Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 23

KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 12

Оглавление

W kącie saloniku stał wielki dziadkowy zegar. Frannie Goldsmith przez całe życie słuchała jego miarowego tykania. Nie lubiła go tak samo jak innych elementów wystroju pokoju, którego dzisiaj wręcz nienawidziła. Jej ulubionym pomieszczeniem był warsztat ojca znajdujący się w szopie łączącej dom i stodołę. Do środka wchodziło się przez niewielkie drzwi ukryte za starym kuchennym piecem. Już same drzwi były świetne – małe, na wpół schowane, jak baśniowe wejście do krainy fantazji. Kiedy urosła, musiała się pochylać, tak samo jak ojciec. Matka wchodziła do warsztatu jedynie w sporadycznych sytuacjach, tylko wtedy, gdy naprawdę musiała. To były drzwi jak z Alicji w Krainie Czarów i często zdarzało jej się marzyć (o czym nie wiedział nawet jej ojciec), że kiedy któregoś dnia je otworzy, nie zobaczy przed sobą starego warsztatu Petera Goldsmitha, ale podziemny korytarz leżący gdzieś pomiędzy Krainą Czarów a Hobbitonem. Był to niski tunelik o zaokrąglonych ścianach, z wystającymi z sufitu korzeniami, o które, jeśli byłeś nieostrożny, mogłeś zawadzić głową, przewrócić się i nabić sobie porządnego guza. W tunelu zamiast zapachu wilgotnej ziemi i błota unosił się aromat cynamonu i pieczonych ciast dochodzący z Bag End, gdzie pan Bilbo Baggins wyprawiał przyjęcie z okazji swoich sto jedenastych urodzin…

Tunel nigdy się nie pojawił, ale Frannie warsztat ojca (nazywany niekiedy przez niego „narzędziownią”, a przez matkę „tym cuchnącym miejscem, w którym ojciec żłopie piwsko”) całkowicie wystarczał. Było tam wiele dziwnych sprzętów i narzędzi. Ogromna komoda z mnóstwem wypełnionych po brzegi szuflad. Gwoździe, śruby, mutry, papier ścierny (w trzech rodzajach), strugi, poziomnice i wiele, wiele innych rzeczy, których nazw nie znała i nie poznała do dziś. W warsztacie panował półmrok, jedynym źródłem światła była omotana pajęczynami czterdziestowatowa żarówka wisząca na sznurze i niewielka lampa tensorowa, która zawsze była przekrzywiona, kiedy ojciec pracował. W powietrzu unosiła się woń kurzu, oliwy i dymu fajkowego. Fran miała wrażenie, że każdy ojciec musi palić. Fajkę, cygara, papierosy, marihuanę, haszysz – cokolwiek. Woń dymu wydawała jej się integralną częścią dzieciństwa.

„Podaj mi ten klucz, Frannie. Nie, ten mały. Co dziś robiłaś w szkole? Naprawdę Ruthie Sears cię popchnęła? Ale dlaczego miałaby chcieć to zrobić? Paskudne zadrapanie. Czy nie sądzisz jednak, że pasuje do koloru twojej sukienki? Przydałoby się, żeby Ruthie Sears popchnęła cię jeszcze raz. Zadrapałabyś sobie jeszcze drugą nogę i byłoby do pary. Podaj mi ten duży śrubokręt… Nie, nie, ten z żółtą rączką”.

„Frannie Goldsmith! Natychmiast opuść to okropne pomieszczenie i przebierz się! Już! Teraz! Pobrudzisz się!”.

Nawet dziś, mając dwadzieścia jeden lat, kiedy pochylając się, wchodziła do warsztatu i stawała obok stołu roboczego lub przy piecu, z którego zimą zawsze biło przyjemne ciepło, czuła się jak mała dziewczynka. Było to bardzo przyjemne uczucie, ale często mieszało się ze smutkiem po stracie Freda (choć prawie go nie pamiętała), którego dorastanie zostało tak brutalnie przerwane.

Czuła wszechobecną woń oliwy i moszczu winnego oraz słaby zapach fajkowego dymu. Prawie nie pamiętała już, jak to jest być małą dziewczynką, ale w tym jednym miejscu czasami jej się to przypominało i było to wspaniałe uczucie.

Zupełnie inaczej czuła się w saloniku.

Jeśli warsztat w czasach jej dzieciństwa kojarzył się z samymi dobrymi i przyjemnymi rzeczami, których symbolem był widmowy zapach dymu z fajki ojca (czasami, kiedy bolało ją ucho, wdmuchiwał jej do niego odrobinę dymu, ale musiała najpierw obiecać, że nie powie o tym Carli), to salonik przywodził jej na myśl wszystko, o czym pragnęła zapomnieć. „Mów tylko wtedy, kiedy cię pytają! Zepsuć jest łatwo, naprawić trudniej! Idź w tej chwili na górę i przebierz się, nie wiesz, że to nie wypada? Czy ty w ogóle myślisz? Frannie, nie drap się, bo ludzie pomyślą, że masz pchły. Co by sobie pomyśleli wujek Andrew i ciotka Carlene? Mam przez ciebie same zmartwienia!”.

Salonik był miejscem, gdzie nie wolno było odzywać się bez pytania, podrapać, kiedy cię coś zaswędziało, gdzie należało słuchać poleceń i stać spokojnie, kiedy wujowie i ciotki szczypali cię w policzki. Nie było mowy o kasłaniu, kichaniu czy – uchowaj Boże – ziewaniu. To było nie do pomyślenia.

Pośrodku pokoju, w którym dominował duch matki, stał zegar. Skonstruował go w 1889 roku dziadek Carli Tobias Downes i zegar został włączony do rodzinnego spadku. Przez lata podróżował, troskliwie opakowywany i ubezpieczany podczas przeprowadzek z jednej części kraju do drugiej (powstał w Buffalo w stanie Nowy Jork w warsztacie Tobiasa, miejscu równie zadymionym i brudnym jak pracownia Petera), przechodząc z rąk do rąk, kiedy rak, atak serca czy wypadek odrąbywały kolejną gałąź z ich drzewa genealogicznego. Stał w saloniku, odkąd Peter i Carla Goldsmith wprowadzili się do tego domu jakieś trzydzieści sześć lat temu. Tu go ustawiono zaraz po przeprowadzce i tu pozostał, tykając jednostajnie i odmierzając kolejne sekundy minionej epoki. Któregoś dnia odziedziczy go Frannie. „Jeśli go zechcę – powiedziała kiedyś, patrząc na bladą, wykrzywioną grymasem złości twarz matki. – Ale ja go wcale nie chcę!”.

Pod szklanymi kloszami leżały zasuszone kwiaty, a podłogę pokrywał szary dywan w ciemnoróżowe róże. Z wąskiego, łukowato sklepionego okna rozciągał się widok na wzgórze i szosę numer 1. Drogę oddzielał od ogrodu ogromny ligustrowy żywopłot. Odkąd na rogu ulicy powstała stacja Exxon, Carla tak długo zatruwała mężowi życie, aż w końcu posadził ten żywopłot. Gdy już to zrobił, zaczęła naciskać, aby przyspieszył jego wzrost. Potrafiłaby chyba zaakceptować nawet radioaktywne nawozy, gdyby tylko przyniosły pożądany efekt. Jej utyskiwania osłabły, kiedy żywopłot urósł, ale Fran przypuszczała, iż skończą się dopiero za jakieś dwa, trzy lata, gdy żywopłot całkowicie zasłoni stację benzynową stanowiącą obrazę dla jej saloniku. Wtedy utyskiwania ustaną, przynajmniej jeśli chodzi o tę kwestię.

Tapeta w szablonowy wzór – duże zielone liście i różowe kwiaty, niemal w tym samym odcieniu jak róże na dywanie. Meble w stylu wczesnoamerykańskim i ciemne mahoniowe drzwi. Kominek na pokaz, w którym od lat leżała ta sama kłoda, a palenisko było niemal dziewicze. Frannie przypuszczała, że drewno musiało być już tak wysuszone, że gdyby je podpalić, zajęłoby się jak papier. Nad paleniskiem wisiał spory kociołek, w którym można byłoby wykąpać dziecko. Przekazany rodzinie w spadku przez praprababkę Frannie, podobnie jak kominek był jedynie ozdobą saloniku. Powyżej kominka wisiała stara skałkówka. Okruchy czasu, fragmenty minionej, zasuszonej epoki.

Frannie miała niewiele wspomnień z dzieciństwa. Jedno z nich wiązało się z przykrym incydentem: któregoś dnia zrobiła siusiu na szary dywan z ciemnymi różami. Mogła mieć wtedy ze trzy latka, nie potrafiła jeszcze nad sobą panować i prawdopodobnie właśnie dlatego bardzo rzadko pozwalano jej wchodzić do saloniku. Mimo to jakoś weszła do środka i widok matki biegnącej w jej stronę, aby zapobiec „wypadkowi”, sprawił, że znowu się posiusiała i na szarym dywanie pojawiła się ciemna plama. W końcu zeszła, ale ile razy trzeba było pokrywać ten fragment dywanu szamponem, by go zmyć? Nie wiedziała. Odpowiedź na to pytanie znał jedynie Bóg.

To właśnie tutaj, w saloniku, matka uraczyła Fran długim i bardzo nieprzyjemnym wykładem po tym, jak przyłapała ją razem z Normanem Bursteinem w stodole bawiących się „w doktora”. Zegar miarowo odliczał sekundy, a Carla zapytała córkę, jak by się czuła, gdyby zabrała ją całkiem nagą na spacer wzdłuż szosy numer jeden. Sześcioletnia Frannie rozpłakała się wtedy, ale matka darowała jej karę.

Mając dziesięć lat, podczas przejażdżki rowerem odwróciła się przez ramię, aby krzyknąć do Georgetty McGuire, i wjechała na słupek ze skrzynką pocztową. Rozcięła sobie głowę, rozkwasiła nos, pozdzierała skórę z kolan i przez dłuższą chwilę widziała wokół siebie tylko morze szarości. Kiedy doszła do siebie, kuśtykając, wróciła do domu. Przez cały czas płakała, przerażona widokiem krwi wypływającej z jej ciała. Poszłaby do ojca, ale był jeszcze w pracy, więc weszła do saloniku, gdzie Carla Goldsmith podejmowała właśnie herbatą panie Venner i Prynne.

„Wynocha! – wrzasnęła matka i zaraz potem podbiegła do niej, objęła ją mocno i powiedziała: – Och, Frannie, kochanie, co się stało z twoim biednym noskiem?”.

Zaprowadziła ją do kuchni, gdzie krople krwi mogły bezpiecznie skapywać na podłogę, i mimo że teraz ją pocieszała, córka nigdy nie zapomniała, że pierwszym słowem, które padło z jej ust, nie było „kochanie”, ale „wynocha!”.

Być może pani Prynne też tego nie zapomniała, bo nawet przez łzy Frannie widziała wyraz zdumienia malujący się na jej twarzy. Od tego czasu jej wizyty w ich domu stały się znacznie rzadsze.

W pierwszej klasie liceum ocena zachowania Fran nie wypadła zachwycająco i oczywiście musiała odbyć na ten temat rozmowę z matką – rozmowa odbyła się w saloniku. W ostatnim roku liceum była trzykrotnie zawieszana w prawach ucznia, co również pociągnęło za sobą konieczność kolejnych rozmów. Właśnie tam dyskutowały też o ambicjach Fran, które zawsze okazywały się płytkie i miałkie, o jej planach, zazwyczaj bezwartościowych, oraz o jej skargach – oczywiście bezpodstawnych.

To właśnie tu na marach przystrojonych różami, chryzantemami i polnymi liliami stała trumna jej brata. W powietrzu unosił się zapach więdnących kwiatów, a zegar niewzruszenie odmierzał kolejne sekundy epoki, która przeminęła.

* * *

– Jesteś w ciąży – powtórzyła ponownie Carla Goldsmith.

– Tak, mamo. – Fran zaschło w ustach, ale nie zwilżyła warg. Zacisnęła je mocno i pomyślała: „W warsztacie mojego ojca siedzi mała dziewczynka w czerwonej sukience – najczęściej ukrywa się pod stołem z przykręconym na brzegu imadłem albo siedzi w kucki obok ogromnej szafy na narzędzia z mnóstwem szuflad. Ta dziewczynka jest bardzo szczęśliwa. Ale w saloniku matki znajduje się jeszcze mniejsza dziewczynka, która nie może zapanować nad swoim pęcherzem i sika na dywan jak niegrzeczny psiak. Ona też będzie tam zawsze. Bez względu na to, czy tego chce, czy nie”.

– Och, Frannie – powiedziała matka i przyłożyła dłoń do jej policzka. – Jak to się stało?

Właśnie to najbardziej wkurzyło Fran. Jesse zadał jej takie samo pytanie.

– Sama miałaś dwoje dzieci, więc powinnaś wiedzieć jak – odparła.

– Nie bądź taka przemądrzała! – krzyknęła matka. Jej oczy rozszerzyły się i błysnął w nich ognik, który zawsze przerażał Frannie, kiedy była dzieckiem.

Carla Goldsmith poderwała się gwałtownie (to również zawsze przerażało Fran). Miała na sobie jasnozieloną sukienkę i beżowe pończochy. Podeszła do kominka, jak zwykle, kiedy była zdenerwowana. Na jego obramowaniu leżała wielka księga. Carla była genealogiem amatorem i w tej księdze znajdowała się cała jej rodzina od 1638 roku, kiedy to najwcześniejszy z jej przodków wybił się z bezimiennego tłumu londyńczyków dostatecznie mocno, by znaleźć się w rejestrach jednego z bardzo starych kościołów pod nazwiskiem Merton Downs z Freemason. Drzewo genealogiczne jej rodu zostało opublikowane przed czterema laty w „The New England Genealogist”, a zebraniem materiałów zajęła się sama Carla.

Teraz też zaczęła powoli kartkować swoją księgę – był to bezpieczny teren, na który nie mógł wedrzeć się nikt obcy.

Frannie zastanawiała się, czy wśród członków tej szacownej rodziny byli jacyś przestępcy, alkoholicy lub samotne matki.

– Jak mogłaś zrobić coś takiego swojemu ojcu i mnie? – spytała wreszcie Carla. – Czy to był ten twój chłopak, Jesse?

– Tak. To Jesse jest ojcem.

Carla skrzywiła się.

– Jak mogłaś? – powtórzyła. – Staraliśmy się wychować cię najlepiej, jak umieliśmy. To… po prostu… – Przyłożyła dłonie do twarzy i zaczęła płakać. – Jak mogłaś zrobić nam coś takiego?! – krzyknęła. – Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiliśmy, tak nam się odwdzięczasz? Parzyłaś się z tym chłopakiem jak suka w rui! Ty niedobra dziewczyno!

Opierając się o obramowanie kominka, szlochała głośno. Jedną ręką zasłoniła oczy, a drugą wodziła po zielonej okładce księgi. Zegar przez cały czas tykał niestrudzenie.

– Mamo…

– Nie odzywaj się do mnie! Dość już powiedziałaś!

Frannie zesztywniała. Wydawało jej się, że nogi ma jak z drewna, choć zaczęły wyraźnie drżeć. Z jej oczu popłynęły łzy, ale ich nie otarła ani nie pochyliła głowy – nie pozwoli, aby ten pokój jeszcze raz ją pokonał.

– Wyjeżdżam – oświadczyła.

– Dawaliśmy ci jeść! – zawołała Carla. – Kochaliśmy cię… pomagaliśmy… a ty jak nam odpłacasz? Jesteś zła! Zła! Zła!

Frannie, oślepiona przez łzy, zadrżała. Prawą stopą zaczepiła o kostkę lewej, straciła równowagę i upadła, rozkładając szeroko ręce. Bokiem głowy uderzyła w stolik do kawy i strąciła ręką na dywan wazon z kwiatami. Nie rozbił się, ale woda wylała się na dywan, tworząc na nim wielką kałużę.

– Spójrz na to! – wrzasnęła niemal z triumfem Carla. Łzy wyżłobiły kręte ścieżki na jej twarzy pokrytej grubą warstwą pudru. Miała ciemne kręgi pod oczami i wyglądała okropnie. – Spójrz tylko, zniszczyłaś dywan! To był dywan twojej babci!

Frannie usiadła na podłodze i objęła głowę rękami.

Chciała powiedzieć matce, że to przecież tylko woda, ale była roztrzęsiona i nie miała pewności, czy to rzeczywiście woda. A może mocz? Tylko czyj?

Carla Goldsmith podniosła wazon i zaczęła wymachiwać nim Frannie przed nosem.

– Co masz jeszcze w planie, panienko? Chcesz tu zostać? Spodziewasz się, że zapewnimy ci wikt i opierunek, a ty będziesz mogła gzić się z każdym chłopem? Przypuszczam, że na to liczyłaś. Ale przeliczyłaś się! Przeliczyłaś się, słyszysz? Nic z tego!

– Wcale nie chcę tu zostawać – wyszeptała Frannie. – Naprawdę myślałaś, że tego chcę?

– Dokąd pojedziesz? Z nim? Wątpię.

– Może do Bobbi Rengarten w Dorchester albo Debbie Smith w Somersworth. – Frannie powoli wstała. Nadal płakała, teraz jednak czuła, że ogarnia ją złość. – Ale to nie twoja sprawa.

– Nie moja sprawa? – powtórzyła Carla, wciąż trzymając w dłoni wazon. Jej twarz była biała jak kreda. – Nie moja? To, co robisz, będąc w moim domu, to nie moja sprawa? Ty niewdzięczna mała dziwko!

Uderzyła córkę w twarz tak mocno, że jej głowa odskoczyła w tył. Frannie potarła piekący policzek, z niedowierzaniem wpatrując się w matkę.

– Tak nam dziękujesz za to, że posłaliśmy cię do dobrej szkoły? – wycedziła Carla. – W dodatku jej nie ukończysz. Kiedy już za niego wyjdziesz…

– Nie zamierzam za niego wychodzić. I nie chcę rzucać szkoły.

Oczy Carli rozszerzyły się. Popatrzyła na Frannie jak na wariatkę.

– O czym ty mówisz? O aborcji? Chcesz być nie tylko dziwką, ale i morderczynią?

– Urodzę dziecko. Opuszczę semestr wiosenny i wrócę do szkoły na jesieni.

– Jak ty to sobie wyobrażasz? Za moje pieniądze? Jeżeli tak, będziesz musiała to jeszcze przemyśleć. Nawet takie nowoczesne dziewczyny jak ty też potrzebują pomocy rodziców.

– Chyba tak – przyznała Frannie. – Ale co do pieniędzy… jakoś sobie poradzę.

– Nie masz za grosz wstydu! Myślisz tylko o sobie! – krzyknęła Carla. – Czy ty wiesz, co to oznacza dla twojego ojca i dla mnie? Ale ciebie to w ogóle nie obchodzi! Nieważne, że złamiesz tym serce ojcu i…

– Wcale nie uważam, że moja córka złamała mi serce – powiedział Peter Goldsmith, który nieoczekiwanie stanął w progu.

Carla i Frannie odwróciły się gwałtownie.

Peter Goldsmith stał w drzwiach – ale za progiem, na zwykłym, tanim dywanie.

Frannie uświadomiła sobie nagle, że wiele razy widywała go stojącego w tym miejscu. Kiedy ostatni raz wchodził do saloniku? Nie pamiętała.

– Co ty tu robisz? – rzuciła ostro Carla. – Myślałam, że dziś po południu masz pracować.

– Zamieniłem się z Harrym Mastersem – odparł Peter. – Fran już mi powiedziała o ciąży, Carlo. Będziemy dziadkami.

– Dziadkami! – krzyknęła i wybuchnęła nieprzyjemnym, ochrypłym śmiechem. – Dowiedziałeś się o tym pierwszy, ale nic mi nie powiedziałeś. W porządku. Spodziewałam się tego. Jednak teraz mam zamiar zamknąć drzwi i załatwić tę sprawę w cztery oczy. – Uśmiechnęła się złowieszczo do Frannie. – Tylko… my dwie.

Położyła dłoń na klamce, zamierzając zamknąć drzwi. Frannie, wciąż jeszcze lekko oszołomiona, nie potrafiła pojąć, skąd w jej matce wzięło się tyle jadu i wściekłości.

Peter powoli i jakby z wahaniem wyciągnął rękę, zatrzymując drzwi.

– Chcę, abyś pozostawił to mnie – syknęła Carla.

– Robiłem tak w przeszłości, ale nie tym razem – odparł.

– To nie jest twoja działka.

– Jest – stwierdził spokojnie.

– Tatusiu…

Carla odwróciła się w stronę córki. Jej policzki poczerwieniały ze złości.

– Nie odzywaj się do niego! – wrzasnęła. – Nie z nim masz do czynienia, tylko ze mną! Wiem, że zawsze potrafisz go przekabacić, ale dziś, moja panno, masz do czynienia ze mną!

– Przestań, Carlo.

– Wynocha!

– Przecież nie wszedłem do środka. Chyba to wi…

– Nie żartuj sobie ze mnie. Wynoś się z mojego salonu!

Ponownie naparła na drzwi. Z pochyloną głową i naprężonymi ramionami wyglądała jak rozjuszony byk.

Ojciec z początku powstrzymywał ją bez trudu, ale teraz musiał włożyć w to trochę wysiłku. Żyły na jego szyi nabrzmiały – mimo że Carla była kobietą i ważyła kilkadziesiąt funtów mniej niż on.

Frannie pragnęła ich powstrzymać, miała ochotę krzyknąć, aby ojciec przestał i poszedł sobie. Nie chciała widzieć matki w takim stanie – w napadzie gwałtownego, irracjonalnego rozgoryczenia, które zawsze czaiło się gdzieś w jej wnętrzu, a teraz opanowało ją bez reszty. Jednak jej usta nie poruszyły się, jakby były zamarznięte – zawiasy zardzewiały i nawet nie drgnęły.

– Won z mojego saloniku! Wynoś się! Wynoś się! Won! Ty draniu, puść te cholerne drzwi i wychrzaniaj stąd!

Wtedy ojciec ją spoliczkował. Nie był to mocny policzek. Dziadkowy zegar, słysząc to, nie rozpadł się w proch, lecz nadal spokojnie odmierzał czas równomiernym tykaniem, jakby nic się nie stało. Meble również nie zaprotestowały. Mimo to wrzaski Carli ucichły jak ucięte skalpelem. Upadła na kolana, a drzwi otworzyły się na całą szerokość, uderzając w wiktoriańskie krzesło z wysokim oparciem, przykryte ręcznie haftowaną narzutą.

– Och, nie… – wyszeptała Frannie.

Carla przyłożyła dłoń do policzka i uniosła wzrok, z osłupieniem patrząc na męża.

– Należało ci się to od dobrych dziesięciu lat – stwierdził Peter. Jego głos drżał lekko. – Zawsze mówiłem, że tego nie zrobię, ponieważ nie jestem zwolennikiem bicia kobiet. Ale kiedy ktoś zamienia się w psa i zaczyna kąsać, należy go uspokoić. Żałuję tylko, że nie zdobyłem się na to wcześniej. Oszczędziłoby to nam obojgu sporo cierpienia.

– Tatusiu… – zaczęła Frannie.

– Cicho, córeczko – przerwał jej i znowu spojrzał na nieruchomą, zszokowaną twarz żony. – Mówisz, że Frannie jest egoistką, ale to ty nią jesteś. Od śmierci Freda przestałaś się troszczyć o nasze drugie dziecko. Uznałaś wtedy, że miłość może przynieść zbyt wiele bólu, i stwierdziłaś, że bez niej będzie ci łatwiej. Zaczęłaś żyć tylko dla siebie, a twoje życie ograniczyło się do tego pokoju. Właśnie tu dawałaś pokazy swojego egoizmu. Żyłaś przeszłością, w świecie umarłych, zapominając o żyjących. A kiedy Frannie przyszła do ciebie, bo znalazła się w kłopocie, i poprosiła o pomoc, założę się, że przede wszystkim pomyślałaś o tym, co powiedzą kobiety z Flower and Garden Club… albo czy będziesz mogła pójść na ślub Amy Lauder. Ból zmienia człowieka, ale żaden ból nie zdoła zmienić faktów. Byłaś i nadal jesteś egoistką.

Wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. Podniosła się jak lunatyczka. Jej oczy nadal były rozszerzone i pełne niedowierzania.

– To moja wina, to przeze mnie ta sytuacja trwała tak długo – powiedział po chwili Peter. – Nie chciałem robić zamieszania. Nie chciałem wszczynać kłótni. Też byłem w pewnym sensie egoistą. Kiedy Frannie poszła do szkoły, pomyślałem: „Nareszcie Carla nie będzie ranić nikogo oprócz siebie, a jeżeli ktoś nie wie, że rani samego siebie, nie czuje się pokrzywdzony”. Myliłem się. Zresztą myliłem się już wcześniej, ale jeszcze nigdy tak bardzo jak wtedy. – Zacisnął palce na ramieniu Carli i dodał: – Jeżeli Frannie zechce tu zostać, to zostanie! To jest także jej dom. Jeżeli będzie potrzebować pieniędzy, dam jej, jak zawsze. A jeżeli zdecyduje się zatrzymać dziecko, zatrzyma je i będziemy się wspólnie o nie troszczyć. Poza tym, jeśli sądzisz, że nikt do niej nie będzie przychodził, to się mylisz. Nasza córka ma kilka serdecznych przyjaciółek, które na pewno będą ją odwiedzać. I jeszcze jedno: jeżeli Fran zechce ochrzcić swoje dziecko, stanie się to właśnie tu, w tym cholernym saloniku.

Carla otworzyła usta, z których wydobył się dźwięk przypominający świst pary buchającej z czajnika.

– Twój syn leżał w trumnie właśnie w tym pokoju… – jęknęła.

– Tak, wiem. Ale właśnie dlatego wydaje mi się, że nie ma lepszego miejsca, w którym można by ochrzcić nowe życie – odparł Peter. – Carlo, Fred nie żyje już od wielu lat. Do tej pory na pewno zżarły go robaki.

Krzyknęła i przyłożyła dłonie do uszu. Pochylił się i zmusił ją do opuszczenia rąk.

– Ale nie dostały twojej córki i jej dziecka – dodał. – Nieważne, jak zostało poczęte. Ono żyje. A ty zachowujesz się, jakbyś chciała, żeby Fran wyniosła się z domu. Co by ci wówczas zostało? Nic oprócz tego pokoju i męża, który znienawidziłby cię za to, co zrobiłaś. Gdyby ci się to udało, oprócz Freda straciłabyś jeszcze Frannie i mnie.

– Chcę pójść na górę. Muszę się położyć – wymamrotała Carla. – Mam mdłości.

– Pomogę ci – zaproponowała Frannie.

– Nie dotykaj mnie. Zostań z ojcem. Chyba oboje to zaplanowaliście. Zamierzacie mnie zniszczyć. Dlaczego nie miałabyś zamieszkać w moim saloniku, nanieść błota na dywan i nasypać popiołu z kominka do tego starego zegara, Fran? Dlaczego nie? Dlaczego nie?

Wybuchnęła śmiechem i ominąwszy Petera, ruszyła w głąb holu. Zataczała się, jakby była pijana. Peter próbował objąć ją ramieniem, ale wyszczerzyła zęby i zasyczała jak kotka. Jej śmiech zamienił się w płacz, kiedy opierając się ręką o mahoniową poręcz, zaczęła powoli wchodzić po schodach. W jej szlochu brzmiała bezradność, która sprawiła, że Frannie miała ochotę jednocześnie wrzeszczeć i wymiotować. Twarz ojca przybrała barwę starego, pożółkłego prześcieradła. Na szczycie schodów matka odwróciła się i zachwiała tak mocno, że Frannie się obawiała, iż runie w dół. Spojrzała na nich, najwyraźniej zamierzając coś powiedzieć, ale rozmyśliła się i ponownie odwróciła.

Po chwili usłyszeli trzask zamykanych drzwi sypialni.

Frannie i Peter popatrzyli na siebie.

Dziadkowy zegar tykał nieprzerwanie.

– Wszystko się jakoś ułoży – powiedział ojciec. – Carla też dojdzie do siebie.

– Na pewno? – spytała Frannie. Podeszła do ojca i przytuliła się do niego, a on objął ją ramieniem. – Nie sądzę.

– Nieważne. Nie myślmy o tym teraz.

– Powinnam wyjechać. Ona nie chce, abym tu została.

– Powinnaś zostać i być tutaj, kiedy Carla dojdzie do siebie i przekona się, że nadal ciebie potrzebuje…

Oparła głowę na jego piersi.

– Och, tato, tak mi przykro… tak bardzo mi przykro.

– Ciii – powiedział, gładząc ją po włosach. Ponad jej głową widział promienie popołudniowego słońca wpadające przez szyby. – Ciii, Frannie. Kocham cię, córeczko.

Bastion

Подняться наверх