Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 9
KRĄG SIĘ OTWIERA
ОглавлениеPotrzebujemy pomocy, zauważył Poeta
Edward Dorn
– Sally…
Mruknięcie.
– Obudź się, Sally.
Głośniejsze mruknięcie:
– Zooostaw mnie!
Potrząsnął nią mocniej.
– Obudź się. Musisz się obudzić!
Charlie.
Głos Charliego. Wołał ją. Od jak dawna?
Wysunęła się z objęć snu.
Najpierw spojrzała na zegarek na stoliku nocnym: kwadrans po drugiej w nocy. Charliego nie powinno tu być – powinien być teraz w pracy, na nocnej zmianie. Potem przyjrzała mu się uważniej i coś w jego wyglądzie ją zaniepokoiło.
Jej mąż był śmiertelnie blady. Miał błędny wzrok. Oczy wychodziły mu z orbit. W jednej ręce trzymał kluczyki od samochodu, a drugą w dalszym ciągu ją tarmosił, mimo że miała otwarte oczy. Zupełnie jakby nie zauważył, że już się obudziła.
– Charlie, o co chodzi? Co się stało?
Sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co ma powiedzieć. Jego jabłko Adama przesuwało się w górę i w dół, ale jedynym odgłosem, jaki rozlegał się wewnątrz niewielkiego służbowego bungalowu, było tykanie zegara.
– Pali się? – spytała.
To była jedyna rzecz, jaka przyszła jej na myśl – jedyna, która mogłaby doprowadzić go do takiego stanu. Wiedziała, że jego rodzice zginęli podczas pożaru domu.
– W pewnym sensie – odparł. – Ale tak naprawdę to coś o wiele gorszego. Musisz się ubrać, kochanie. Zabierz małą LaVon. Musimy się stąd zrywać.
– Dlaczego? – spytała, wstając z łóżka. Ogarnął ją paniczny strach.
Coś było nie w porządku.
– Gdzie? Powinniśmy wyjść na podwórze na tyłach domu? – zapytała, chociaż nie przypuszczała, żeby Charliemu chodziło o wyjście na podwórze.
Jeszcze nigdy nie widziała swojego męża równie przerażonego. Wzięła głęboki oddech, jednak nie wyczuła dymu ani spalenizny.
– Sally, kochanie, o nic nie pytaj. Musimy się stąd wynieść. Wyjechać. Daleko stąd. Po prostu obudź małą i ubierz ją.
– Ale czy… czy mamy dostatecznie dużo czasu, żebym mogła spakować trochę rzeczy?
Jej słowa sprawiły, że znieruchomiał.
Po chwili przesunął drżącą dłonią po włosach i odparł:
– Nie wiem. Będę musiał sprawdzić kierunek wiatru.
Wyszedł, pozostawiając ją z tym dziwacznym stwierdzeniem, które nic dla niej nie znaczyło. Była zziębnięta, przerażona i zdezorientowana, do tego bosa, i miała na sobie jedynie krótką koszulkę nocną.
Co sprawdzanie kierunku wiatru mogło mieć wspólnego z tym, czy zdąży spakować parę potrzebnych rzeczy? I co oznaczało określenie: „daleko”? Reno? Vegas? Salt Lake City? I…
Przyłożyła dłoń do szyi i wtedy przyszła jej do głowy całkiem nowa myśl.
Dezercja. Wyjazd w środku nocy oznaczał, że Charlie zamierzał zdezerterować. Samowolne oddalenie się.
Weszła do pokoiku dziecinnego i przez chwilę stała nieruchomo, niezdecydowana, patrząc na śpiące dziecko otulone różowym kocykiem.
Wciąż jeszcze miała nadzieję, że to jedynie koszmarny sen, może tylko bardziej wyrazisty niż inne. Ale to minie, a ona obudzi się jak zwykle o siódmej rano, nakarmi małą i sama coś przekąsi, poogląda trochę program Today, a potem, kiedy Charlie wróci o ósmej z nocnej zmiany w północnej wieży Rezerwatu, usmaży mu jajecznicę. Za dwa tygodnie znów będzie chodził na dzienną zmianę i przestanie się dziwnie zachowywać, a kiedy ponownie zacznie spędzać noce u jej boku, nie będzie już miewała takich szalonych snów jak ten i…
– Pospiesz się! – syknął, pozbawiając ją resztek nadziei. – Mamy niewiele czasu. Tylko tyle, aby zabrać trochę najpotrzebniejszych rzeczy. Na miłość boską, kobieto, jeżeli ją kochasz – wskazał leżące w łóżeczku dziecko – ubierz ją szybko!
Kaszlnął nerwowo, zasłaniając usta dłonią, po czym zaczął wyrzucać rzeczy z szuflad komody i upychać je bezładnie w dwóch starych walizkach.
Sally obudziła trzyletnią LaVon. Dziewczynka była zdziwiona i zaskoczona, że obudzono ją w środku nocy, i zaczęła płakać.
Ten płacz przeraził Sally. Przypomniały się jej inne takie chwile, kiedy mała LaVon, zazwyczaj bardzo spokojna, bez przerwy płakała. Przyczyny były różne – wysypka, ząbkowanie, krup, kolka. Strach zamienił się w gniew, gdy zobaczyła, że Charlie wpada do pokoju, niosąc jej bieliznę. Ramiączka biustonoszy unosiły się za nim jak wstęgi noworocznych serpentyn.
Wrzucił wszystko do jednej z walizek i zatrzasnął wieko. Rąbek najlepszej halki Sally wystawał na zewnątrz i mogła się założyć, że materiał został rozerwany.
– O co chodzi? – zapytała, a jej podniesiony głos sprawił, że dziecko, które jeszcze przed chwilą pochlipywało tylko cichutko, znowu się rozpłakało. – Czyś ty oszalał? Charlie, wyślą za nami żołnierzy! Żołnierzy!
– Nie wyślą. Nie dzisiejszej nocy – odparł i pewność w jego głosie wprawiła ją w jeszcze większe zdenerwowanie. – Sęk w tym, kochanie, że jeśli szybko się stąd nie wyniesiemy, w ogóle nie wydostaniemy się z bazy. Właściwie nie mam pojęcia, jak to się stało, że zdołałem opuścić wieżę. Chyba coś się gdzieś popieprzyło… – dodał i wybuchnął obłąkańczym śmiechem, który przestraszył ją bardziej niż wszystko, co zrobił do tej pory. – Dziecko już ubrane? – zapytał po chwili. – To dobrze. Wrzuć parę jej ubranek do drugiej walizki, a resztę zapakuj do niebieskiej torby podróżnej, która jest w szafie. Zrób to i wynośmy się stąd. Wydaje mi się, że mamy szansę. Dzięki Bogu wiatr wieje ze wschodu na zachód.
Ponownie kaszlnął, zasłaniając usta dłonią.
– Tatusiu! – zawołała mała LaVon, unosząc do góry rączki. – Chcę na konika, tatusiu! Na konika!
– Nie teraz – burknął Charlie i zniknął w kuchni.
Po chwili Sally usłyszała brzęk naczyń. Wybierał jej oszczędności z niebieskiej wazy stojącej na górnej półce. Jakieś trzydzieści, czterdzieści dolarów, które zdołała odłożyć. Jej oszczędności. Oznaczało to, że sprawa była naprawdę poważna, cokolwiek to było. LaVon, której tatuś odmówił przejażdżki „na koniku” – choć przecież bardzo rzadko jej czegokolwiek odmawiał – ponownie zaczęła płakać.
Sally z trudem zdołała ją ubrać w cienką kurteczkę, a potem wrzuciła większość ciuszków małej do torby. Pomysł dokładania czegokolwiek do drugiej walizki wydawał się idiotyczny – prawdopodobnie po prostu by pękła. Musiała przydusić ją kolanem, aby zatrzasnąć zamki. Dziękowała Bogu, iż LaVon jest na tyle duża, że nie trzeba martwić się o pieluchy.
Charlie biegiem wrócił do sypialni. Po drodze wpychał pomięte banknoty jedno- i pięciodolarowe do przedniej kieszeni „suntanów”. Sally wzięła małą na ręce. LaVon była już na dobre obudzona i mogła iść sama, ale Sally chciała czuć ją w swoich ramionach. Pochyliła się i podniosła torbę podróżną.
– Dokąd idziemy, tatusiu? – spytała LaVon – Chce mi się spać…
– Będziesz mogła spać w samochodzie – odparł Charlie, biorąc bagaże.
Rąbek wystającej z walizki halki zatrzepotał gwałtownie. Oczy Charliego wciąż wydawały się mętne. W umyśle Sally zaczęła świtać pewna myśl, powoli przeradzająca się w pewność.
– Był jakiś wypadek? – wyszeptała. – Jezus Maria, Józefie święty! Zdarzył się wypadek, prawda? Tam.
– Układałem właśnie pasjansa – zaczął Charlie. – W pewnym momencie podniosłem głowę i zobaczyłem, że cyfry zegara zamieniły się na czerwone. Włączyłem monitor i okazało się, że oni wszyscy… – urwał i spojrzał na małą, której oczy, mimo iż zaczerwienione od łez, pełne były zaciekawienia – …że wszyscy tam na dole nie żyją – dodał ciszej. – Wszyscy oprócz jednego, może dwóch, ale do tej pory oni też już na pewno wyzionęli ducha.
– Co to znaczy „nie szyją”, tatusiu? – spytała LaVon.
– Nieważne, kochanie – powiedziała Sally. Miała wrażenie, jakby jej głos dochodził z głębi przepastnego kanionu.
Charlie nerwowo przełknął ślinę.
– Kiedy zapalają się czerwone cyfry, wszystko zostaje automatycznie zablokowane. Całym tym miejscem zarządza komputer, więc gdy tylko zobaczyłem, co jest na monitorze, natychmiast stamtąd wybiegłem. Bałem się, że drzwi przetną mnie na pół. Powinny zostać zamknięte w momencie, kiedy włączył się alarm… a nie wiem, w jakim momencie to nastąpiło. Ale zanim usłyszałem szczęk zamykanych automatycznie drzwi, byłem już na parkingu. Gdybym uniósł wzrok trzydzieści sekund później, prawdopodobnie siedziałbym teraz w pomieszczeniu kontrolnym wieży, uwięziony jak owad w butelce.
– Co to jest? Co się…
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Wiem tylko tyle, że to coś ich zabiło. Jeżeli zamierzają mnie załatwić, będą musieli mnie złapać. Fakt, dostaję dodatek za ryzykowną pracę, ale nie dość duży, żebym miał tu zostawać. Wiatr wieje na zachód, więc pojedziemy na wschód. Chodź, czas ruszać w drogę.
Sally, w dalszym ciągu na wpół śpiąc i mając wrażenie, że tkwi w środku jakiegoś upiornego koszmaru, wyszła na podjazd, na którym stał ich piętnastoletni chevy, spokojnie rdzewiejąc pośród pustynnej kalifornijskiej nocy.
Charlie wrzucił walizki do bagażnika, a torbę podróżną położył na tylnym siedzeniu. Sally stała przez chwilę przy drzwiach od strony pasażera i trzymając dziecko w ramionach, spoglądała na bungalow, w którym spędzili ostatnie cztery lata.
Kiedy się tu wprowadzili, mała LaVon rosła wewnątrz jej ciała, a wszystkie przejażdżki „na koniku” były jeszcze przed nią.
– Chodź! – ponaglił ją Charlie. – Wsiadaj, kobieto!
Kiedy zrobiła, co kazał, wycofał wóz i snop światła z reflektorów chevy omiótł ścianę ich domku. Refleksy w szybach wyglądały jak ślepia ogromnej drapieżnej bestii.
Pochylił się nad kierownicą. W świetle bijącym z deski rozdzielczej jego twarz wydawała się bardzo spięta i zmęczona.
– Jeżeli brama bazy jest zamknięta, spróbuję się przez nią przebić.
Sally poczuła, że miękną jej kolana.
Okazało się jednak, że tak desperackie rozwiązanie nie jest konieczne. Brama bazy była otwarta. Jeden ze strażników czytał jakieś czasopismo, a drugiego w ogóle nie było. Być może siedział w głównej kwaterze. Była to zewnętrzna część bazy – magazyn pojazdów wojskowych. Najwyraźniej żadnego z tych mężczyzn nie interesowało, co dzieje się w sercu kompleksu.
„Podniosłem głowę i zobaczyłem, że cyfry zegara zrobiły się czerwone”.
Zadrżała i położyła dłoń na nodze Charliego. Poklepał ją lekko po ręce i powiedział:
– Będzie dobrze, kochanie.
O świcie, przemierzając Nevadę, nadal podążali na wschód, a Charliego wciąż męczył silny kaszel.