… powinni olać… całą tę inflację…”.
„Lepiej wyłącz dystrybutory, Hap”.
(Hap? Bill Hascomb? Kim on jest? Znam to nazwisko).
„Rany koguta…”.
„Oni nie żyją, to pewne…”.
„Pomóżcie mi, to was stąd wyciągnę…”.
„Oddaj mi komiksy, Vic…”.
W tym momencie słońce skryło się za horyzontem, a czujniki reagujące na światło (czy raczej na jego brak) uruchomiły lampy sufitowe. Kiedy zrobiło się jasno, Vic zobaczył kilku ludzi przyglądających mu się ze śmiertelną powagą zza podwójnej szyby i krzyknął ze strachu, bo w pierwszej chwili pomyślał, że to ich rozmowy słyszał przez cały czas. Mężczyzna ubrany w lekarski kitel dawał gwałtowne znaki rękoma komuś znajdującemu się poza zasięgiem wzroku, lecz Vic już się nie bał. Był zbyt słaby, aby nadal móc odczuwać strach. Jednak nagły przypływ zgrozy spowodowanej zapaleniem się świateł i widokiem wpatrujących się w niego postaci (przypominających ławę sędziowską składającą się z odzianych w białe kitle widm) zdołał częściowo usunąć blokadę w jego umyśle i przypomniał sobie, gdzie się znajduje.
Atlanta. Atlanta w Georgii. Przyjechali i zabrali go – jego, Hapa i Norma razem z żoną i dzieciakami. Zabrali też Hanka Carmichaela, Stu Redmana i Bóg wie ilu innych. Vic był przerażony i oburzony. Smarkał i kichał, ale z całą pewnością nie złapał tego paskudztwa, które uśmierciło Campiona i jego rodzinę. Fakt, miał też gorączkę i przypomniał sobie, że Norm Bruett, wsiadając do samolotu, potknął się nagle i trzeba było mu pomóc wejść do środka. Jego żona umierała ze strachu i płakała; mały Bobby Bruett też płakał – płakał i kasłał. To był ochrypły, krupowy kaszel. Samolot czekał na nich na niewielkim pasie startowym za Braintree, ale żeby wyjechać poza rogatki Arnette, musieli minąć blokadę drogową na szosie numer 93 – widział ludzi rozciągających w poprzek drogi zasieki z drutu kolczastego… rozciągali te zasieki przez całą szosę, aż na pustynię…
Nad dziwnymi drzwiami zapaliło się czerwone światełko. Rozległ się syk, a potem dźwięk przypominający uruchamianie pompy. Kiedy ucichł, drzwi się otworzyły. Człowiek, który wszedł do środka, miał na sobie biały kombinezon ciśnieniowy z przezroczystym wizjerem. Jego uwięziona wewnątrz hełmu głowa podskakiwała jak balon za płytką wizjera. Na plecach miał butle tlenowe, a gdy się odezwał, jego głos brzmiał metalicznie i szorstko. Równie dobrze mógł się wydobywać z jakiejś gry wideo, mówiąc: „Spróbuj jeszcze raz, Kosmiczny Kadecie”, kiedy po raz kolejny pokpiłeś sprawę i rozgrywka dobiegła końca.
– Jak się pan czuje, panie Palfrey?
Ale Vic nie mógł odpowiedzieć, bo ponownie pogrążył się w zielonkawej otchłani. Za szybą kasku zobaczył twarz swojej matki. Mama była ubrana na biało – tak samo jak wtedy, gdy widział ją po raz ostatni, tego dnia, gdy ojciec zabrał jego i George’a do „sani-torium”. Musiała iść do „sani-torium”, żeby reszta rodziny nie zaraziła się od niej. Gruźlica była zaraźliwa i mogłeś od tego umrzeć.
Rozmawiał wtedy z mamą… obiecał, że będzie grzeczny… i odprowadzi konika… powiedział, że George zabrał mu komiksy… a potem spytał, czy czuje się już lepiej i kiedy zamierza wrócić do domu…
Mężczyzna w białym kombinezonie zrobił mu zastrzyk i Vic pogrążył się jeszcze głębiej w zielonej otchłani, a dobiegające do niego głosy zamieniły się w niezrozumiały bełkot. Człowiek w kombinezonie odwrócił się w stronę twarzy widocznych za szybą i pokręcił głową. Potem przestawił głową przełącznik interkomu umieszczony wewnątrz hełmu i powiedział:
– Jeżeli to nie zadziała, stracimy go jeszcze przed północą.
Dla Vica Palfreya magiczna godzina dobiegła końca.
* * *
– Bardzo proszę panie Redman, niech pan podwinie rękaw – powiedziała ładna pielęgniarka o ciemnych włosach, z przezroczystą plastikową maseczką na twarzy. – To potrwa tylko chwilkę.
W obleczonych lateksowymi rękawicami dłoniach trzymała opaskę aparatu do mierzenia ciśnienia. Uśmiechała się, jakby oboje dzielili jakiś radosny sekret.
– Nie – odparł Stu.
Uśmiech pielęgniarki przygasł.
– To tylko pomiar ciśnienia krwi. Nie zajmie nawet minuty.
– Nie.
– Takie jest zalecenie lekarza – dodała bardziej oficjalnym tonem. – Proszę.
– Jeżeli to zalecenie lekarza, chciałbym z nim porozmawiać.
– Obawiam się, że to niemożliwe. Jest w tej chwili bardzo zajęty. Gdyby tylko zechciał pan…
– Wobec tego zaczekam – oświadczył Stu, który nawet nie rozpiął guzika u rękawa koszuli.
– Wykonuję jedynie swoje obowiązki. Chyba nie chce mi pan przysporzyć kłopotów, prawda? – zapytała pielęgniarka. – Gdyby tylko pozwolił pan…
– Nie – uciął Stu. – Niech pani im powie, żeby tu kogoś przysłali.
Pielęgniarka podeszła do stalowych drzwi i przekręciła klucz w zamku. Pompa została uruchomiona, drzwi otworzyły się z sykiem i dziewczyna przeszła na drugą stronę. Zanim drzwi się zamknęły, posłała Stu spojrzenie pełne wyrzutu. Odpowiedział jej ironicznym uśmiechem.
Kiedy zniknęła, wstał i podszedł do podwójnego okna okratowanego od zewnątrz – jednak zrobiło się już ciemno i nic nie zdołał zobaczyć. Wrócił na swoje miejsce i usiadł. Miał na sobie sprane dżinsy, koszulę w kratkę i brązowe buty, których szwy zaczęły się wybrzuszać na bokach. Przesunął dłonią po boku twarzy i skrzywił się, wyczuwając pod palcami kłującą szczecinę. Nie pozwolono mu się ogolić, a jego zarost rósł bardzo szybko.
Nie miał nic przeciwko testom, ale nie mógł się pogodzić z tym, że trzymali go tu w ciemnościach, w ciągłym strachu. Nie był chory, przynajmniej na razie, ale bał się, i to bardzo. Domyślał się, że wdepnął w jakąś śmierdzącą sprawę, nie miał jednak zamiaru w niej uczestniczyć, dopóki ktoś mu nie powie, co się działo w Arnette i co miał z tym wspólnego facet o nazwisku Campion, który rozwalił dystrybutory na stacji. Wtedy przynajmniej jego strach miałby jakąś solidną podstawę. Spodziewali się, że już wcześniej będzie próbował ich wypytywać – widział to wyraźnie w oczach badających go lekarzy.
W szpitalach mają zwyczaj ukrywania przed tobą różnych rzeczy. Cztery lata temu jego żona zmarła na raka (miała dwadzieścia siedem lat); choroba zaczęła rozwijać się w jej łonie, a potem jak błyskawica objęła całe ciało. Stu zauważył, jak wymijająco odpowiadali na jej pytania, zmieniali temat lub karmili ją niezrozumiałą naukową papką. Właśnie dlatego nie zadawał żadnych pytań i widział, że to ich martwiło. Teraz jednak nadszedł czas, aby zacząć pytać i otrzymać odpowiedzi – krótkie, zwięzłe i treściwe. Niektóre białe plamy potrafi wypełnić sam.
Campion, jego żona i dziecko musieli zarazić się czymś naprawdę potwornym. Objawy przypominały zwyczajną grypę lub anginę, ale choroba miała gwałtowny przebieg i kończyła się śmiercią – prawdopodobnie w wyniku zadławienia się flegmą albo gorączki. I była bardzo zaraźliwa.
Zabrali go po południu siedemnastego – dwa dni temu. Czterech wojskowych i lekarz. Byli uprzejmi, ale stanowczy. Nie mógł odmówić pójścia z nimi, to nie wchodziło w grę, bo żołnierze byli uzbrojeni.
Właśnie wtedy zaczął się bać. Naprawdę się bał. Z Arnette na pas startowy pod Braintree wyruszył cały tabor ciężarówek. Stu jechał z Vikiem Palfreyem, Hapem, Bruettami, Hankiem Carmichaelem, jego żoną i dwoma podoficerami. Byli stłoczeni w ciężarówce jak sardynki w puszce. Żołnierze milczeli, przez całą drogę nie odezwali się ani słowem mimo histerycznych krzyków Lili Bruett.
Inne ciężarówki również były pełne. Stu nie widział, ilu mieszkańców Arnette spędzono do samochodów, ale zauważył całą piątkę Hodgesów oraz Chrisa Ortegę, brata Carlosa. Chris był barmanem w Indian Head. Zauważył też Parkera Nasona i jego żonę, starszą parę z kempingu znajdującego się niedaleko jego domu. Przypuszczał, że zgarniano wszystkich, którzy mieli jakikolwiek – choćby nawet tylko pośredni – kontakt z Campionem.
Na rogatkach miasta w poprzek drogi ustawiono dwie oliwkowozielone ciężarówki. Stu podejrzewał, że inne drogi dojazdowe do Arnette również były zablokowane. Żołnierze rozciągali zasieki z drutu kolczastego, a kiedy miasteczko zostanie całkowicie odizolowane, będą pewnie pilnować wszystkich blokad na drogach.
A zatem sprawa była poważna. Śmiertelnie poważna.
Siedział cierpliwie na krześle obok szpitalnego łóżka, z którego nie mógł korzystać, i czekał, aż pielęgniarka kogoś przyprowadzi. Być może jeszcze przed świtem przyślą tu kogoś, kto będzie potrafił mu wyjaśnić, co się dzieje.
Mógł zaczekać. Cierpliwość zawsze była jego mocną stroną.
Aby zabić czas, zaczął się zastanawiać nad stanem zdrowia ludzi, których wraz z nim przewieziono na pas startowy. Nie ulegało wątpliwości, że Norm był poważnie chory. Kaszlał, pluł flegmą i gorączkował. Ale u pozostałych wyglądało to jak zwykłe przeziębienie. Luke Bruett kichał. Lila Bruett i Vic Palfrey cicho kasłali. Hap pociągał nosem i wciąż wydmuchiwał go w chustkę. Przypominali dzieciaki, z którymi Stu chodził do szkoły – większość z nich była zwykle przeziębiona.
Najbardziej jednak przeraziło go to, co się stało w momencie, gdy wjechali na pas startowy – choć oczywiście mógł to być tylko zwykły przypadek, zbieg okoliczności. Ni stąd, ni zowąd wojskowy kierowca zaczął kichać jak z armaty. Tak, to na pewno zbieg okoliczności. Czerwiec w środkowo-wschodnim Teksasie był niedobrym okresem dla alergików. Zresztą być może kierowca złapał zwykłe przeziębienie, a nie to dziwne choróbsko, które dopadło innych. Stu bardzo chciał w to wierzyć, ponieważ coś, co mogło w takim tempie przenosić się od jednej osoby do drugiej…
Żołnierze razem z nimi weszli na pokład samolotu, ale nie chcieli rozmawiać – powiedzieli tylko, że lecą do Atlanty, gdzie im wszystko wyjaśnią (jeszcze jedno kłamstwo). Po udzieleniu tej informacji nabrali wody w usta. Podczas lotu obok Stu siedział Hap, który sprawiał wrażenie nieźle nabuzowanego. Samolot należał do wojska i znajdowało się w nim tylko niezbędne wyposażenie, jednak alkohole i jedzenie były doskonałe. Oczywiście nie podawała ich śliczna stewardesa, tylko sierżant o posępnej twarzy, ale jeśli ci to nie przeszkadzało, nie było źle. Nawet Lila Bruett zdołała się uspokoić po wypiciu kilku głębszych.
Hap pochylił się, spowijając Stu ciepłą mgiełką oparów szkockiej.
– Przyjrzałeś się tym chłopakom, Stuart? Wszyscy mają poniżej pięćdziesiątki i u żadnego nie zauważyłem ślubnej obrączki. Zawodowi, stary. Niżsi stopniem.
Jakieś pół godziny przed lądowaniem Norm Bruett nagle zasłabł i Lila znowu zaczęła krzyczeć. Dwóch stewardów o ponurych twarzach natychmiast owinęło go w koc. Ale Lila nie potrafiła się uspokoić. Po chwili zwymiotowała drinki i sałatkę z kurczaka. Dwaj stewardzi z niewzruszonymi twarzami zajęli się oczyszczaniem podłogi.
– O co tu chodzi? – krzyknęła Lila. – Co się dzieje z moim mężem? Czy my umrzemy? Czy moje dzieci umrą?
Obejmowała dzieci obiema rękami, przyciskając ich główki do swoich obfitych piersi. Luke i Bobby wyglądali na przestraszonych, niezadowolonych i raczej zakłopotanych robionym przez matkę zamieszaniem.
– Dlaczego nikt mi nic nie chce wyjaśnić? Czy to nie Ameryka?
– Mógłby ją ktoś uciszyć? – zapytał siedzący nieco dalej z tyłu Chris Ortega. – Chryste, ta baba jest gorsza niż grająca szafa, w której zacięła się płyta.
Jeden z wojskowych zmusił Lilę do wypicia szklanki mleka i potem przez resztę podróży spoglądała przez okno, pomrukując coś pod nosem. Stu podejrzewał, że w szklance było nie tylko mleko.
Kiedy wylądowali, czekały już na nich cztery limuzyny – cadillaki. Mieszkańcy Arnette zajęli miejsca w trzech samochodach, a do czwartego wsiadła ich wojskowa eskorta.
Stu przypuszczał, że żołnierze teraz też znajdowali się gdzieś w budynku.
Nad drzwiami zapaliło się czerwone światełko. Kiedy kompresor, pompa czy czymkolwiek było urządzenie otwierające drzwi znowu się włączyło, do pokoju wszedł ubrany w biały kombinezon mężczyzna. Doktor Denninger. Był młody, miał czarne włosy, oliwkową cerę i ostre rysy.
Podszedł do Stu.
– Patty Greer twierdzi, że sprawia jej pan kłopoty – rozległ się głos płynący z głośnika umieszczonego na jego piersi. – Jest nieco zdenerwowana.
– Niepotrzebnie – odparł Stu.
Z trudem zachowywał spokój, ale czuł, że nie może zdradzić się przed tym mężczyzną. Nie mógł dać po sobie poznać, że się boi. Denninger sprawiał wrażenie człowieka, który pomiata swoimi podwładnymi i podlizuje się przełożonym. Można go było urobić, musiał tylko zrozumieć, że to twoja ręka trzyma bat. Gdyby jednak wyczuł w tobie strach, powtórzyłby starą śpiewkę: „Przykro mi, ale nie mogę panu powiedzieć nic więcej”, pod którą kryła się pogarda dla głupich cywilów.
– Żądam, aby udzielono mi odpowiedzi na kilka pytań – oświadczył.
– Przykro mi, ale…
– Jeżeli chcecie, żebym z wami współpracował, musicie mi parę rzeczy wyjaśnić.
– Wszystko w swoim czasie.
– Mogę wam utrudnić życie.
– Zdajemy sobie z tego sprawę – odparł z irytacją w głosie Denninger. – Ale to nie do mnie powinien pan zwrócić się o wyjaśnienia, panie Redman. Zresztą niewiele wiem.
– Chyba robiliście badania mojej krwi. Te wszystkie igły…
– Owszem – przyznał Denninger.
– Po co?
– Jeszcze raz powtarzam, panie Redman: nie mogę panu powiedzieć tego, czego sam nie wiem.
Stu, chcąc nie chcąc, musiał mu uwierzyć. Prawdopodobnie ten facet był tylko zwykłym pionkiem wykonującym swoją pracę.
– Objęli całe miasto kwarantanną.
– O tym również nic mi nie wiadomo – odparł Denninger, ale tym razem odwrócił wzrok i Stu zorientował się, że skłamał.
– Jak to możliwe, że w mediach nie podano żadnej informacji na ten temat? – zapytał.
– Nie rozumiem…
Stu wskazał przymocowany do ściany telewizor.
– Kiedy odcinają jakieś miasto od świata i otaczają je zasiekami z drutu kolczastego, zwykle mówi się o tym w wiadomościach – powiedział.
– Panie Redman, gdyby tylko zechciał pan pozwolić Patty zmierzyć sobie ciśnienie…
– Nie. Jeżeli będziecie ode mnie czegokolwiek chcieli, przyślijcie tu przynajmniej dwóch osiłków. Po dobroci niczego ze mnie nie wydobędziecie. Ale bez względu na to, ilu ludzi tu przyślecie, postaram się wyrwać parę dziur w tych waszych ochronnych kombinezonach. Nie wyglądają na specjalnie mocne.
Wyciągnął rękę w stronę Denningera, jakby chciał złapać go za kombinezon. Lekarz odskoczył w tył tak gwałtownie, że omal się nie przewrócił.
Z głośnika jego interkomu dobiegł przerażony skrzek, a widoczną za podwójną taflą szkła twarz wykrzywił strach.
– Przypuszczam, że moglibyście mi domieszać czegoś do jedzenia, żeby zbiło mnie z nóg, ale to mogłoby wpłynąć niekorzystnie na wyniki waszych testów, prawda?
– Panie Redman, zachowuje się pan nierozsądnie – stwierdził Denninger. – Pańska niechęć do współpracy może przynieść ogromną szkodę naszemu krajowi. Rozumie mnie pan?
– Nie – odparł Stu. – Uważam, że to kraj mnie wyrządza szkodę. Zostałem zamknięty w izolatce w szpitalu w Georgii i oddany pod opiekę jakiemuś głupkowatemu lekarzowi, który o niczym nie ma pojęcia. Zabieraj się stąd i przyślij tu kogoś, z kim będę mógł porozmawiać, albo kilku tłuków, żeby wydusili ze mnie wszystko, czego chcecie się dowiedzieć. Ale możecie być pewni, że nie poddam się bez walki.
Po wyjściu Denningera przez dłuższą chwilę siedział na krześle zupełnie nieruchomo. Pielęgniarka nie wróciła. Nie pojawiło się również dwóch osiłków, którzy mogliby zmierzyć mu ciśnienie, używając siły. Doszedł do wniosku, że nawet tego nie mogli zrobić wbrew jego woli. Pewnie teraz na jakiś czas dadzą mu spokój, żeby się trochę podusił we własnym sosie.
Wstał, włączył telewizor i wpatrywał się w ekran niewidzącym wzrokiem. Jego strach wciąż narastał. Przez dwa dni czekał, spodziewając się, że wkrótce zacznie kichać, kaszleć i pluć flegmą. Zastanawiał się, co się dzieje z innymi – z ludźmi, których tak dobrze znał. Zastanawiał się, czy z którymkolwiek było tak źle jak z Campionem. Pomyślał o ciałach rodziny zmarłego w środku starego chevy i zamiast tamtej kobiety widział Lilę Bruett, a zamiast dziecka – małą Cheryl Hodges. Telewizor skrzeczał i strzelał. Stu słyszał szum oczyszczonego powietrza wtłaczanego do wnętrza izolatki. Strach zwijał się i skręcał w jego wnętrzu, ukryty pod fasadą fałszywego spokoju. Czasami był potężny i paniczny i wtedy tratował wszystko jak słoń. Czasami niewielki i rozszarpywał wszystko, co napotkał na swojej drodze – jak szczur. Ale nie opuszczał go ani na chwilę.
Minęło jednak jeszcze czterdzieści godzin, zanim przysłali do niego człowieka, który był skłonny do rozmowy na temat tego, co się działo.