Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 17

KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 6

Оглавление

Było późne popołudnie, gdy Frannie wyszła do ogródka na tyłach domu, gdzie jej ojciec cierpliwie pielił groch i fasolę. Przekroczył już sześćdziesiątkę – spod baseballowej czapeczki, którą stale nosił, wystawały mu siwe włosy.

Jej matka wybrała się do Portlandu, aby kupić białe rękawiczki. Najlepsza koleżanka Fran z czasów dzieciństwa, Amy Lauder, wychodziła za mąż na początku przyszłego miesiąca.

Przez dłuższą chwilę przyglądała się plecom ojca. Bardzo go kochała. O tej porze światło nabierało specyficznego charakteru, który uwielbiała – charakteru absolutnej bezczasowości, wyczuwalnego jedynie podczas wczesnego lata w Maine. Kiedy myślała o tym szczególnym natężeniu światła zimą, zawsze za nim tęskniła.

Pochłaniane przez nadciągający zmierzch gasnące światło wczesnoletniego popołudnia kojarzyło się jej z wieloma przyjemnymi rzeczami: z meczem baseballu na boisku Ligi Młodzieżowej, w którym Fred grał na pozycji trzeciego i jego odbicia zawsze były kończące, z arbuzami, prażoną kukurydzą, mrożoną herbatą w schłodzonej szklaneczce, dzieciństwem…

Chrząknęła.

– Pomóc ci? – zapytała ojca.

Odwrócił się i uśmiechnął do niej.

– Cześć, Fran. Przyłapałaś mnie na kopaniu dołków, co?

– Chyba tak.

– Czy twoja matka już wróciła? – zapytał i zasępił się, ale już po chwili jego twarz znowu się rozpogodziła. – Nie, to jasne. Przecież dopiero co pojechała. Tak, oczywiście, że możesz mi pomóc, jeżeli chcesz. Tylko nie zapomnij potem umyć rąk.

– Po dłoniach kobiety możesz poznać jej nawyki – zacytowała matkę i zaśmiała się.

Spojrzał na nią i skrzywił się z dezaprobatą, ale nie wyszło mu to najlepiej.

Podeszła bliżej i zabrała się do pracy. Słychać było ćwierkanie wróbli i nieustanny szum samochodów przejeżdżających US 1 znajdującą się niecałą przecznicę od ich domu. Hałas nie był tak uciążliwy jak w lipcu, kiedy niemal każdego dnia na odcinku pomiędzy jej domem a Kittery miał miejsce tragiczny wypadek, ale mimo wszystko bardzo dawał się we znaki.

Ojciec zaczął opowiadać, jak mu minął dzień, a Fran zadawała pytania i od czasu do czasu kiwała głową. Pochłonięty pracą nie widział ruchów głowy córki, ale kącikiem oka dostrzegał jej cień.

Był mechanikiem w ogromnej firmie Sanforda produkującej części do samochodów – największej tego typu firmie na północ od Bostonu. Skończył już sześćdziesiąt cztery lata i właśnie rozpoczął ostatni rok pracy przed przejściem na emeryturę. Miał jeszcze do wykorzystania czterotygodniowy urlop, który chciał wziąć we wrześniu, kiedy letnicy wrócą już do domów. Sporo myślał o zbliżającej się emeryturze. Powiedział córce, że nie zamierza tego traktować jak niekończącego się urlopu – miał wielu przyjaciół będących na emeryturze, którzy opowiadali mu, jak spędzają czas. Nie miał zamiaru nudzić się jak Harlan Endres ani klepać biedy jak Caronowie – Paul przez całe życie codziennie harował w sklepie, a mimo to musiał sprzedać dom i wraz z żoną zamieszkać u swojej córki i zięcia. Peter Goldsmith nie był zadowolony z opieki społecznej, nigdy jej nie ufał. Zwłaszcza teraz, kiedy cały system zaczynał walić się w gruzy – była recesja, inflacja i stale wzrastała liczba bezrobotnych. W Maine w latach trzydziestych i czterdziestych nie mieszkało zbyt wielu demokratów – ale dziadek Frannie do nich należał i przeciągnął syna na swoją stronę. W najgorszych czasach, kiedy w Ogunquit kwitły różnego rodzaju machlojki, Goldsmithowie z powodu swoich poglądów byli traktowani jak pariasi. Ojciec Frannie miał swoje ulubione powiedzenie, które powtarzał: „Nie ufaj książętom tej ziemi, bo cię wydymają i będą wykorzystywać”.

Frannie uwielbiała go słuchać – jednak zdarzało się to raczej rzadko, bo kobieta, która była jego żoną i jej matką, atakowała go wówczas tak zjadliwie, że kwas sączący się z jej ust mógł sparaliżować (a cisza, jaka wówczas zapadała, zdawała się świadczyć, iż rzeczywiście tak się stało).

– Musisz polegać wyłącznie na samej sobie – mówił. – A książęta tego świata niech trzymają z ludźmi, którzy ich wybrali. Wyborcy rzadko bywają zadowoleni z ludzi, których wybrali, ale jedni są warci drugich. Odpowiedzią na kryzys jest twarda waluta. Will Rogers twierdzi, że ziemia, bo to jedyne, czego nie można wyprodukować, lecz tak samo ma się rzecz ze złotem i srebrem. Człowiek, który kocha pieniądze, jest draniem, kimś godnym pogardy… ale ten, kto nie potrafi o nie zadbać, jest głupcem, nad którym można się jedynie litować.

Fran zastanawiała się, czy mówiąc to, ojciec myślał o Paulu Caronie, z którym się przyjaźnił, zanim jeszcze przyszła na świat, ale nie zapytała go o to. Tak czy inaczej, nie musiał jej mówić, że miał „w skarpecie” dostatecznie dużo gotówki, by mogli przeżyć spokojnie kilka lat. Wiedziała o tym. Powiedział jej, że nigdy, zarówno w dobrych, jak i złych czasach, nie była dla nich ciężarem, i że jest dumny, mogąc powiedzieć swoim przyjaciołom, że stać go na opłacenie jej nauki. „Czego ja nie zdołałem dokonać pieniędzmi, Fran dokona rozumem i pracą – mawiał swoim przyjaciołom – ciężką, solidną pracą”. Carla Goldsmith nie zawsze potrafiła to zrozumieć. Nie potrafiła pojąć, że jej córka jak dotąd nie starała się „złapać” męża.

– Kiedy twoja matka widzi, że Amy Lauder wychodzi za mąż, myśli: „To powinna być moja Fran. Amy jest ładna, ale przy mojej Fran wygląda jak stary, pęknięty pośrodku talerz” Carla ma pewne nawyki, których już nic nie zmieni. Dlatego czasami są między wami tarcia i wtedy sypią się iskry. Nie ma potrzeby szukać winnego. Musisz pamiętać, Fran, że ona jest za stara, by mogła się zmienić, ale ty masz jeszcze czas, aby móc to zrozumieć – powiedział.

Potem znowu zaczął opowiadać jej o swojej pracy – o tym, jak jeden z jego współpracowników stracił kciuk pod prasą, bo myślami był już w sali bilardowej.

– Dobrze, że Lester Crowley zdążył odciągnąć go na czas. Ale któregoś dnia Lestera Crowleya może tam nie być… – dodał.

Westchnął, jakby uświadomił sobie, że jego również może tam nie być, po czym zaczął mówić, jak wpadł na pomysł ukrycia anteny samochodowej w jakimś gadżecie na dachu. Jego głos zmieniał zabarwienie, gdy przeskakiwał z tematu na temat.

Ich cienie wydłużały się, pnąc się w górę rzędów roślin przed nimi. Fran była zauroczona, jak zawsze. Przyszła tu, aby mu coś powiedzieć, i została, żeby go słuchać – tak jak to się jej przydarzało od wczesnego dzieciństwa. Nigdy jej nie nudził. Zresztą nie nudził nikogo, może z wyjątkiem matki. Był wspaniałym gawędziarzem.

Nagle uświadomiła sobie, że zamilkł. Siedział na skale na końcu grządki, napełniając fajkę i przyglądając się córce.

– Co cię trapi, Frannie? – zapytał.

Przez chwilę patrzyła na niego, nie bardzo wiedząc, co powinna zrobić. Przyszła tu, aby mu o czymś powiedzieć, ale teraz nie była pewna, czy zdoła to zrobić. Cisza, jaka zawisła między nimi, coraz bardziej się pogłębiała i nagle Fran stwierdziła, że nie wytrzyma tego dłużej. Poderwała się gwałtownie.

– Jestem w ciąży – oświadczyła.

Przestał napełniać swoją fajkę i popatrzył na nią.

– W ciąży… – powtórzył, jakby nigdy wcześniej nie słyszał tego słowa. A potem dodał: – Och, Frannie… Czy to żart? Jakaś nowa zabawa?

– Nie, tatusiu.

– Lepiej podejdź i usiądź przy mnie.

Przeszła wzdłuż grządki i przysiadła obok niego. Nieopodal był kamienny murek oddzielający ich posesję od zieleńca, a za nim zaniedbany, słodko pachnący żywopłot, który już dawno temu rozrósł się dziko.

Czuła dudnienie w głowie, żołądek podchodził jej do gardła.

– Na pewno? – zapytał.

– Na pewno – odparła, a potem jej ciałem wstrząsnął przejmujący szloch.

Objął ją ramieniem i trwało to bardzo, bardzo długo. Kiedy się nieco uspokoiła, zmusiła się, aby zadać mu pytanie, które najbardziej ją niepokoiło.

– Tatusiu, czy nadal mnie kochasz?

– Co? – Spojrzał na nią zakłopotany. – Tak, nadal cię kocham, Frannie. I to bardzo.

Te słowa sprawiły, że ponownie wybuchnęła płaczem, ale tym razem pozwolił jej, aby sama doszła do siebie, a sam dokończył nabijanie fajki.

W powietrzu rozszedł się aromat tytoniu Borkum Riff.

– Jesteś rozczarowany? – zapytała.

– Nie wiem. Pierwszy raz zdarza mi się sytuacja, że moja córka zachodzi w ciążę, więc nie bardzo wiem, jak powinienem się zachować. Czy to był Jess?

Kiwnęła głową.

– Powiedziałaś mu?

Znów pokiwała głową.

– I co on na to?

– Obiecał, że się ze mną ożeni. Albo zapłaci za skrobankę.

– Ślub albo skrobanka… – mruknął Peter Goldsmith i wciągnął dym z fajki. – Zdecydowany facet, nie ma co.

Spuściła wzrok i spojrzała na swoje dłonie oparte na udach. Miała drobne grudki ziemi w bruzdach na kłykciach i brud pod paznokciami. „Dłonie kobiety odzwierciedlają jej nawyki – usłyszała w myślach głos swojej matki. – Moja córka w ciąży… Będę musiała zrezygnować z członkostwa w kościele. Dłonie kobiety…”.

– Nie chcę mieszać się w twoje sprawy osobiste, ale czy on… albo ty… nie uważaliście? – zapytał ojciec.

– Brałam pigułki, lecz zawiodły – odparła.

– A zatem nie ma winnego… chyba że obarczyłbym winą was oboje – stwierdził, przyglądając się jej uważnie. – Nie mogę jednak tego zrobić, Frannie. Sześćdziesięcioczteroletni facet ma skłonność do zapominania o tym, że kiedyś także miał dwadzieścia jeden lat, więc nie będziemy mówić o czyjejkolwiek winie.

Ogarnęło ją głębokie uczucie ulgi i przez chwilę miała wrażenie, że zemdleje.

– Na ten temat z pewnością najwięcej będzie miała do powiedzenia twoja matka – dodał. – A ja nie mogę jej zabronić mówić, ale wiedz, że nie trzymam jej strony. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Kiwnęła głową. Ojciec już od dawna nie próbował przeciwstawiać się żonie. Przynajmniej na głos. Przyczyną tego był jej zjadliwy, ociekający jadem język. Kiedy się jej przeciwstawiano, bywało, że traciła nad sobą kontrolę, nie panowała nad słowami i często potrafiła zadać nimi długo jątrzące się rany.

Frannie wiedziała, że ojciec mógł to zrobić wiele lat temu, co prawdopodobnie zaowocowałoby rozwodem – albo poddać się. Wybrał drugie rozwiązanie, ale na swoich warunkach.

– Jesteś pewien, że w tej sprawie możesz trzymać się na uboczu, tato? – spytała cicho.

– Prosisz mnie, abym stanął po twojej stronie?

– Nie wiem.

– Co zamierzasz z tym zrobić?

– Z mamą?

– Nie, Frannie. Ze sobą.

– Nie mam pojęcia.

– Wyjdziesz za niego? Powiadają, że we dwoje skromnie, bo skromnie, ale jakoś daje się przeżyć.

– Nie jestem pewna, czy chcę to zrobić. Wydaje mi się, że się odkochałam, oczywiście jeżeli w ogóle kiedykolwiek byłam w nim zakochana.

– Chodzi o dziecko?

Fajka ojca była już dobrze rozpalona i w letnim powietrzu unosił się słodki zapach tytoniu. W zakamarkach ogrodu płożyły się cienie, słychać było również cykanie świerszczy.

– Nie, to nie z powodu dziecka. To się stało ot tak, po prostu. Jesse jest… – urwała, próbując znaleźć powód, dla którego nie zamierzała wyjść za Jessa, coś, co mogło zostać przeoczone z powodu zamieszania wywołanego przez dziecko, coś, dzięki czemu mogłaby podjąć decyzję i wyrwać się z groźnego cienia matki, która właśnie kupowała w domu towarowym rękawiczki na ślub jej koleżanki.

Mogło to być coś, co teraz pogrzebane, nie zaznałoby spokoju i w końcu wydostałoby się z grobu, aby zaatakować ich oboje.

„Pospieszny ślub to długi żal” – mawiała jej matka. Było to jedno z jej ulubionych powiedzonek.

– On jest za słaby – powiedziała po chwili. – Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć.

– Nie ufasz mu, Frannie, prawda?

– Nie – przyznała i nagle doszła do wniosku, że prawdopodobnie jej ojciec dotarł do sedna tego problemu. Nie ufała Jessowi, który pochodził z bogatej rodziny i nosił niebieskie batystowe koszule. – Jesse na pewno chce dobrze, chce postępować właściwie. Naprawdę. Ale… parę miesięcy temu poszliśmy na wieczór poezji. Facet o nazwisku Ted Enslin recytował swoje wiersze. Na sali było dużo ludzi. Wszyscy słuchali z powagą… bardzo skupieni… A ja… no… znasz mnie…

Objął ją ramieniem i powiedział:

– A Frannie dostała napadu śmiechu.

– Tak. Otóż to. Chyba rzeczywiście dobrze mnie znasz.

– Owszem – mruknął.

– Ten atak śmiechu… ten chichot, pojawił się nie wiadomo skąd. Myślałam przez cały czas: „Jaki ten facet jest niechlujny. Słuchamy niechluja. Abnegata… niechluja…”. W pewnym momencie te słowa nabrały rytmu, jak piosenka puszczana przez radio, i zaczęłam chichotać. Nie chciałam, ale nie mogłam się powstrzymać. To naprawdę nie miało nic wspólnego z poezją pana Enslina, jego wiersze były całkiem niezłe. Chyba stało się tak przez to, jak ci wszyscy ludzie na niego patrzyli.

Spojrzała na ojca, żeby sprawdzić, jak to przyjął.

Kiwnął głową, zachęcając ją w ten sposób, by mówiła dalej.

– W każdym razie musiałam stamtąd wyjść. Jesse wściekł się na mnie. Wiem, że miał prawo być wkurzony… to było dziecinne zachowanie, ale ja często tak się zachowuję. Nie zawsze, ale często. Wiesz przecież, że potrafię się zachować właściwie…

– Owszem, potrafisz…

– Ale czasami…

– Czasami Król Chichot puka do twoich drzwi, a ty nie należysz do ludzi, którzy potrafią zatrzymać go na zewnątrz – dokończył za nią ojciec.

– Chyba tak. Ale Jesse jest inny, a gdybyśmy się pobrali, na pewno byłby świadkiem częstych wizyt tego nieproszonego gościa. Nie codziennie, lecz dostatecznie często, aby wprawiło go to we wściekłość. A ja…

– Byłabyś nieszczęśliwa – dodał ojciec i mocniej przytulił ją do siebie.

– Pewnie tak – przyznała.

– Więc nie pozwól swojej matce, żeby zmusiła cię do zmiany decyzji.

Z ulgą zamknęła oczy. Ojciec ją rozumiał.

– A co sądzisz o usunięciu dziecka? – spytała po chwili.

– Sądzę, że od początku właśnie o tym chciałaś rozmawiać.

Spojrzała na niego z zakłopotaniem.

Odpowiedział jej dziwnym spojrzeniem – jego lewa brew uniosła się, jakby się uśmiechał, ale mimo to odniosła wrażenie, że traktuje tę sprawę bardzo poważnie.

– Chyba masz rację – odparła.

– Posłuchaj… – zaczął, ale nie dokończył.

Frannie słyszała ćwierkanie wróbli, grę świerszczy, odległy szum przelatującego samolotu, czyjś głos wołający Jackie, warkot kosiarki do trawy i samochód z uszkodzonym tłumikiem przyspieszający na pobliskiej US 1.

Kiedy chciała zapytać ojca, czy nic mu nie jest, ujął ją za rękę i powiedział:

– Frannie, żaden dla ciebie pożytek z takiego starego ojca, ale nic na to nie poradzę. Ożeniłem się dopiero w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku. W tamtych czasach Carla była inna. Prawdziwa diablica. Przede wszystkim była młoda. Zmieniła się dopiero po śmierci twojego brata Freddy’ego. Widzisz… nie myśl, że próbuję ją atakować, nawet jeżeli może to w ten sposób zabrzmieć. Po prostu mam wrażenie, że po śmierci Freddy’ego przestała się rozwijać. Nałożyła na swój światopogląd trzy warstwy lakieru i jedną szybkoschnącego cementu i stwierdziła, że już go nie zmieni. Teraz zachowuje się jak strażniczka w muzeum i gdy ktoś zaczyna podważać idee znajdujące się na jej wystawie, natychmiast atakuje. Ale nie zawsze taka była.

– A jaka była, tatusiu?

– Dlaczego… – Uniósł głowę i spojrzał w stronę drugiego końca ogrodu. – Była bardzo podobna do ciebie, Frannie. Lubiła się śmiać. Jeździliśmy na mecze Red Soksów, a w przerwach szliśmy na piwo.

– Mama piła piwo?

– Owszem, piła. Kiedy potem w czasie meczu musiała wyjść do toalety, zawsze narzekała, że przegapiła najlepsze fragmenty rozgrywki, choć sama namawiała mnie, żebyśmy poszli na ten browarek.

Frannie próbowała wyobrazić sobie matkę z kubkiem piwa Narragansett w dłoni, patrzącą na ojca i zanoszącą się od śmiechu, ale nie potrafiła.

– Nigdy się nie podniecała – dodał w zamyśleniu ojciec. – Poszliśmy oboje do lekarza, aby sprawdzić, z którym z nas jest coś nie tak. Ale doktor powiedział, że zarówno ona, jak i ja jesteśmy w porządku. A potem w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku przyszedł na świat twój braciszek Fred. Jak ona kochała tego dzieciaka! Wiesz, jej ojciec miał na imię Fred. Pięć lat później poroniła i już myśleliśmy, że nie będziemy mieli więcej dzieci. I nagle w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym pojawiłaś się ty… wprawdzie miesiąc przed terminem, ale zdrowa i silna. Od razu cię pokochałem. Każde z nas miało swoje dziecko. Tyle że ona swoje utraciła.

Przerwał i na dłuższą chwilę pogrążył się w myślach. Fred Goldsmith zginął w 1973 roku. Miał wtedy trzynaście lat, a Frannie cztery. Facet, który go potrącił, był pijany. Miał na swoim koncie liczne naruszenia przepisów drogowych, łącznie z przekroczeniem dozwolonej prędkości, niebezpieczną jazdą i prowadzeniem wozu w stanie nietrzeźwym. Fred żył jeszcze siedem dni.

– Sądzę, że aborcja to zbyt łagodne określenie – stwierdził Peter Goldsmith. Powoli i dobitnie wypowiadał słowa, jakby sprawiały mu ból. – Uważam, że to dzieciobójstwo. Przykro mi to mówić, ale takie jest moje zdanie na temat tego, nad czym się właśnie zastanawiasz… nawet jeśli prawo na to zezwala. Jak już powiedziałem, jestem starym człowiekiem.

– Nie jesteś stary, tatusiu – wyszeptała.

– Jestem – odparł ochrypłym głosem. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. – Jestem starym człowiekiem usiłującym dawać rady swojej córce. Zachowuję się jak małpa, która chciała uczyć niedźwiedzia zachowania przy stole. Siedemnaście lat temu pijany kierowca odebrał życie mojemu synowi i od tej pory moja żona nie jest już taka jak dawniej. Kiedy słyszę o aborcji, zawsze myślę o Fredzie. Nie potrafię inaczej, tak jak ty nie potrafiłaś powstrzymać śmiechu podczas wieczoru poetyckiego, Frannie. Twoja matka użyłaby raczej standardowych argumentów. Powiedziałaby: „moralność”. Moralność licząca sobie dwa tysiące lat. Prawo do życia. Na tym prawie opiera się cała nasza zachodnia cywilizacja. Czytałem dzieła różnych filozofów. Twoja matka czytuje „Reader’s Digest”, a ja myślę o Fredzie. Został zniszczony od wewnątrz. Nie było dla niego szansy. Koniec życia nigdy nie wygląda zbyt pięknie. Cały czas mam przed oczami twojego brata leżącego w szpitalnym łóżku, jego zmasakrowane ciało owinięte bandażami… Życie jest tanie, a z powodu aborcji stało się jeszcze tańsze. Czytam więcej niż twoja matka, ale to ona potrafi się lepiej wypowiedzieć. Zazwyczaj opieramy się na osądach, które wydają nam się słuszne. Ale według mnie cała prawdziwa logika pochodzi z irracjonalności. Z wiary. Gadam bzdury, co?

– Nie chcę usuwać ciąży – powiedziała cicho. – Nie mogę tego zrobić choćby z jednego powodu.

– Jakiego?

– To dziecko jest częścią mnie – oświadczyła, lekko unosząc głowę. – Nie potrafię go zabić.

– Oddasz je, Frannie?

– Nie wiem.

– A chcesz?

– Nie. Chciałabym je zatrzymać.

Nic na to nie odpowiedział, ale jej się wydawało, że czuje jego dezaprobatę.

– Myślisz o szkole, prawda? – spytała.

– Nie – odparł, wstając. Oparł dłonie na wysokości krzyża i skrzywił się, kiedy jego kręgosłup wydał głośne chrupnięcie. – Myślę, że dość już się nagadaliśmy. Ale nie musisz jeszcze podejmować decyzji.

– Mama wróciła – powiedziała.

Odwrócił się. Półciężarówka właśnie skręcała na podjazd, chrom wozu błyszczał w promieniach zachodzącego słońca.

Carla zauważyła ich, zatrąbiła klaksonem i pomachała do nich.

– Muszę jej powiedzieć o ciąży – stwierdziła Frannie.

– Tak. Ale odczekaj jeszcze dzień lub dwa.

– W porządku.

Pomogła mu pozbierać narzędzia ogrodnicze, po czym oboje ruszyli w stronę półciężarówki.

Bastion

Подняться наверх