Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 40
KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 29
ОглавлениеTego samego wieczoru, kiedy Larry Underwood spał z Ritą Blakemoor, a Frannie Goldsmith samotnie, śniąc swój makabryczny sen, Stuart Redman czekał na Eldera. Czekał od trzech dni i tym razem Elder go nie zawiódł.
Parę minut po południu dwudziestego czwartego czerwca pojawił się w jego pokoju wraz z dwoma pielęgniarzami i zabrali mu telewizor. Kiedy pielęgniarze wynosili odbiornik, Elder stał z boku i trzymając rewolwer (owinięty w plastikowy worek), celował w Stu. Ale on ostatnimi czasy wcale nie miał ochoty oglądać telewizji – na ekranie działy się zbyt przerażające rzeczy. Kto by chciał oglądać taki porąbany szajs. Prawie przez cały czas stał przy zakratowanym oknie, spoglądając na miasto i rzekę poniżej. Jak powiedział kiedyś pewien facet: „Nie potrzebujesz meteorologa, aby wiedzieć, skąd wieje wiatr”.
Kominy fabryki tekstylnej już nie dymiły. Pasma wylewanych do rzeki barwników zniknęły, woda znów była czysta jak dawniej. Większość aut, błyszczących i wyglądających z tej odległości jak dziecięce zabawki, opuściła parking, by nigdy nie powrócić do miasta. Wczoraj, dwudziestego szóstego, Stu dostrzegł na autostradzie tylko kilka pojazdów omijających porzucone na szosie auta jak narciarze podczas trudnego slalomu. Nikt nie pofatygował się, by je odholować.
Rozpościerająca się przed nim panorama śródmieścia była niczym martwa natura, obraz wymarłego miasta. Zegar na wieży, wybijający godziny jego uwięzienia tutaj, od dziesiątej rano milczał jak zaklęty, a już wcześniej melodyjka poprzedzająca kuranty brzmiała dziwnie niewyraźnie, jak dźwięki płynące z zatopionej szafy grającej. Pod miastem wybuchł pożar, zapaliła się jakaś przydrożna kafejka albo pawilon handlowy. Budynek płonął przez całe popołudnie, w błękitne niebo walił słup czarnego dymu, ale nie pojawił się ani jeden wóz straży pożarnej, by ugasić ogień. Stu przypuszczał, że jeśli budynek nie był z czterech stron otoczony asfaltowym parkingiem, pożar mógł się rozprzestrzenić i objąć połowę miasta. Wieczorem ruiny wciąż jeszcze dymiły, choć po południu lał ulewny deszcz.
Stu domyślał się, że Elder otrzymał polecenie pozbycia się go. Dlaczego by nie? Byłby tylko jednym trupem więcej, a przecież znał ich tajemnicę. Nie potrafili wytworzyć leku przeciwko supergrypie ani odkryć, co w jego organizmie odróżniało go od innych ludzi. Raczej nie przyszło im do głowy, że mało kto miał szansę poznać ich sekrety. Był potencjalnym zagrożeniem dla bandy preferujących siłowe rozwiązania półgłówków i należało go wyeliminować.
Nie wątpił, że bohater filmu lub powieści znalazłby jakiś sposób, aby wydostać się z kompleksu, ba, pewnie nawet kilku zwykłych ludzi również by tego dokonało, lecz on do nich nie należał. W końcu postanowił po prostu zaczekać na pierwszą sprzyjającą okazję.
Elder był najlepszym dowodem na to, że kompleks został skażony przez coś, co jedni nazywali „Blue”, a inni „supergrypą”. Pielęgniarze zwracali się do niego per „doktorze”, choć wcale nie był lekarzem. Miał ponad pięćdziesiąt lat i zimne, przenikliwe spojrzenie. Żaden z lekarzy nigdy nie mierzył do Stu z pistoletu. Elder przerażał go, bo w jego przypadku jakiekolwiek próby perswazji były z góry skazane na niepowodzenie. Ten facet słuchał wyłącznie rozkazów. Kiedy je otrzymywał, sumiennie wypełniał swoje zadanie. Był kimś w rodzaju mafijnego cyngla, faceta od mokrej roboty, któremu nawet przez myśl by nie przeszło, że mógłby się sprzeciwić rozkazom swoich przełożonych.
Trzy lata temu Stu kupił książkę zatytułowaną Wodnikowe wzgórze, by wysłać ją swojemu bratankowi w Waco. Przygotował pudełko, w którym miał zamiar wysłać książkę, a potem, ponieważ jeszcze bardziej niż czytania nie cierpiał pakowania, zerknął na pierwszą stronę, chcąc się przekonać, z czym ma do czynienia. Przeczytał pierwszą stronę, potem drugą… i dał się pochłonąć powieści. Nie spał przez całą noc – pił kawę, palił papierosy i czytał, czytał, czytał. Była to książka o królikach, najgłupszych i najbardziej tchórzliwych stworzeniach na całym bożym świecie… tyle że facet, który ją napisał, wcale tak nie uważał. Losami bohaterów naprawdę można było się przejąć. Stu, który czytał dość powoli, skończył ją dwa dni później. Największe wrażenie zrobiło na nim słówko „tarn” i utworzony od niego przymiotnik „starniony”. Natychmiast zrozumiał, co oznacza, bo widział mnóstwo starnionych zwierząt, a kilka z nich nawet przejechał na autostradzie. Takie zwierzę kuliło się na środku drogi, patrząc na sunący ku niemu samochód, sparaliżowane przerażeniem i niezdolne do ucieczki przed zmierzającą w jego stronę śmiercią. Żeby starnić jelenia, wystarczyło smagnąć go po oczach promieniem latarki. Na szopy podobny wpływ miała głośna muzyka, a na papugi rytmiczne stukanie w pręty klatki.
Na Stu w taki sam sposób działał Elder. Wystarczył jeden rzut oka w jego zimne niebieskie oczy i tracił całą pewność siebie.
Prawdopodobnie tamten w ogóle nie potrzebował pistoletu, aby go sprzątnąć. Z pewnością znał karate, savate i wiele stosowanych w walkach ulicznych brudnych sztuczek. Stu nigdy nie poradziłby sobie z kimś takim. Sama myśl o Elderze sprawiała, że puszczały mu nerwy.
Tarn. To słowo doskonale określało stan jego umysłu.
Kiedy kilka minut po dziesiątej nad drzwiami zapaliła się czerwona lampka, Stu poczuł, że jego ręce i twarz pokrywają drobne kropelki potu. Działo się tak za każdym razem, kiedy zapalało się to światełko. Wiedział, że prędzej czy później Elder przyjdzie sam, ponieważ nie będzie chciał mieć świadków. Na pewno mieli tu gdzieś krematorium do palenia ciał ofiar zarazy. Kiedy już będzie po wszystkim, zaniesie tam jego trupa i po sprawie. Ciach. Gotowe.
Do pomieszczenia wszedł Elder. Był sam.
Stu siedział na szpitalnym łóżku, opierając jedną dłoń na oparciu krzesła. Na widok Eldera poczuł skurcz żołądka. Chciał błagać o litość, choć dobrze wiedział, że żadne prośby nie odwiodą tamtego od wypełnienia rozkazu. Twarz widoczna za przezroczystą szybką białego kombinezonu była zupełnie beznamiętna, pozbawiona jakichkolwiek uczuć.
Wszystko wydało mu się teraz bardzo wyraziste i miało ostre, jaskrawe kolory. W milczeniu patrzył na wchodzącego do pokoju „doktora”. Elder był potężnym, masywnie zbudowanym mężczyzną, biały kombinezon ciasno opinał jego ciało. Wylot lufy pistoletu też wydawał się wielki jak otwór tunelu.
– Jak się dziś czujemy? – zapytał.
Nawet przez głośnik słychać było, że ma zapchany nos.
Bez wątpienia był chory.
– Tak samo jak wcześniej – odparł Stu zdumiony spokojnym brzmieniem własnego głosu. – Powiedz, kiedy wreszcie mnie stąd wypuszczą?
– Już niedługo – odparł Elder. Jego pistolet wciąż był wycelowany w Stu, może niedokładnie w niego, ale i nie w bok. Rozległo się stłumione kichnięcie. – Niezbyt jesteśmy dzisiaj rozmowni, co?
Stu wzruszył ramionami.
– Wolę milczących ludzi – stwierdził Elder. – Wszyscy pyskacze są mięczakami i tchórzami. Niecałe dwadzieścia minut temu otrzymałem nowe dyrektywy dotyczące pańskiej osoby, panie Redman. Nie są może zbyt optymistyczne, ale chyba zgodzi się pan ze mną, że rozkazy…
– Jakie rozkazy?
– No cóż, polecono mi…
Stu ponad jego ramieniem spojrzał na górną krawędź hermetycznie zamykanych drzwi.
– Chryste Panie! – zawołał z oburzeniem. – Tam jest pieprzony szczur!
Elder odwrócił się odruchowo i w tym momencie Stu, zdziwiony, że jego lichy fortel się udał, błyskawicznie ześlizgnął się z łóżka. Chwycił obiema rękami oparcie krzesła, uniósł je nad głową i postąpiwszy naprzód, opuścił je, wkładając w ten ruch całą swoją siłę.
– Nie! – krzyknął Elder.
Krzesło wyrżnęło go w prawą rękę. Pistolet wypalił, kula z wizgiem odbiła się od podłogi. Zaraz potem broń wylądowała na ziemi i ponownie wystrzeliła.
Stu obawiał się, że może mieć szansę tylko na jeszcze jedno uderzenie, zanim Elder dojdzie do siebie. Wiedział, że musi dać z siebie wszystko.
Zamachnął się krzesłem jak kijem baseballowym. Elder próbował unieść złamaną prawą rękę, żeby się osłonić, ale nie zdołał. Nogi krzesła z trzaskiem trafiły w kaptur białego kombinezonu. Plastikowa osłona twarzy pękła, a jej odłamki wbiły się w oczy i nos Eldera. Mężczyzna wrzasnął przeraźliwie i runął w tył, jednak natychmiast przeturlał się na brzuch i popełzł po leżący na dywanie pistolet.
Stu po raz ostatni zamachnął się krzesłem, z impetem opuszczając je na potylicę Eldera, który osunął się na podłogę. Stu, dysząc ciężko, podniósł pistolet i cofnął się, mierząc w rozciągnięte na ziemi ciało, ale Elder nie poruszył się.
Przez chwilę Stu dręczyła koszmarna myśl: „A jeśli temu człowiekowi nie rozkazano mnie zabić, lecz wypuścić?”. Ale to raczej nie wchodziło w rachubę, bo wtedy Elder zachowywałby się zupełnie inaczej. Gdyby naprawdę polecono mu go wypuścić, pewnie oszczędziłby sobie komentarza na temat pyskaczy. Poza tym czyż sam nie powiedział, że dotyczące go rozkazy nie są zbyt optymistyczne?
Nie. Ten człowiek przyszedł tu, aby go zabić.
Cały rozdygotany popatrzył na leżące przed nim ciało. Gdyby Elder teraz się podniósł, prawdopodobnie by go nie trafił, nawet jeśli opróżniłby cały magazynek. Wątpił jednak, aby tamten zdołał się jeszcze podnieść – zarówno teraz jak, i później.
Nagle ogarnęła go tak przemożna chęć wydostania się z tego pomieszczenia, że niewiele brakowało, a natychmiast wybiegł przez hermetyczne drzwi, choć nie wiedział, co go za nimi czeka. Tkwił w tej „celi” już od tygodnia i jedynym jego pragnieniem było móc odetchnąć świeżym powietrzem, a potem uciec jak najdalej od tego okropnego miejsca.
Ale musiał to zrobić ostrożnie. Z głową.
Podszedł do śluzy powietrznej i nacisnął guzik z napisem OBIEG. Rozległ się szum włączanej pompy i zewnętrzne drzwi stanęły otworem. Za nimi znajdował się niewielki pokoik, w którym stało biurko. Na jego blacie leżało kilka kart magnetycznych i jego ubranie – to, które miał na sobie w samolocie, lecąc z Braintree do Atlanty. Znów poczuł na plecach dotyk lodowatego palca strachu. Wszystkie te rzeczy trafiłyby razem z nim do krematorium, był o tym przekonany. Wyniki badań. Ubranie. „Bywaj, Stuarcie Redman. Przechodzisz do historii. A raczej do…”.
W tym momencie z tyłu za nim rozległ się jakiś dźwięk. Odwrócił się szybko. W jego stronę szedł chwiejnie Elder, lekko przygarbiony, z rękami zwieszającymi się bezwładnie wzdłuż boków. Z ociekającego krwią oka sterczał odłamek przezroczystej plastikowej osłony. Elder uśmiechał się.
– Nie ruszaj się! – krzyknął Stu.
Ujął pistolet obiema dłońmi i wycelował, ale lufa broni wyraźnie się trzęsła.
Elder zachowywał się, jakby w ogóle go nie słyszał, i nadal szedł w jego stronę.
Stu pociągnął za spust i pistolet w jego dłoniach drgnął gwałtownie. Elder przystanął. Jego uśmiech zamienił się w złowrogi grymas, a w białym kombinezonie na wysokości piersi pojawił się niewielki otwór. Chwiejąc się, stał jeszcze przez chwilę, po czym przewrócił się do przodu. Stu patrzył na niego przez długą chwilę, po czym wolnym, mechanicznym krokiem wszedł do pokoju, w którym na biurku leżały jego ubrania i osobiste drobiazgi.
Poruszył klamką drzwi znajdujących się na drugim końcu pomieszczenia. Były otwarte. Za nimi zobaczył korytarz rozjaśniony słabym blaskiem świetlówek. W połowie drogi do wind przy dyżurce pielęgniarek stał porzucony wózek. Stu usłyszał dobiegający gdzieś z tamtej strony cichy jęk i ochrypły, gardłowy kaszel, który wydawał się nie mieć końca.
Wrócił do pokoju, zgarnął z blatu biurka swoje ubranie i wcisnął je pod pachę. Potem wyszedł, zamknął za sobą drzwi i ruszył w głąb korytarza. Dłoń, w której ściskał pistolet Eldera, była śliska od potu.
Dotarłszy do wózka, odwrócił się zaniepokojony pustką i panującą wokół ciszą. Kaszel ucichł. Stu w każdej chwili spodziewał się ujrzeć pełznącego za nim Eldera, za wszelką cenę zamierzającego wykonać otrzymany rozkaz. Nagle zatęsknił za swoją celą, którą zdążył tak dobrze poznać.
Jęk rozległ się ponownie, tym razem znacznie głośniej. Przy windach był kolejny korytarz. Nieopodal pod ścianą siedział człowiek, w którym Stu rozpoznał jednego z pielęgniarzy. Miał spuchniętą i poczerniałą twarz, a jego pierś unosiła się i opadała krótkimi, spazmatycznymi skurczami. Kiedy Stu na niego spojrzał, znów zaczął jęczeć. Za nim, skulony w pozycji płodowej, leżał martwy mężczyzna. Jeszcze dalej, w głębi korytarza, leżały trzy kolejne ciała, dwóch mężczyzn i jednej kobiety. Pielęgniarz (Stu przypomniał sobie, że ma na imię Vic) zaczął gwałtownie kaszleć.
– Jezu… – wychrypiał, kiedy atak się skończył. – Co ty robisz na zewnątrz? Nie powinieneś opuszczać swojego pokoju.
– Elder przyszedł mnie sprzątnąć, ale to ja załatwiłem jego – odparł Stu. – Miałem szczęście, że był chory.
– Jezu przenajświętszy, rzeczywiście miałeś szczęście – wymamrotał Vic i z jego piersi ponownie wydobył się ochrypły, choć już nieco cichszy kaszel. – To boli, człowieku, nawet nie wiesz jak bardzo. Spierdoliliśmy tę sprawę. Na całej linii. Chryste Panie, ale fuszerka.
– Czy mógłbym coś dla ciebie zrobić? – zapytał Stu.
– Jeżeli naprawdę chcesz pomóc, przyłóż mi do skroni lufę tego swojego pistoletu i pociągnij za spust. Mam wrażenie, że coś rozrywa mi wszystkie flaki na kawałki.
Znów się rozkaszlał, a potem zaczął przeraźliwie jęczeć.
Ale Stu nie mógł się na to zdobyć i kiedy jęki pielęgniarza nie ucichły po kilku sekundach, pobiegł w stronę wind, pozostawiając za sobą jego opuchniętą, poczerniałą twarz. Spodziewał się, że Vic zacznie go przywoływać pełnym bezradności głosem, lecz on tylko pojękiwał cichutko – i to wydało mu się jeszcze gorsze.
Kiedy drzwi windy się zamknęły i kabina zaczęła zjeżdżać w dół, uświadomił sobie, że mogą być w niej zamontowane jakieś pułapki. Trujący gaz albo urządzenie odłączające kable, żeby kabina runęła w głąb szybu i rozbiła się na jego dnie. Stanął pośrodku kabiny i zaczął się rozglądać, wypatrując ukrytych otworów wentylacyjnych lub innych podejrzanych rzeczy. Poczuł, że ogarnia go klaustrofobia – winda wydała mu się nagle ciasna jak wnętrze budki telefonicznej albo trumny.
Wyciągnął rękę, zamierzając nacisnąć guzik z napisem STOP, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Co by mu to dało, gdyby kabina stanęła między piętrami? Zanim odpowiedział sobie na to pytanie, winda sama się zatrzymała.
A jeśli na zewnątrz są uzbrojeni żołnierze?
Kiedy jednak drzwi rozsunęły się na boki, ujrzał tylko martwą kobietę w stroju pielęgniarki. Skulona w pozycji płodowej, podobnie jak trup pielęgniarza z jego piętra, leżała przed drzwiami damskiej toalety.
Patrzył na nią tak długo, że drzwi kabiny w końcu zaczęły się zamykać. Wyciągnął rękę i drzwi znów się otworzyły. Wysiadł z windy. Korytarz prowadził do rozwidlenia w kształcie litery T. Stu ruszył w jego stronę, omijając szerokim łukiem martwą pielęgniarkę. Za jego plecami rozległ się jakiś dźwięk; obrócił się na pięcie, unosząc pistolet, ale był to tylko szczęk drzwi kabiny, które ponownie się zamknęły.
Nerwowo przełykając ślinę, pomaszerował dalej. Lodowate palce strachu znowu zaczęły wędrować wzdłuż jego kręgosłupa, przekonując go, że wreszcie powinien przestać zgrywać bohatera i pobiec co sił w nogach ku wyjściu, żeby zdążyć opuścić ten okropny budynek, zanim ktoś (lub coś) go dopadnie.
Echo jego kroków w tonącym w półmroku korytarza budziło wyraziste, pełne grozy skojarzenia. „To jak, Stu, weźmiesz udział w zabawie? Doskonale”. Mijał liczne drzwi z taflami mlecznego szkła, na których umieszczone były różne napisy: DR SLOANE, NAGRANIA I TRANSKRYPCJE, MR BALLINGER, MIKROFILMY, AKTA, KOPIE, MRS WIGGS.
U zbiegu korytarzy stała mała fontanna, ale woda była ciepła i miała smak chloru, co sprawiło, że Stu żołądek podszedł do gardła. Korytarz po lewej stronie nie prowadził do wyjścia. Na wyłożonej kafelkami ścianie widniała pomarańczowa strzałka, a pod nią tablica z napisem BIBLIOTEKA. Korytarz biegnący w jej stronę wydawał się nie mieć końca. Jakieś pięćdziesiąt jardów dalej leżały zwłoki mężczyzny w białym kombinezonie, przypominające truchło dziwnego zwierzęcia wyrzucone na plażę.
Stu zaczynał tracić nad sobą kontrolę. Ten budynek albo był znacznie większy, niż się spodziewał, albo był połączony z innymi. Co prawda domyślał się tego już wtedy, gdy go tu przywieziono (zobaczył wówczas dwa długie korytarze, windę i jedno z pomieszczeń), teraz jednak doszedł do wniosku, że musiał mieć rozmiary sporego szpitala. Mógł po nim błądzić godzinami, wsłuchując się w echo własnych kroków i natykając na kolejne trupy rozrzucone po całym budynku niczym nagrody w jakiejś upiornej grze terenowej.
Przypomniał sobie wielki szpital w Houston, do którego zawiózł swoją żonę Normę, kiedy wykryto u niej raka. Na ścianach co kilkanaście kroków wisiały plansze z planami budynku, a strzałka i kropka oznaczały miejsce, w którym się w danej chwili znajdowałeś. Podpis na strzałce brzmiał: TU JESTEŚ. Wszystko to było po to, by ludzie nie błądzili w labiryncie szpitalnych korytarzy tak jak on teraz. Chryste, ale się urządził. Jego sytuacja nie przedstawiała się różowo.
– Nie pękaj, przecież prawie się stąd wydostałeś – powiedział do siebie, a jego słowa złowrogim echem odbiły się od ścian korytarza. Nie zamierzał mówić tego na głos. To jeszcze bardziej pogorszyło całą sprawę.
Skręcił w prawo, pozostawiając w tyle bibliotekę, minął kolejne gabinety, dotarł do następnego korytarza i poszedł nim dalej. Od czasu do czasu oglądał się przez ramię, aby upewnić się, czy nikt (zwłaszcza Elder) go nie ściga, i jakoś trudno było mu uwierzyć, że jest zupełnie sam. Korytarz kończył się zamkniętymi drzwiami z napisem RADIOLOGIA. Na klamce wisiała wywieszka z odręcznym napisem: „Zamknięte do odwołania. Randall”. Stu zawrócił i wyjrzał zza załomu muru w głąb korytarza, którym tu dotarł. Trup w białym uniformie wydawał się z tej odległości maleńki jak drobina kurzu, lecz jego widok sprawił, że Stu znów zapragnął jak najszybciej opuścić to miejsce.
Skręcił w prawo, ponownie odwracając się do zwłok plecami. Dwadzieścia jardów dalej dotarł do kolejnego rozgałęzienia korytarzy. Wybrał ten po prawej stronie i minąwszy drzwi kilku gabinetów, dotarł do laboratorium mikrobiologii. W jednym z pomieszczeń laboratoryjnych zobaczył leżącego na biurku młodego mężczyznę w obcisłych szortach. Mężczyzna był w śpiączce, krwawił z nosa i ust, a jego oddech przypominał poświsty październikowego wiatru.
Stu zaczął biec, pokonując kolejne korytarze i nabierając coraz głębszego przekonania, że na tym poziomie nie ma wyjścia na zewnątrz. Ścigało go echo jego własnych kroków, jakby Elder albo Vic żyli jeszcze dostatecznie długo, by wysłać za nim oddział widmowej żandarmerii. Po chwili tę wizję zastąpiła następna, w jakiś sposób związana z dziwnymi snami, które miewał przez kilka ostatnich nocy. Była tak wyrazista, że bał się odwrócić, przekonany, że kiedy to zrobi, ujrzy podążającą za nim postać w białym kombinezonie – człowieka pozbawionego twarzy, na której miejscu za pleksiglasową osłoną ziać będzie plama atramentowej czerni. Było to przerażające widmo, mroczny zabójca spoza znanego ludziom czasu i przestrzeni.
Sapiąc jak lokomotywa, wybiegł zza załomu korytarza. Pokonał jeszcze jakieś trzydzieści jardów i z impetem uderzył ciałem w drzwi, nad którymi umieszczona była tabliczka z napisem WYJŚCIE.
Naparł na dźwignię, pewien, że nawet nie drgnie, lecz drzwi otworzyły się gładko, bez najlżejszego oporu. Biegiem dotarł do kolejnych, znajdujących się cztery stopnie niżej. Na lewo od podestu następna kondygnacja schodów prowadziła w dół, w nieprzenikniony mrok. Górna część prowadzących na zewnątrz drzwi była przeszklona, lecz szkło wzmocniono wpuszczoną w nie siatką. Po drugiej stronie rozciągała się noc, piękna łagodna letnia noc oznaczająca wolność.
Stu wciąż jeszcze patrzył przez szybę, kiedy z mroku klatki schodowej wysunęła się czyjaś dłoń i schwyciła go za kostkę. Krzyknął cicho i rozejrzał się dokoła, a jego żołądek zamienił się w wielką bryłę lodu.
Po chwili z mroku wyłoniła się uniesiona ku górze zakrwawiona twarz.
– Zejdź na dół i zjedz ze mną kurczaka, mój śliczny – wymamrotało widmo ochrypłym, zniekształconym głosem. – Tu jest tak ciemnooooo…
Stu wrzasnął i szarpnął całym ciałem, usiłując się uwolnić. Ale stwór z ciemności nie rozluźnił uścisku, wciąż coś mrucząc i chichocząc szaleńczo. Z kącików jego ust ściekała krew przemieszana z żółcią. Stu kopnął trzymającą go za kostkę dłoń i nadepnął na nią. Twarz majacząca w mroku klatki schodowej zniknęła i zaraz potem rozległa się cała seria głuchych stukotów, którym towarzyszyły głośne wrzaski. Stu nie potrafił powiedzieć, czy były to wrzaski bólu, czy wściekłości, ale wcale go to nie obchodziło.
Naparł barkiem na drzwi prowadzące ku wolności, a kiedy otwarły się na oścież, wypadł na zewnątrz i zaczął wymachiwać rękoma, by utrzymać równowagę. Mimo to przewrócił się i wylądował ciężko na cementowym podjeździe.
Usiadł powoli, nasłuchując. Dzikie wrzaski ucichły. Chłodny wieczorny wietrzyk omiótł jego twarz, osuszając spocone czoło. Rozejrzał się dokoła. Zauważył świeżą bujną trawę i porośnięte kwiatami klomby. Wydawało mu się, że żadna noc nigdy jeszcze nie pachniała tak słodko. Na niebie wisiał blady sierp księżyca. Stu z westchnieniem spojrzał w niebo, po czym wstał i ruszył przez trawnik w stronę drogi prowadzącej do Stovington. Trawa była wilgotna od rosy, wśród gałęzi sosen szeleścił wiatr.
– Żyję… – wyszeptał w mrok i rozpłakał się. – Żyję, Bogu dzięki, żyję. Dzięki Ci, Boże, dzięki…
Chwiejnym krokiem pomaszerował szosą w stronę miasta.