Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 21

KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 10

Оглавление

Larry obudził się z lekkim kacem. Nie bolała go głowa, ale w ustach miał taki niesmak, jakby jakieś małe smoczysko używało ich jako wygódki. Suszyło go, a na dodatek miał wrażenie, że znajduje się nie tam, gdzie powinien. Łóżko było pojedyncze, ale leżały na nim dwie poduszki. Czuł zapach smażonego boczku. Usiadł, wyjrzał przez okno w kolejny szary nowojorski dzień i jego pierwszą myślą było to, że w nocy coś strasznego stało się z Berkeley. Było bardziej brudne i błotniste niż zwykle i wyglądało znacznie starzej. Jednak po chwili powróciły do niego wspomnienia ostatniej nocy i uświadomił sobie, że patrzy nie na Berkeley, lecz na Fordham. Znajdował się w jakimś mieszkaniu na pierwszym piętrze przy Tremont Avenue, niedaleko od Concourse, a jego matka na pewno zachodziła w głowę, gdzie spędził tę noc. Czy zadzwonił do niej, podając jakiekolwiek wyjaśnienie?

Zsunął nogi z łóżka i znalazł zmiętą paczkę winstonów. W środku tkwił jeden papieros. Zapalił go, używając do tego ogromnego plastikowego bica. Papieros smakował jak gówno. Z kuchni dochodziło skwierczenie bekonu przypominające radiowe zakłócenia.

Dziewczyna miała na imię Maria i powiedziała, że była… No właśnie, kim była? Oralną higienistką? Tak, chyba tak. Larry nie miał pojęcia, co wiedziała na temat higieny, ale w kwestii oralnej nie miała sobie równych. Przypominał sobie, jak połykała go niczym magik pałeczkę perkusisty. Ze starego stereo stojącego w saloniku płynęły słowa piosenki Crosby’ego, Stillsa i Nasha o tym, jak wiele wody upłynęło w rzece, i o czasie, który straciliśmy. Ale Maria z całą pewnością nie straciła ani chwili. Była nieco wstrząśnięta, kiedy powiedział jej, jak się nazywa. Czy podczas nocnej balangi nie wychodzili, aby znaleźć jakiś otwarty sklep muzyczny, gdzie mogliby kupić egzemplarz jego płyty?

Jęknął cicho i próbował prześledzić wydarzenia ubiegłego wieczoru od nieszkodliwego początku do szalonego finału.

Pamiętał, że Yankees nie ma w mieście. Kiedy się obudził, jego matki nie było w domu (poszła do pracy), ale zostawiła mu na stole kuchennym harmonogram rozgrywek Yankees i krótki liścik:

Larry, jak widzisz, Yankees nie wrócą aż do dziesiątego lipca. Czwartego jest specjalny, podwójny mecz. Jeżeli nie masz żadnych innych planów, może zabrałbyś na niego swoją matkę? Kupię piwo i hot dogi. W lodówce masz jajka i kiełbasę, a w pojemniku na chleb znajdziesz słodkie rogaliki – jeżeli je lubisz.

Uważaj na siebie, chłopcze.

Poniżej znajdował się dopisek:

Większość dzieciaków, z którymi się przyjaźniłeś, wyjechała, ale wydaje mi się, że Buddy Marx pracuje w drukarni przy Stricker Avenue.

Na myśl o tym liściku skrzywił się z niechęcią.

Żadnego „kochany” przed jego imieniem. Żadnego „kocham” na końcu. Nie wierzyła w takie puste słowa. Prawda znajdowała się w lodówce. Kiedy on odsypiał podróż, wyszła do sklepu i kupiła wszystko, co kiedyś lubił. Naprawdę wszystko. To było przerażające. Miała doskonałą pamięć. Szynka w puszce. Dwa półfuntowe opakowania prawdziwego masła – jak ona może sobie na to pozwolić przy swoich zarobkach? Dwanaście puszek coli. Kiełbaski. Peklowana wołowina marynowana w sosie, który był jej sekretem i którego składników nie chciała zdradzić nawet swojemu synowi. Duże opakowanie lodów Baskin-Robbinsa o smaku brzoskwiniowym. Do tego sernik z truskawkami. Wiedziony jakimś impulsem, poszedł do łazienki. Nie tylko po to, aby ulżyć pęcherzowi, chciał również rzucić okiem na zawartość apteczki. W plastikowym uchwycie tkwiła nowiutka szczoteczka do zębów, a obok niej leżały wszystkie jego stare szczoteczki. W szafce znalazł paczuszkę żyletek, pojemnik z kremem do golenia i buteleczkę wody kolońskiej Old Spice.

Niemal usłyszał głos matki:

„Może to niezbyt wymyślny zapach, ale całkiem dobry jak na tę cenę”.

Przez chwilę patrzył na te wszystkie rzeczy, po czym wziął do ręki nową tubkę pasty do zębów. Żadnego „kochany synku”, żadnego „kocham cię – mama”. Tylko nowa szczoteczka do zębów, nowa tubka pasty, nowa butelka wody kolońskiej. Czasami prawdziwa miłość jest nie tylko niema, ale i ślepa, pomyślał. Gdy szorował zęby, zastanawiał się, czy gdzieś w tym wszystkim nie kryje się jakaś piosenka.

Do pokoju weszła oralna higienistka ubrana w różową nylonową półhalkę i nic więcej.

– Cześć, Larry – powiedziała.

Była całkiem niebrzydka, w typie Sandry Dee, i miała sterczące piersi. Jak brzmiał ten stary dowcip? Kumpel mówi do kumpla przy piwie: „Słuchaj, stary, miałem wczoraj ekstralaskę: para trzydziestek ósemek i taaaka lufa!”. Bardzo zabawne. Przebył kilka tysięcy mil, żeby spędzić noc połykany przez Sandrę Dee.

– Cześć – odparł i wstał.

Był nagi, jego ubranie leżało na podłodze przy łóżku. Zaczął się ubierać.

– Mam szlafrok. Możesz go włożyć, jeśli chcesz. Przygotowałam łososia i bekon.

– Łososia i bekon? – Żołądek zaczął mu się zwijać w harmonijkę. – Nie, dziękuję. Powinienem już zmykać. Muszę się z kimś zobaczyć.

– Ejże! Przecież nie możesz mnie tak zostawić…

– Naprawdę muszę iść. To ważne.

– Ja też jestem ważna! – zawołała piskliwym głosem.

Jej głos rozsadzał Larry’emu czaszkę. Pomyślał o Fredzie Flintstonie krzyczącym na całe gardło: „Wiiiilmaaa!”.

– Wychodzi z ciebie Bronx, złotko – stwierdził.

– Co to ma znaczyć?

Oparła dłonie na biodrach, w jednej zaciśniętej pięści trzymała zatłuszczoną łopatkę. Jej piersi zakołysały się ponętnie, ale nie podnieciło to Larry’ego. Wsunął stopy w nogawki spodni i zaczął je wciągać.

– Owszem, pochodzę z Bronksu, ale co z tego? Nie jestem czarna. Co masz przeciwko Bronksowi? Co ty, kurde, rasista jesteś?

– Nie mam nic przeciwko Bronksowi i nie jestem rasistą – odparł, podchodząc do niej na bosaka. – Posłuchaj, tym kimś, z kim mam się spotkać, jest moja matka. Przyjechałem do miasta dwa dni temu i wczoraj wieczorem nawet do niej nie zadzwoniłem… A może zadzwoniłem? – zapytał z nadzieją w głosie.

– Do nikogo wczoraj nie dzwoniłeś – odparła. – I mogę się założyć, że wcale nie chodzi o twoją matkę.

Ponownie podszedł do łóżka i włożył mokasyny.

– Ale tak właśnie jest. Pracuje w Banku Chemicznym. Wydaje mi się, że jest teraz kierowniczką piętra.

– Mogę się też założyć, że nie jesteś tym Larrym Underwoodem – dodała Maria.

– Wierz sobie, w co tylko chcesz. Muszę już zmykać.

– Ty tani chuju! – wrzasnęła. – A co mam zrobić z żarciem, które zrobiłam?

– Możesz wyrzucić je przez okno – odparł.

Cisnęła w niego łopatką. Każdego innego dnia z pewnością nie trafiłaby. Jak wiadomo, jedno z praw fizyki głosi, że łopatka ciśnięta przez rozwścieczoną oralną higienistkę nigdy nie leci po linii prostej. Tyle że czasami zdarza się wyjątek potwierdzający regułę. Tak było i tym razem – świst, świst, obrót dookoła osi, trzask i łopatka wyrżnęła Larry’ego w czoło. Nie zabolało go to specjalnie, ale kiedy pochylił się, żeby podnieść łopatkę, zobaczył dwie duże krople krwi skapujące na dywan. Zrobił dwa kroki do przodu, trzymając łopatkę w dłoni.

– Powinienem ci tym dołożyć! – krzyknął.

– Jasne… – mruknęła, wycofując się trwożliwie z pokoju. Zaczęła płakać. – Wielka gwiazda. Wypierdolić i spłynąć. A ja myślałam, że jesteś porządnym facetem.

Kilka łez ściekło jej po policzkach, spłynęło na brodę i spadło na wzgórek piersi. Larry z fascynacją patrzył, jak jedna z nich zsuwa się po pochyłości prawej piersi i zatrzymuje na sutku. Jak pod powiększającym szkłem widział pory i pojedynczy czarny włos wewnątrz brązowawej aureoli.

Jezu Chryste, chyba popadam w obłęd, pomyślał.

– Muszę iść – oświadczył.

Podniósł swoją leżącą przy łóżku białą wiatrówkę i zarzucił ją na ramię.

– Nie jesteś porządnym facetem! – krzyknęła, gdy wychodził. – Poszłam z tobą tylko dlatego, że uważałam cię za miłego, porządnego faceta!

Kiedy wszedł do drugiego pokoju, z jego ust wydobył się jęk. Na kanapie, gdzie jak sobie mgliście przypominał, był „połykany żywcem”, leżało co najmniej tuzin płyt z Mała, czy możesz polubić swojego faceta? Kolejne trzy leżały na stołku obrotowym przy zakurzonym przenośnym stereo. Na przeciwległej ścianie wisiał wielki plakat Ryana O’Neala i Ali McGraw. Gdy jest się połykanym, nie trzeba mówić przepraszam, pomyślał. Cha, cha! Jezu, naprawdę mi odbija.

Maria stała w drzwiach sypialni i w dalszym ciągu płakała. Na jednej nodze miała niewielkie draśnięcie – musiała zaciąć się przy goleniu.

– Zadzwoń do mnie – wyszlochała. – Nie gniewam się na ciebie.

Powinien powiedzieć: „Jasne, zadzwonię” – i to zakończyłoby całą sprawę. Zamiast tego jednak usłyszał, jak z jego ust wydobywa się obłąkańczy śmiech.

– Twój łosoś się przypala – powiedział.

Krzyknęła, a potem rzuciła się na niego i potknęła o leżącą na podłodze poduszkę. Upadła, przewracając butelkę z mlekiem, i potrąciła stojącą obok niej pustą butelkę po szkockiej.

Boże święty, mieszaliśmy mleko z whisky? – zdziwił się Larry.

Pospiesznie wyszedł z mieszkania i zbiegł po schodach. Kiedy dotarł do drzwi frontowych, usłyszał jej głos dochodzący z góry:

– Nie jesteś porządnym facetem! Nie jesteś…

Zatrzasnął za sobą drzwi i po chwili spowiło go parne, mgliste powietrze niosące ze sobą zapach wiosny i woń spalin samochodowych. Wciąż trzymał w dłoni papierosa wypalonego już prawie do samego filtra. Wyrzucił go do rynsztoka i odetchnął głęboko.

Dobrze, że wyrwałem się z tego domu wariatów, pomyślał i w tym momencie z głuchym trzaskiem otworzyło się okno nad nim. Wiedział, co stanie się za chwilę.

– Mam nadzieję, że zdechniesz! – wrzasnęła Maria. – Mam nadzieję, że wpierdolisz się pod pociąg! Nie jesteś piosenkarzem! W łóżku też jesteś do dupy! Wracaj do swojej mamuśki, wszarzu!

Z okna sypialni na pierwszym piętrze wystrzeliła w jego stronę butelka po mleku. Larry uchylił się. Butelka spadła do rynsztoka i rozbiła się. Następna była butelka po szkockiej, która roztrzaskała się u jego stóp. Puścił się biegiem, osłaniając jedną ręką głowę.

To szaleństwo nigdy się nie skończy, pomyślał.

Z tyłu za nimi rozległ się triumfalny okrzyk:

– Pocałuj mnie w dupę, ty głupi chuju!

Skręcił za róg i po chwili znalazł się na wiadukcie. Opierając się o barierkę, patrzył na przejeżdżające w dole samochody i śmiał się histerycznie.

– Nie mógłbyś rozegrać tego lepiej? – zapytał sam siebie. – Stary, na pewno potrafiłbyś zrobić to lepiej. To była marna zagrywka.

Kiedy uświadomił sobie, że mówi to na głos, ponownie wybuchnął śmiechem. Nagle zakręciło mu się w głowie, poczuł mdłości i mocno zacisnął powieki. Jednocześnie włączył się obwód pamięci w Wydziale Masochizmu i usłyszał, jak Wayne Stukey mówi: „Wewnętrznie jesteś twardy. Masz w sobie ikrę, chłopie”.

Potraktował tę dziewczynę jak starą kurwę…

„Nie jesteś porządnym facetem”.

Jestem. Jestem.

Jednak kiedy jego goście odmówili opuszczenia domku na plaży, zagroził, że wezwie policję, i wcale nie żartował. Czy aby na pewno? Tak. Nie żartował. Większości tych ludzi nie znał, ale czterech czy pięciu z protestujących było jego starymi kumplami. I do tego ten drań Wayne Stukey stojący w drzwiach z rękoma splecionymi na piersiach jak „wielki pan w swoim wielkim dniu”.

Sal Doria wyszedł, mówiąc: „Jeżeli coś takiego przytrafia się takim ludziom jak ty, Larry, to wolałbym, żebyś nie zrobił kariery”.

Larry odwrócił się od szosy w dole, rozglądając się za taksówką.

Skoro Sal rzeczywiście był jego serdecznym kumplem, to dlaczego starał się go wykorzystać? Dlaczego na nim żerował?

„Nie jesteś porządnym facetem”.

– Jestem – mruknął posępnie. – Ale kogo to obchodzi?

Nadjechała taksówka, więc zatrzymał ją machnięciem ręki. Kierowca, podjeżdżając do krawężnika, zawahał się i Larry przypomniał sobie, że ma krew na czole. Otworzył tylne drzwiczki i wsiadł do samochodu, zanim taksiarz zdążył zmienić zdanie.

– Manhattan. Budynek Banku Chemicznego – powiedział.

Taksówka ruszyła.

– Ma pan zranione czoło – rzucił taksiarz.

– Dziewczyna rzuciła we mnie łopatką – wyjaśnił Larry.

Taksiarz popatrzył na niego i uśmiechnął się współczująco, ale nic nie odpowiedział. Larry usadowił się wygodnie na siedzeniu i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób wyjaśni matce, gdzie spędził minioną noc.

Bastion

Подняться наверх