Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 27
KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 16
ОглавлениеDzień później, dwudziestego trzeciego czerwca, po US 180 w innej części kraju mknął na północ ogromny biały connie. Pruł prawie sto mil na godzinę, biały lakier błyszczał w słońcu, a od chromu odbijały się oślepiające „zajączki”. Również na tylnej szybie migotały słoneczne refleksy.
Szlak, którym podążali Andy i Lloyd, odkąd zabili właściciela continentala i przywłaszczyli sobie jego wóz na południe od Hachita, był kręty i dość bezsensowny. Kiedy jechali w górę szosy numer 81 do US 80 i mijali rogatki, zaczęło ich ogarniać coraz większe zdenerwowanie. W ciągu ostatnich sześciu dni zabili sześciu ludzi łącznie z właścicielem continentala oraz jego żoną i córeczką. Jednak to nie tych sześć zabójstw było przyczyną ich zdenerwowania i zmuszało do uporczywego trzymania się międzystanowej. Powodem były narkotyki i broń. Parę uncji haszu, niewielka blaszana puszka wypełniona koką i mnóstwo marychy. Do tego dwie trzydziestkiósemki, trzy czterdziestkipiątki, magnum .357, które Andy „Dziurawiec” nazywał dziurkaczem, sześć strzelb – z czego dwie były obrzynami typu „pump” – oraz automatyczny schmeisser.
Popełnionymi z zimną krwią morderstwami w ogóle się nie przejmowali, ale zdawali sobie sprawę z kłopotów, w jakie by się wpakowali, gdyby gliniarze z drogówki przyłapali ich w wozie pełnym towaru i gnatów. Poza tym byli międzystanowymi uciekinierami. Stali się nimi od momentu przekroczenia granicy Nevady.
„Międzystanowi uciekinierzy”. Lloydowi Henreidowi podobało się to określenie.
W Deming skręcili na północ i odtąd jechali US 180. Przejechali przez Hurley, Bayard i nieco większe Silver City, gdzie Lloyd kupił torbę hamburgerów i osiem koktajli czekoladowych. (Po cholerę aż osiem? Niedługo będzie szczał czekoladą, pomyślał Andy). Kiedy je kupował, uśmiechał się do kelnerki w taki sposób, że dziewczyna jeszcze przez parę godzin nie mogła dojść do siebie.
„Miałam wrażenie, że ten facet mógłby mnie zabić… i uśmiechałby się przy tym tak samo jak w barze” – powiedziała po południu tego dnia swojemu szefowi.
Wyjechali z Silver City i z rykiem przemknęli przez Cliff – droga ponownie skręcała tu na zachód, a oni nie zamierzali jechać w tamtą stronę. Przejechali przez Buckhorn, po czym znowu znaleźli się w krainie zapomnianej przez Boga i ludzi. Dwupasmowa autostrada biegła poprzez piaszczyste równiny porośnięte tu i tam kępami szałwii, a w oddali majaczyły pojedyncze skały i rozległe płaskowyże.
– Kończy się nam paliwo – stwierdził w pewnym momencie Andy.
– Starczyłoby na dłużej, gdybyśmy tak nie pruli – zauważył Lloyd.
Trzymał w dłoniach kolejny koktajl, który zamierzał wyrzucić przez okno razem z trzema jeszcze nienapoczętymi.
Andy szarpnął samochodem w przód, potem w tył i jeszcze raz w przód.
– Dalej, kowboju! – ryknął Lloyd.
– Heeja! Heeja!
– Zapalisz?
– Jak mi dasz, to zapalę – odparł Andy. – Heeja! Heeja!
Na podłodze między nogami Lloyda leżała wielka zielona torba. Znajdowała się w niej marihuana. Sięgnął do środka, nabrał trochę trawki i zaczął robić z niej wielkiego skręta.
– Heeja! Heeja!
Samochód zaczął jechać zakosami, raz po raz przecinając białą linię.
– Przestań! – wrzasnął Lloyd. – Rozsypuję towar!
– Mamy go wystarczająco dużo. Heeja!
– Daj spokój, musimy to zhandlować. Musimy to opchnąć, bo jeśli nas z tym złapią, będziemy mieli przechlapane.
– W porządku, stary – mruknął Dziurawiec i znów zaczął prowadzić prosto, ale jego twarz sposępniała. – To był twój pomysł, twój pieprzony pomysł.
– Przecież uważałeś, że to dobry pomysł.
– Tak, ale nie spodziewałem się, że będziemy szwendać się z tym po całej Arizonie. Czy mamy szansę kiedykolwiek wrócić do Nowego Jorku?
– Robimy to, aby zgubić pościg – odparł Lloyd.
Niemal widział otwierające się wrota policyjnych garaży i tysiące starych radiowozów z lat czterdziestych wyjeżdżających w mrok nocy. Smugi świateł reflektorów przesuwają się po murach. „Wychodźcie, przecież dobrze wiemy, że tam jesteście!”.
– Pierdolone szczęście – stwierdził ponuro Andy. – Wiesz, ile zarobiliśmy, jeśli nie liczyć towaru i spluw? Szesnaście dolców i trzy karty kredytowe, których nie odważyliśmy się użyć. Kurwa mać, nawet nas nie stać na benzynę dla tego żarłoka.
– Bóg nam pomoże – powiedział Lloyd, skleił śliną skręta i przypalił go zapalniczką wyjętą z deski rozdzielczej wozu.
– Skoro chcesz wszystko sprzedać, to co będziemy jarać? – zapytał Andy, najwyraźniej nie bardzo wierząc, że Bóg zechce im pomóc.
– Zostawimy trochę. Masz, zajaraj sobie.
Andy zaśmiał się i wziął skręta. Pomiędzy nimi, oparty na rozłożonej metalowej kolbie, stał gotowy do strzału schmeisser. Connie pruł przed siebie, a wskaźnik poziomu paliwa zatrzymał się na ósemce.
* * *
Dziurawiec i Lloyd spotkali się rok wcześniej w Brownsville w Nevadzie – w obozie pracy o minimalnym nadzorze, który znajdował się jakieś sześćdziesiąt mil na północ od Tonopah i osiemdziesiąt na północny wschód od Gabbs.
Było to okropne miejsce: dziewięćdziesiąt akrów nawodnionej ziemi, na której stały więzienne baraki. Miała to być farma, ale nie można było tam zbyt wiele wyhodować. Marchewki i sałata po pierwszej kąpieli w prażących promieniach słońca usychały. Rosły tu tylko chwasty, jednak stanowa legislatura z uporem maniaka twierdziła, że kiedyś na farmie będzie można uprawiać soję. Użyźnianie pustyni jest uciążliwym i raczej bezowocnym procesem.
Strażnik – który kazał nazywać siebie „szefem” – okazał się prawdziwą kanalią, a wszyscy jego pomocnicy byli takimi samymi gnidami jak on. Kiedy przywożono nowych, wyjaśniał im, że Brownsville ma status obozu o minimalnym nadzorze, ponieważ jeśli chodzi o ucieczki, jest tu jak w starej piosence: Nie ma dokąd uciec, dziecino, nie ma gdzie się skryć. Mimo to niektórzy próbowali, ale większość z nich sprowadzano z powrotem dwa czy trzy dni później – z oparzeniami słonecznymi na całym ciele, na wpół ślepych i gotowych oddać wszystko za łyk wody. Niektórzy chichotali jak obłąkani, a jeden chłopak, który był „na zewnątrz” przez całe trzy dni, powiedział, że kilka mil na południe od Gabbs widział ogromny zamek, prawdziwe zamczysko z fosą, którego strzegły trolle dosiadające wielkich czarnych rumaków. Parę miesięcy później, kiedy w Brownsville zjawił się wędrowny pastor, pechowy uciekinier postanowił się nawrócić.
Andrew „Dziurawiec” Freeman dostał się tu za napad i zwolniono go w kwietniu 1989 roku. Zajmował pryczę obok Lloyda Henreida i powiedział mu, że gdyby był zainteresowany jakąś grubszą robotą, niech przyjedzie do Las Vegas.
Lloyd był zainteresowany.
Został zwolniony pierwszego czerwca. Siedział za usiłowanie gwałtu. Kobieta, którą napadł, tancerka z klubu, wpakowała mu w oczy pokaźną porcję gazu łzawiącego.
Miał szczęście, dostał niewielki wyrok, z zaliczeniem pobytu w areszcie i możliwością zwolnienia za dobre zachowanie. W Brownsville było zbyt gorąco, żeby można było się źle zachowywać.
Złapał autobus do Las Vegas i spotkał się z Dziurawcem na stacji. „Jest interes do zrobienia” – powiedział mu wtedy Andy. Znał pewnego człowieka, zwanego Wspaniałym George’em, który był kiedyś jego „wspólnikiem” i robił interesy z jakąś grupą ludzi o włoskich nazwiskach. Polegały one głównie na przywożeniu i wywożeniu różnych rzeczy. Czasami przewoził coś z Las Vegas do Los Angeles, innym razem z Los Angeles do Vegas. Przeważnie były to niewielkie partie narkotyków, czasami broń. Andy domyślał się (a nie należał do zbyt domyślnych ludzi), że Włosi sprzedawali potem tę broń innym. W każdym razie Wspaniały George zamierzał dać im znać, kiedy i gdzie będzie kolejna dostawa. Zażądał za to dwudziestu pięciu procent z tego, co im się uda zgarnąć. Andy i Lloyd mieli wparować do niego, związać go i zakneblować, a może również – żeby wszystko wyglądało bardziej wiarygodnie – dołożyć mu jeszcze parę kopniaków.
George powiedział, że muszą się postarać, bo faceci o włoskich nazwiskach nie lubili, kiedy się ich robiło w konia. „No cóż, to brzmi całkiem nieźle” – stwierdził Lloyd.
Następnego dnia poszli się spotkać ze Wspaniałym George’em – łagodnym, mającym ponad sześć stóp wzrostu mężczyzną o małej głowie, zdającej się wyrastać bezpośrednio z potężnych barów, i gęstej jasnej czuprynie.
Kiedy Lloyd się zastanawiał, jak to wszystko rozegrać, Andy nagle zmienił zdanie – doszedł do wniosku, że sami powinni się tym zająć.
George kazał im przyjść do swojego domu w następny piątek koło szóstej wieczorem.
– Koniecznie załóżcie maski – powiedział. – Rozwalcie mi też nos i podbijcie oko. Jezu, po cholerę ja się w to pakuję?
Nadszedł piątkowy wieczór. Dziurawiec i Lloyd wysiedli z autobusu na rogu ulicy, na której mieszkał George, i pod jego domem nałożyli maski narciarskie. Drzwi były zamknięte, ale tak jak się umówili z George’em, tylko na jedną zasuwę.
Na dole znajdowało się małe pomieszczenie, w którym urządzano spotkania towarzyskie. Cały stół pingpongowy był zawalony bronią.
– O Jezu, po jaką cholerę ja się w to w ogóle pakuję – powtarzał raz po raz George, gdy Lloyd związywał mu nogi sznurem do bielizny, a Dziurawiec krępował nadgarstki taśmą.
Potem Lloyd rozkwasił George’owi nos, a Dziurawiec nabił mu solidnego siniaka pod okiem – zgodnie z jego życzeniem.
– O Jezu! – jęknął George. – Musiałeś walić tak mocno?
– Chciałeś, żeby wyglądało dobrze, to masz – burknął Lloyd.
Andy kawałkiem plastra zakleił George’owi usta, po czym zaczęli zgarniać łup.
– Wiesz co, stary kumplu? – zapytał nagle Andy.
– Nie – odparł Lloyd i zachichotał nerwowo. – Nie mam pojęcia.
– Zastanawiam się, czy nasz dobry, stary George potrafi dochować tajemnicy.
Dla Lloyda było to coś nowego. Popatrzył w zamyśleniu na Wspaniałego George’a, któremu z przerażenia oczy niemal wychodziły z orbit.
– Jasne, że tak – odparł po chwili. – Gdyby pisnął choć słówko, byłby ugotowany.
Jednak w jego głosie brzmiała niepewność i tak też się czuł. Kiedy zasieje się ziarno zwątpienia, prawie zawsze puści pędy.
Dziurawiec uśmiechnął się krzywo.
– Może na przykład powiedzieć: „Słuchajcie, chłopaki… Spotkałem kumpla i jego kolesia. Pogadaliśmy o tym i owym, wypiliśmy parę piw, a potem, wyobraźcie sobie, te sukinsyny wparowały do mojego domu i tak mi dołożyli, że nakryłem się nogami. Mam nadzieję, że ich dorwiecie. Powiem wam, jak wyglądali, żebyście nie mieli problemów z ich rozpoznaniem”.
George gwałtownie potrząsnął głową.
Broń była już w ciężkich płóciennych workach na bieliznę, które znaleźli w łazience na dole. Lloyd zważył nerwowo jeden z nich w dłoni i zapytał:
– Więc co powinniśmy zrobić?
– Myślę, że powinniśmy go trochę podziurawić, stary – stwierdził ze smutkiem Andy. – To jedyne, co możemy zrobić w tej sytuacji.
– Mamy mu w ten sposób odwdzięczyć się za to, co dla nas zrobił? – spytał Lloyd.
– Świat jest brutalny, stary.
– Tak – przyznał Lloyd, po czym podszedł do George’a.
– Mmf… – wymamrotał George i znowu pokręcił głową. – Mmmmf! Mmmmmf!
– Wiem – mruknął uspokajająco Dziurawiec. – Fatalnie, co? Przykro mi, George, ale to nic osobistego. Chcę, żebyś o tym pamiętał. Przytrzymaj mu głowę, Lloyd.
Łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić.
George jak szalony kręcił głową i walił nią o ceglane ściany w rogu, w którym go posadzili. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle tego nie czuł.
– Przytrzymaj go – polecił kumplowi Andy i oderwał jeszcze jeden kawałek taśmy z rolki.
Lloydowi udało się wreszcie złapać George’a za włosy i przytrzymać tak długo, by Andy zdążył zakleić mu plastrem obie dziurki od nosa, odcinając dostęp powietrza.
George oszalał. Wysunął się z kąta, przetoczył kawałek na brzuchu, a potem zwinął się w kłębek i zaczął dygotać, wydając zduszone dźwięki, które, jak przypuszczał Lloyd, musiały być krzykami. Biedaczysko. Przez ponad pięć minut miotał się, podskakiwał i szorował po podłodze, a jego twarz przypominała burak. Zanim znieruchomiał, uniósł obie nogi jakieś dziesięć cali nad podłogę, po czym opuścił je gwałtownie. Skojarzyło się to Lloydowi ze śmiesznym podrygiwaniem bohaterów kreskówek z Królikiem Bugsem i wielu innych, więc zachichotał pod nosem. Ale wcześniej widok nie należał do najprzyjemniejszych.
Dziurawiec kucnął przy George’u i dotknął jego szyi, aby sprawdzić puls.
– No i? – zapytał Lloyd.
– Teraz tyka u niego tylko zegarek, stary – odparł Andy. – A skoro o nim mowa… – Uniósł rękę George’a i spojrzał na jego nadgarstek. – Nie, to tylko timex. Myślałem, że będzie miał casio albo coś w tym rodzaju.
Pozwolił ręce George’a opaść bezwładnie.
Kluczyki do samochodu znaleźli w przedniej kieszeni spodni George’a. W szufladzie komody w pokoju na górze natrafili na słoik z drobniakami i zabrali je. Dwadzieścia dolarów i sześćdziesiąt centów dziesiątkami.
George miał starego, zajeżdżonego mustanga z oponami łysymi jak Telly Savalas.
Wyjechali z Los Angeles szosą numer 93 i ruszyli na południowy wschód w głąb Arizony. W południe następnego dnia (trzy dni temu) bocznymi drogami objechali Phoenix. Wczoraj koło dziewiątej zatrzymali się przy niewielkim domu towarowym dwie mile za Sheldon przy Arizona Highway 75, wdarli się do środka i zabili właściciela – podstarzałego faceta z błyszczącą sztuczną szczęką. Zabrali mu sześćdziesiąt trzy dolary i pick-upa.
Dziś rano złapali jednocześnie dwie gumy. Dwa kapcie – mimo że nie znaleźli na drodze żadnych gwoździ czy pinezek, choć szukali ich przez dobre pół godziny, popalając przy tym skręta. W końcu Andy uznał, że to zbieg okoliczności, a Lloyd stwierdził, że słyszał o dziwniejszych rzeczach.
I wtedy pojawił się biały connie.
Przekroczyli granicę między Arizoną i Nowym Meksykiem znacznie wcześniej, choć żaden z nich nie zdawał sobie z tego sprawy, stając się tym samym obiektem zainteresowania FBI.
Kierowca continentala zatrzymał wóz i wychyliwszy się przez okno, zapytał:
– Potrzebujecie pomocy?
– Właśnie – odparł Dziurawiec i rozwalił go na miejscu.
Wpakował mu kulę z magnum .357 dokładnie między oczy. Facet pewnie nawet nie wiedział, co go zabiło.
* * *
– Dlaczego nie mielibyśmy tutaj skręcić? – zapytał Lloyd, wskazując zbliżające się skrzyżowanie. Był kompletnie naćpany.
– Pewnie, że możemy – stwierdził z uśmiechem Andy.
Zmniejszył prędkość z osiemdziesięciu do sześćdziesięciu mil na godzinę. Kiedy skręcał w lewo, na szosę numer 78 prowadzącą na zachód, prawe koła wozu ledwie dotykały asfaltu. Ponownie znaleźli się na terytorium Arizony, nie wiedząc w ogóle, że ją opuścili – ani że pisano o nich w gazetach, nazywając ich „mordercami działającymi w trzech stanach”.
Jakąś godzinę później po prawej stronie zobaczyli tablicę z napisem: BURRACK 6.
– Burak? – wymamrotał Lloyd.
– Burrack – poprawił go Dziurawiec i znowu zaczął jechać zakosami. – Heeja! Heeja!
– Zatrzymasz się tutaj? Jestem głodny, stary.
– Bez przerwy jesteś głodny.
– Pierdol się. Kiedy sobie zaćpam, zawsze mam ochotę wrzucić coś na ruszt.
– To może wciągnij mojego małego, co?
– Mówię serio, Andy. Zatrzymaj wóz.
– Dobra, dobra. Przydałoby się też trochę forsy. Na razie udało nam się zgubić pościg. Zgarniemy trochę grosza i wypieprzamy na północ. Mam już dość tej cholernej pustyni.
– W porządku – mruknął Lloyd.
Nie wiedział, czy to efekt działania narkotyku, czy czegoś innego, jednak nagle ogarnęło go uczucie graniczące z paranoją, jeszcze silniejsze niż na autostradzie. Ale Andy miał rację, potrzebna im forsa. Zrobią sobie postój przed tym miasteczkiem i powtórzą numer z Sheldon. Zdobędą trochę zielonych, parę map drogowych, zamienią tego cholernego connie na coś, co bardziej będzie się zlewać z tłem, a potem ruszą na północny wschód, korzystając z mniej uczęszczanych dróg.
– Powiem ci coś, stary… – zaczął Dziurawiec. – Nie wiem dlaczego, ale nagle poczułem się jak kot z długim ogonem w pokoju pełnym bujanych foteli.
– Wiem, co masz na myśli, pękaczu – odparł Lloyd i obaj wybuchnęli śmiechem.
Burrack było dość dużym miasteczkiem. Przemknęli przez nie i kiedy dotarli do rogatek, zobaczyli stację benzynową z kafejką i sklepem.
Na parkingu stał stary ford kombi i zakurzony olds z zabudowaną przyczepą, w której stał koń.
Kiedy Andy zakręcił kierownicą i continental wjeżdżał na podjazd, koń przyglądał się im ze swojego boksu.
– Ten powinien być w sam raz – stwierdził Lloyd.
Andy kiwnął głową, sięgnął po magnum i sprawdził, czy jest naładowane.
– Jesteś gotowy? – zapytał.
– Chyba tak – odparł Lloyd, zaciskając dłonie na schmeisserze.
Przeszli przez parking.
Policja już od czterech dni znała ich tożsamość. Zostawili swoje odciski palców w całym domu Wspaniałego George’a i w sklepie, w którym zastrzelili staruszka ze sztuczną szczęką. Należący do niego pick-up został odnaleziony niecałe dwadzieścia jardów od ciał trzech osób, które jechały continentalem, więc można było założyć, że ludzie, którzy zamordowali Wspaniałego George’a i sklepikarza, mają na swoim koncie także i te trzy osoby.
Gdyby Andy i Lloyd zamiast magnetofonu słuchali radia, wiedzieliby, że ściga ich cała policja Nowego Meksyku i Arizony. Nie zdawali sobie sprawy, że ich działania mogły spowodować takie zamieszanie.
Stacja benzynowa była samoobsługowa – pracownik sklepu musiał tylko włączyć dystrybutor. Podeszli do niewielkiego budynku i weszli do środka. Wzdłuż ścian ciągnęły się trzy rzędy półek z różnymi towarami. Stojący przy ladzie facet w kowbojskim stroju płacił właśnie za paczkę papierosów i pół tuzina slim jimów. Nieco dalej jakaś niska kobieta o kręconych czarnych włosach wybierała sos do spaghetti.
W powietrzu unosił się zapach cukierków toffi, kurzu i tytoniu.
Właściciel sklepu był piegowaty i miał na sobie szarą koszulę. Na głowę założył czapeczkę z czerwonym napisem „Shell”. Kiedy drzwi się otworzyły, uniósł wzrok i jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
Lloyd oparł metalową kolbę schmeissera na ramieniu i puścił krótką serię w sufit. Dwie wiszące na drutach żarówki eksplodowały.
Facet w kowbojskim stroju drgnął i zaczął się powoli odwracać.
– Nie ruszać się, to nikomu nic się nie stanie! – ryknął Lloyd, ale Dziurawiec natychmiast udowodnił, że jego kumpel kłamie, rozwalając na miejscu ciemnowłosą kobietę.
Upadła ciśnięta w tył impetem kuli, buty spadły jej z nóg.
– Kurde, Dziurawiec! – krzyknął Lloyd. – Nie musiałeś…
– …jej dziurawić, stary! – dokończył Andy. – Teraz już nigdy nie będzie oglądać Jerry’ego Falwella! Heeja! Heeja!
Facet w kowbojskim stroju nadal powoli się odwracał. W lewej ręce trzymał papierosy. Światło wpadające przez szyby w oknach i drzwiach odbiło się w ciemnych szkłach jego okularów. Za pasem miał rewolwer kalibru .45. Kiedy Lloyd i Andy patrzyli na zabitą kobietę, wyciągnął go, wymierzył i strzelił.
Lewa strona twarzy Dziurawca zniknęła wśród rozbryzgów krwi, strzępów tkanek i pokruszonych zębów.
– Dostałem! – zawył Andy, upuszczając magnum i zataczając się w tył. Wymachując rękami, strącał z półek torebki z chipsami, tacos i cheez doodles. – Postrzelił mnie, Lloyd! Uważaj! Postrzelił mnie! Postrzelił mnie!
Z impetem wpadł na drzwi, wyrywając jeden z zawiasów z framugi, i usiadł ciężko na werandzie na zewnątrz.
Wstrząśnięty Lloyd nacisnął spust raczej odruchowo niż w samoobronie. Wnętrze sklepu wypełnił huk schmeissera. Stojące na półkach puszki rozprysnęły się, a słoiki zaczęły pękać, rozbryzgując dokoła strumienie posiekanych marynat i oliwek. Szklana ścianka chłodziarki do pepsi rozleciała się z brzękiem. Butelki dr. peppera, jolta i orange crush eksplodowały jak gliniane koguciki. Wszędzie rozlewały się spienione strugi różnych napojów.
Facet w kowbojskim ubraniu znowu spokojnie wymierzył, po czym nacisnął spust.
Lloyd bardziej poczuł, niż usłyszał, jak kula śmignęła mu tuż nad głową – tak nisko, że zrobiła mu przedziałek we włosach. Zatoczył schmeisserem szeroki łuk, omiatając długą serią całe wnętrze sklepu, od lewej strony do prawej.
Facet za kontuarem zniknął tak błyskawicznie, że można byłoby pomyśleć, iż ktoś otworzył pod jego nogami zapadnię.
Automat do gum przestał istnieć. Czerwone, niebieskie i zielone kulki potoczyły się we wszystkich kierunkach. Słoje stojące na ladzie rozprysnęły się z hukiem. W jednym z nich znajdowały się marynowane jajka, w innym wieprzowe nóżki. Pomieszczenie natychmiast wypełniła ostra woń octu.
Mężczyzna w kowbojskim stroju dostał trzy kule w brzuch i część wnętrzności wyleciała mu przez otwory w plecach, rozbryzgując się po całej ladzie. Upadł, w dalszym ciągu ściskając w jednej ręce rewolwer, a w drugiej paczkę lucky strike’ów.
Przerażony Lloyd nie przestawał strzelać. Broń w jego dłoniach nagrzewała się coraz bardziej. Podziurawiony kulami automat z butelkowaną sodówką runął na ziemię z głośnym brzękiem. Dziewczyna z kalendarza otrzymała postrzał w smukłe brzoskwiniowe udo. Szafka z książkami w miękkiej oprawie przewróciła się na ziemię. Zaraz potem schmeisser umilkł – jego magazynek był pusty. Cisza, jaka zapadła, wydawała się niemal ogłuszająca. Wokół unosiła się woń prochu.
Lloyd z zaciekawieniem przyjrzał się kowbojowi.
– Postrzelił mnie! – zawył Andy i ponownie wtoczył się do wnętrza sklepu. Szarpnął przy tym tak gwałtownie drzwi, że wyrwał z futryny drugi zawias. Drzwi z trzaskiem upadły na werandę. – Spójrz, Lloyd, postrzelił mnie! – wrzasnął znowu.
– Dostałem go, stary – powiedział Lloyd uspokajająco, ale Dziurawiec zdawał się go nie słyszeć. Wyglądał okropnie. Jego prawe oko przypominało ogromny rubin. Lewego już nie miał. Lewy policzek również wyparował – kiedy Andy mówił, przez ziejącą w jego twarzy dziurę widać było poruszającą się szczękę. Zniknęła również większość jego zębów po tej stronie, a cała koszula była przesiąknięta krwią.
– Ten pieprzony kutas mnie postrzelił! – krzyczał. Pochylił się i podniósł swoją broń. – Ale teraz dam ci nauczkę! Zobaczysz, co to znaczy do mnie strzelać, ty jebany chuju!
Chwiejnym krokiem podszedł do kowboja, postawił jedną nogę na jego pośladku jak myśliwy pozujący do zdjęcia i wycelował broń w głowę trupa.
Lloyd przypatrywał się temu z otwartymi ustami, trzymając w jednej ręce dymiący automat i zastanawiając się, jak mogło do tego wszystkiego dojść.
Zza kontuaru jak diablik z pudełka wyprysnął nagle facet w czapeczce z napisem „Shell”. Jego twarz wykrzywiał grymas desperacji; w dłoniach trzymał dubeltówkę.
– Co jest, do cholery? – wybełkotał Andy.
Właściciel sklepu nacisnął oba spusty i Dziurawiec zgiął się wpół. Mimo iż jego twarz wyglądała teraz o wiele gorzej niż przed chwilą, już się tym nie przejmował.
Lloyd uznał, że najwyższa pora wziąć nogi za pas. Pieprzyć forsę. Wszędzie jej pełno. Na pewno niedługo znów rozpocznie się pościg – musi stąd spływać, i to szybko.
Okręcił się na pięcie i opuścił sklep.
Kiedy był już w połowie schodów, na podjazd zajechał radiowóz policyjny. Gliniarz siedzący obok kierowcy wysiadł i wyjął pistolet.
– Stój, nie ruszaj się! – zażądał. – Co się tam dzieje?
– Zabito troje ludzi! – odkrzyknął Lloyd. – To była straszna jatka! Facet, który to zrobił, uciekł tylnym wyjściem!
Podbiegł do continentala, wślizgnął się za kierownicę i w tym momencie przypomniał sobie, że kluczyki zostały w kieszeni Andy’ego.
Gliniarz zawołał znowu:
– Nie ruszaj się, bo będę strzelał!
Lloyd znieruchomiał. Widok przefasonowanej facjaty Dziurawca uświadomił mu, że i jego może spotkać to samo.
– Rany kota… – mruknął, kiedy drugi z gliniarzy przystawił mu do głowy wielki pistolet, a pierwszy założył kajdanki.
– Siadaj z tyłu, przyjemniaczku.
Właściciel sklepu wyszedł na werandę. Wciąż trzymał w rękach strzelbę.
– On zabił Billa Marksona! – zawołał piskliwym głosem. – A tamten drugi zabił panią Storm! Zrobili to z zimną krwią! Ale zastrzeliłem tego oprycha! Zimny trup. Nafaszerowałem mu gębę ołowiem. I chętnie załatwiłbym też i tego!
– Uspokój się, Pop – powiedział jeden z policjantów. – Zabawa skończona.
– Rozwalę go! Rozpieprzę na miejscu! – krzyknął jeszcze facet z dubeltówką, po czym pochylił się i zwymiotował na swoje buty.
– Zabierzcie mnie jak najdalej od tego typa – zażądał Lloyd. – To jakiś świr.
– Jasne, ale najpierw dostaniesz, co ci się należy za to, co zrobiłeś w sklepie – warknął pierwszy z policjantów.
Lufa jego pistoletu uniosła się wysoko w górę, aż odbiły się w niej promienie słońca, a potem śmignęła w dół, trafiając Lloyda w głowę.
Ocknął się dopiero wieczorem w izbie chorych więzienia Apache County.