Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 39

KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 28

Оглавление

W lodówce był placek truskawkowy. Frannie przez dłuższą chwilę przyglądała się tępym wzrokiem ciastu owiniętemu w folię, po czym je wyjęła. Położyła placek na ladzie i odkroiła kawałek. Gdy przenosiła go na talerzyk, ze środka wypadła truskawka i z mlaśnięciem rozbryznęła się na blacie. Podniosła ją i zjadła, a mokry ślad wytarła ściereczką. Potem przykryła placek folią i wstawiła go z powrotem do lodówki.

Kiedy odwracała się w stronę talerza, jej wzrok padł na umieszczony obok kredensu wieszak na noże. Był dziełem jej ojca, który zaopatrzył go w dwa namagnesowane paski metalu. Noże zwisały z nich ostrzami do dołu, a promienie wczesnopopołudniowego słońca odbijały się w ich powierzchni. Przyglądała się im przez chwilę bezmyślnie, a jej dłonie nerwowo mięły brzegi opinającego ją w talii fartucha.

Jakieś piętnaście minut później przypomniała sobie, że coś przygotowywała. Ale co? Przyszły jej do głowy dziwne skojarzenia. Bułka. Jaka bułka? Bułka z masłem? Z dżemem? Dżem? Nie. Ciastko. Ciastko z kremem. Ciastko z dżemem. Ciasto. Odwróciła się w stronę talerza, ujrzała muchę spacerującą po kawałku placka i odgoniła ją machnięciem ręki.

Jej oboje rodzice nie żyli. Matka zmarła w szpitalu Sanford, a ojciec, w którego warsztacie zawsze czuła się kochana i potrzebna, leżał martwy w łóżku w pokoju na piętrze. „Martwy. Zimny trup. Wziął i łup. W łóżku grób”. Dlaczego zaczęły jej przychodzić do głowy te kretyńskie rymy?

I nagle dotarła do niej cała groza sytuacji. Jej ciało przeszył dreszcz.

W powietrzu zaczęła się rozchodzić woń spalenizny.

Coś się fajczyło.

Odwróciła głowę i ujrzała stojącą na ogniu patelnię do frytek, o której zupełnie zapomniała. Bił z niej kłąb cuchnącego czarnego dymu. Tłuszcz pryskał na wszystkie strony gniewnymi bryzgami, a krople lądujące na kuchence natychmiast gasły. Dno patelni było czarne jak smoła.

Dotknęła rączki patelni i szybko cofnęła dłoń, bo metal parzył. Owinęła wokół rączki patelni ścierkę i ostrożnie wyniosła syczące jak rozjuszony smok naczynie na zewnątrz. Postawiła patelnię na górnym stopniu schodów. Wiatr przyniósł zapach kapryfolium i brzęczenie pszczół, ale prawie tego nie zauważyła. W pancerzu, którym otaczała się od czterech dni, pojawiła się szczelina i Frannie poczuła, że ogarnia ją strach. Strach? Raczej paraliżujące przerażenie, które od paniki dzielił tylko jeden mały krok.

Przypomniała sobie, jak obierała ziemniaki i pokrojone wrzucała do oleju, by usmażyć frytki. Teraz już to pamiętała, ale przez chwilę była zupełnie gdzie indziej.

Stojąc na werandzie ze ścierką w dłoni, usiłowała przypomnieć sobie, o czym myślała, kiedy wstawiła frytki. Wydawało jej się to bardzo ważne.

Chyba doszła wtedy do wniosku, że posiłek składający się wyłącznie z frytek nie będzie zbyt pożywny. Gdyby McDonald przy szosie numer 1 wciąż był czynny, nie musiałaby smażyć ich sama i mogłaby również zjeść hamburgera z frytkami. Wystarczyło podjechać do okienka dla zmotoryzowanych i uchylić boczną szybę. Bez wątpienia było to niezdrowe żarcie, ale sama myśl o nim przynosiła ukojenie i pocieszenie. Poza tym kobiety w ciąży zawsze miewały dziwaczne zachcianki.

To doprowadziło ją do kolejnego ogniwa łańcucha. Myśli o dziwacznych zachciankach obudziły w niej ochotę na ciasto z truskawkami, a kiedy ją zaspokoiła, popatrzyła na półeczkę na noże, którą ojciec zrobił dla matki (i która tak się spodobała pani Edmonton, żonie lekarza, że Peter dwa lata temu zrobił drugą także dla niej), a potem jej umysł jakby się przegrzał… ciastka, trupy, muchy…

Spojrzała na puste podwórze i zachwaszczony, zapuszczony ogródek taty, po czym usiadła, zakryła twarz fartuchem i zapłakała.

Kiedy łzy obeschły, poczuła się trochę lepiej, ale wciąż była przerażona.

Zaczęła się zastanawiać, czy nie popada w obłęd. Może właśnie tak się dzieje, kiedy dosięga cię załamanie nerwowe albo coś w tym rodzaju?

Od śmierci ojca o wpół do ósmej poprzedniego wieczoru jej zdolność koncentracji znacznie osłabła. Zapominała o tym, co przed chwilą robiła, błądziła gdzieś myślami lub po prostu siedziała, nie myśląc o niczym konkretnym.

Gdy Peter Goldsmith umarł, bardzo długo siedziała przy jego łóżku. Potem zeszła na dół i włączyła telewizor. Zrobiła to bez konkretnego powodu, po prostu uznała, że to całkiem niezły pomysł. Jedyną czynną rozgłośnią była WCSH, regionalna stacja NBC w Portlandzie, która nadawała jakiś dziwaczny teleturniej.

Wyglądający jak ucieleśnienie najgorszego koszmaru każdego kukluksklanowca Murzyn udawał, że rozstrzeliwuje białych, a widzowie urządzali mu huczną owację. Oczywiście musiało to być wyreżyserowane, takich rzeczy nie puszczono by w telewizji, gdyby ludzie ginęli naprawdę, choć wszystko sprawiało bardzo realistyczne wrażenie. Przypominało jej to Alicję w Krainie Czarów, tylko że w tym show to nie Królowa Kier wołała: „Ściąć im głowy!”, lecz ktoś… albo coś innego. Król Pik. Tak, właśnie – mimo że ten czarny byczek w przepasce biodrowej wcale nie przypominał króla. Księcia zresztą też nie.

Później (nie potrafiła powiedzieć, ile czasu upłynęło) do studia wdarli się jacyś uzbrojeni mężczyźni i zaczęła się strzelanina wyreżyserowana jeszcze bardziej realistycznie niż wcześniejsze egzekucje. Zobaczyła ludzi rozrywanych ogniem z broni maszynowej, ciskanych w tył impetem trafiających w nich kul, i krew buchającą strugami z poszarpanych ciał.

Uświadomiła sobie, że ani razu nie widziała na ekranie planszy czy znaku ostrzegającego rodziców, iż prezentowane widowisko zawiera drastyczne sceny, aby mogli położyć swoje dzieci do łóżka lub przełączyć się na inny kanał. Za takie numery WCSH mogła stracić licencję. Ten program był naprawdę bardzo krwawy.

Wyłączyła telewizor, kiedy kamera wymierzyła obiektyw w górę, ukazując zwieszające się z sufitu lampy, i położyła się na tapczanie, również wbijając wzrok w sufit. Po jakimś czasie zasnęła, a rano była przekonana, że cały ten program po prostu jej się przyśnił. W tym właśnie problem: wszystko dokoła wydawało jej się koszmarem pełnym straszliwych lęków. Zaczęło się od śmierci matki, a odejście ojca jedynie wzmogło to odczucie. Jak w Alicji, robiło się coraz dziwniej i dziwniej.

W ratuszu miejskim zorganizowano specjalne spotkanie. Jej ojciec poszedł na nie, choć był już bardzo chory. Frannie, oszołomiona i nieco zagubiona, lecz fizycznie czując się tak samo jak zwykle, postanowiła mu towarzyszyć.

Było tłoczno, znacznie bardziej niż podczas poprzednich spotkań w końcu lutego i na początku marca. Wokół słychać było kichanie, kasłanie i pociąganie nosami. Uczestnicy spotkania sprawiali wrażenie przerażonych i spiętych i byle głupstwo mogło wywołać wybuch niekontrolowanej wściekłości. Mówili głośno i ochryple, wstawali z miejsc, wygrażali pięściami i żegnali się raz po raz. Wielu z nich – nie tylko kobiety – miało łzy w oczach.

W końcu podjęto decyzję o całkowitym odcięciu miasta. Nikomu nie będzie wolno do niego wejść ani do niego wjechać. Jeśli ktoś pragnie opuścić Ogunquit – droga wolna – ale musi zdawać sobie sprawę, że nie będzie już dla niego powrotu. Wszystkie drogi wjazdowe i wyjazdowe – a wśród nich najbardziej uczęszczana US 1 – zostaną zablokowane autami (po trwającej pół godziny gwałtownej dyskusji zgodzono się na ciężarówki należące do Miejskiego Przedsiębiorstwa Robót Publicznych), przy których będą stać ochotnicy ze strzelbami. Ludzie próbujący dotrzeć US 1 na północ lub południe będą kierowani na północ do Wells, a na południe do York objazdami omijającymi Ogunquit. Każdy, kto próbowałby się przebić, zostanie zastrzelony. „Na śmierć?” – zapytał ktoś z sali. „A jak myślisz, kurde?” – odpowiedzieli mu inni.

Grupka jakichś dwudziestu osób upierała się, by tych, którzy już zachorowali, natychmiast wywieźć z miasta. Zostali jednak przegłosowani, ponieważ wieczorem dwudziestego czwartego, kiedy odbywało się spotkanie, prawie wszyscy mieli chorych krewnych lub przyjaciół w mieście. Wielu wierzyło w podawane w telewizji informacje, że już wkrótce rozpocznie się powszechne podawanie szczepionki przeciwko supergrypie. Jak mogliby kiedykolwiek spojrzeć na siebie w lustrze, gdyby teraz dali się ponieść panice i wydalili wszystkich chorych? Letnicy, których w Ogunquit było dość sporo, także gwałtownie zaprotestowali, stwierdzając nie bez racji, że z podatków za ich letnie domki od lat utrzymywano szkoły, drogi i publiczne plaże oraz wspomagano najuboższych. Dzięki ich pieniądzom w sezonie mogły kręcić się interesy, które w późniejszym okresie, od połowy września do połowy czerwca, zwykle szły bardzo słabo. Jeśli zatem zostaną tak obcesowo potraktowani, mieszkańcy miasteczka mogą być pewni, że już nigdy więcej ich nie zobaczą. Będą musieli znowu zająć się łowieniem homarów i ciułać grosz do grosza, wygrzebując z błotnistego piachu mięczaki. Tak więc pomysł, aby wydalić z miasta przynajmniej chorych letników, również upadł.

Przed północą ustawiono pierwsze zapory, a przed świtem następnego ranka, dwudziestego piątego czerwca, były już pierwsze ofiary – kilku rannych i trzech lub czterech zabitych. Byli to ogarnięci paniką uchodźcy z Bostonu. Kilka osób bez protestów zawróciło w stronę Yorku, inni jednak byli zbyt przerażeni, by pojąć, co do nich mówiono. Kiedy próbowali sforsować zapory lub objechać je poboczem, zaczęto do nich strzelać.

Jednak do wieczora większość mężczyzn na barykadach również zachorowała. Mieli wysoką gorączkę i co chwila odstawiali strzelby na bok, by wydmuchać nos. Niektórzy, jak Freddy Delancey i Curtis Beauchamp, stracili przytomność, a kiedy przewieziono ich do prowizorycznego szpitala urządzonego w gmachu ratusza, zmarli.

Poprzedniego ranka ojciec Frannie, który jako jeden z nielicznych sprzeciwiał się wzniesieniu zapór, poczuł się bardzo źle i położył do łóżka, a córka została przy nim, by go pielęgnować. Nie chciał się zgodzić, by zawiozła go do szpitala – powiedział, że jeśli ma umrzeć, zamierza to zrobić w swoim własnym domu.

Do południa ruch na drogach prawie zupełnie ustał. Gus Dinsmore, zarządca parkingu przy plaży, stwierdził, że prawdopodobnie szosy zakorkowane zostały taką liczbą unieruchomionych aut, że poruszanie się po nich było niemożliwe nawet dla zdrowych, mających sprawne wozy kierowców. Może i dobrze się stało, gdyż do południa dwudziestego piątego czerwca przy zaporach pozostało niespełna trzy tuziny ludzi zdolnych do pełnienia wart. Gusowi, który jeszcze do wczoraj czuł się doskonale, też ciekło z nosa.

Poza Frannie jedyną zdrową osobą w mieście był szesnastoletni brat Amy Lauder, Harold. Amy zmarła jeszcze przed pierwszym spotkaniem w ratuszu, a jej suknia ślubna, której nie zdążyła na siebie włożyć, pozostała w szafie.

Dziś Fran nie wychodziła z domu, nie widziała się z nikim od wczorajszego popołudnia, kiedy Gus zajrzał do niej, żeby sprawdzić, czy jej czegoś nie trzeba. Tego ranka kilkakrotnie słyszała warkot silników i raz podwójny wystrzał z dubeltówki, ale nic więcej. Panująca w miasteczku grobowa cisza potęgowała wrażenie nierealności wszystkiego, co się wokół działo. A teraz jeszcze te dziwaczne myśli, które nie dawały jej spokoju: muchy… trupy… placki.

W pewnym momencie uświadomiła sobie, że już od dłuższego czasu wsłuchuje się w szum lodówki. Była w niej automatyczna forma do lodu i co dwadzieścia kilka sekund z wnętrza dobiegał stuk kolejnej spadającej kostki.

Siedziała tak prawie przez godzinę, bezmyślnie wpatrując się w stojący przed nią talerz. Powoli w jej głowie zaczęła kiełkować pewna myśl – a raczej dwie myśli, z pozoru wynikające z siebie nawzajem, lecz tak naprawdę zupełnie ze sobą niezwiązane. A może obie były elementami jakiejś innej, głębszej myśli? Słuchając grzechotu spadających wewnątrz lodówki kostek lodu, zastanawiała się nad tym przez dłuższą chwilę.

Pierwsza jej myśl dotyczyła ojca. Ponieważ umarł w domu, miała nadzieję, że był z tego powodu zadowolony.

Druga wiązała się z dzisiejszym letnim dniem. Było bardzo ciepło, nawet upalnie, na niebie nie widać było ani jednej chmurki. Dla takich właśnie dni zjeżdżali tu turyści. Nie po to, aby pływać, gdyż woda nigdy nie była dostatecznie ciepła, ale by nacieszyć się pięknem słonecznych dni.

Słońce prażyło niemiłosiernie. Frannie zerknęła na termometr za kuchennym oknem. Słupek rtęci wskazywał osiemdziesiąt stopni Fahrenheita. Był piękny dzień, a jej ojciec nie żył. Czy te dwie myśli były ze sobą w jakiś sposób powiązane?

Kiedy się nad tym zastanawiała, jej oczy apatycznie błądziły po kuchni. Po paru sekundach umysł Frannie zajął się czymś innym, ale wciąż wracał do nurtującego ją problemu.

Był piękny, upalny dzień, a jej ojciec nie żył.

I nagle wszystko zrozumiała – stało się to tak niespodziewanie, jakby dosięgnął ją cios.

Zmrużyła oczy i ściągnęła ze stołu obrus, strącając talerz. Szkło rozprysło się z hukiem, a Frannie krzyknęła i uniosła obie dłonie do twarzy. Wzrok znów miała czujny i bystry, jakby ktoś podsunął jej pod nos otwartą butelkę z amoniakiem.

Nie można trzymać trupa w domu. Nie latem. Nie wtedy, gdy jest gorąco.

Po chwili ogarnęła ją apatia, rozmazując kontury myśli.

Mimo woli ponownie zaczęła wsłuchiwać się w stukot spadających kostek lodu.

Przemogła się jednak, wstała, podeszła do zlewu, puściła zimną wodę i ochlapała nią sobie twarz. Chłodne strugi zmroziły jej pokrytą potem, rozpaloną skórę.

Mogła odejść, dokąd tylko chciała, najpierw jednak musiała zrobić, co do niej należało. Nie miała wyboru. Nie mogła pozwolić, by ciało ojca zostało na górze, w łóżku, poddane przyspieszonemu upałem procesowi rozkładu. Za bardzo przypominało jej to opowiadanie Faulknera, które czytała w college’u, Róża dla Emilii. Mieszkańcy miasta nie wiedzieli, co było źródłem potwornego odoru, lecz po pewnym czasie przestało śmierdzieć.

To… to…

– Nie! – krzyknęła.

Zaczęła krążyć niespokojnie po kuchni, zastanawiając się, co powinna zrobić. W pierwszej chwili pomyślała o miejscowym domu pogrzebowym. Ale kto miałby… kto mógłby…

– Powiedz to głośno! – wybuchnęła. – Kto go pogrzebie?

W tym samym momencie pojawiła się odpowiedź. Ona. To przecież oczywiste. Któż by inny? Oczywiście, że ona.

* * *

Było wpół do trzeciej po południu, kiedy usłyszała samochód wtaczający się na podjazd, ciężki silnik pomrukiwał na niskim biegu. Odłożyła łopatę na brzeg dołu – kopała grób w ogrodzie, pomiędzy pomidorami i kapustą. Odwróciła się lekko zaniepokojona.

Przed domem zatrzymał się nowy zielony cadillac coupe de ville. Wysiadł z niego Harold Lauder, siedemnastoletni brat jej szkolnej koleżanki. Frannie poczuła, że ogarnia ją niesmak i obrzydzenie. Nie cierpiała Harolda. Właściwie nie znała nikogo, kto darzyłby tego chłopaka sympatią – nie znosiła go nawet jego zmarła siostra Amy. Może lubiła go jedynie jego matka. Wydało jej się gorzką ironią, że w całym Ogunquit oprócz niej pozostał akurat nastolatek, którego tak bardzo nienawidziła.

Harold był redaktorem magazynu literackiego miejscowego liceum i drukował w nim swoje dziwne nowele pisane w czasie teraźniejszym, w drugiej osobie. „Zapuszczasz się w głąb onirycznego korytarza, wyważasz zamknięte drzwi i patrzysz na gwiazdy wyścigów” – oto próbka jego stylu.

„On się spuszcza w gacie – wyznała kiedyś Frannie jego siostra. – Czy to nie ohydne? Spuszcza się w gacie i nosi je tak długo, aż zesztywnieją”.

Harold miał czarne, przetłuszczone włosy. Był dość wysoki, miał około sześciu stóp, ale ważył dobre dwieście pięćdziesiąt funtów. Nosił kowbojki ze spiczastymi noskami, szeroki wojskowy pas, który stale musiał podciągać, bo kałdun miał większy niż tyłek, i kwieciste koszule wydymające się za nim na wietrze niczym żagle.

Frannie nie obchodziło, jak często walił konia, ile ważył i kogo w tym tygodniu naśladował – Wrighta Morrisa czy Huberta Selby’ego juniora. Jednak patrząc na niego, zawsze czuła niesmak i skrępowanie, jakby wyczuwała, że wszystkie myśli Harolda są brudne. Mimo to nie sądziła, że może być niebezpieczny, choć przypuszczała, że będzie się obrzydliwie zachowywał. Może nawet bardziej obrzydliwie niż kiedykolwiek.

Ale chłopak w ogóle jej nie dostrzegł. Patrzył w stronę domu.

– Jest tam kto? – zawołał, po czym sięgnął przez okno cadillaca i nacisnął klakson.

Przeraźliwy dźwięk zmroził Frannie. Nerwy miała napięte jak postronki. Nie zamierzała się odzywać, wiedziała jednak, że za chwilę Harold i tak zobaczy dół i ją samą siedzącą na jego skraju. Przez moment kusiło ją, by poczołgać się w głąb ogrodu i ukryć wśród fasoli i grochu, dopóki chłopakowi się nie znudzi i nie odjedzie.

„Przestań – powiedziała sobie w duchu. To przecież człowiek, żywa istota”.

– Jestem tutaj! – zawołała.

Harold podskoczył, jego wielkie pośladki zakołysały się pod materiałem obcisłych spodni. Najwyraźniej wcale się nie spodziewał, że ktoś mu odpowie. Odwrócił się i ujrzał Fran wychodzącą z ogródka, otrzepującą ubrudzone dłonie o spodnie i nieco zakłopotaną, że ogląda ją w samych tylko białych szortach i biustonoszu.

Obmacał ją wzrokiem, zanim spojrzał jej w oczy.

– Cześć, Fran – powiedział.

– Cześć, Harold.

– Słyszałem, że jakimś cudem udało ci się nie złapać tego paskudnego choróbska, więc najpierw zajrzałem do ciebie. Zbieram ludzi – oświadczył i uśmiechnął się do niej, pokazując zęby, które raczej rzadko miały do czynienia ze szczoteczką.

– Przykro mi z powodu tego, co się stało z Amy. Czy twoi rodzice…

– Niestety – odparł Harold. Pochylił głowę, a kiedy znów ją uniósł, zrobił to tak gwałtownie, że zwichrzyły mu się włosy. – Ale życie toczy się dalej, czyż nie?

– Chyba tak – mruknęła niepewnie.

Znów gapił się na jej piersi, na rowek między nimi, i żałowała, że nie może na siebie czegoś narzucić.

– Jak ci się podoba moja gablota?

– To wóz pana Brannigana, prawda?

Roy Brannigan był miejscowym pośrednikiem w handlu nieruchomościami.

– Owszem, był jego – odparł beznamiętnie Harold. – Wcześniej sądziłem, że w dobie światowego kryzysu na rynku paliwowym każdego kierowcę takiego auta powinno się powiesić przy pierwszej lepszej stacji benzynowej. Ale to się zmieniło. Mniej ludzi oznacza więcej paliwa.

Paliwa? – pomyślała z lekkim oszołomieniem Fran.

– Więcej wszystkiego – dodał Harold.

Z lubieżnym błyskiem w oku spojrzał na jej pępek, omiótł wzrokiem szorty i ponownie przeniósł go na jej twarz.

– Haroldzie, wybacz, proszę…

– A co ty tam właściwie robisz, moje dziecko? – zapytał.

Znów była bliska przeniesienia się w błogą nierzeczywistość i zaczęła się zastanawiać, ile potrafi znieść ludzki mózg. Moi rodzice nie żyją i jakoś to zniosłam, pomyślała. W całym kraju rozprzestrzenia się jakaś dziwna, zabójcza choroba, a ja jakoś to znoszę. Kopię dół w ogródku, który mój ojciec plewił zaledwie przed tygodniem, a kiedy już będzie dostatecznie głęboki, zakopię go w nim i chyba to też wytrzymam. Ale czy wytrzymam Harolda Laudera w cadillacu Roya Brannigana rozbierającego mnie wzrokiem? Nie wiem, Boże. Naprawdę nie wiem.

– Nie jestem twoim dzieckiem – odparła. – Jestem od ciebie o całe pięć lat starsza. W żaden sposób nie mogłabym być twoim dzieckiem.

– To tylko takie powiedzenie – mruknął zmieszany. – Co to właściwie ma być? Kopiesz dół?

– Grób. Dla mojego ojca.

– Och…

– Zanim skończę, muszę napić się wody. Zrobię to, kiedy tylko stąd znikniesz. Nie chcę być nieuprzejma, Haroldzie, ale… jestem trochę zdenerwowana.

– To zrozumiałe – odparł z zakłopotaniem. – Tylko czy powinnaś zakopywać ojca w ogródku?

Frannie szła już w stronę domu, jednak kiedy to usłyszała, odwróciła się i warknęła gniewnie:

– A co proponujesz? Żebym go włożyła do trumny i zaciągnęła na cmentarz? Zresztą po co miałabym to robić, na Boga? On kochał swój ogródek. Poza tym co ci do tego? To nie twoja sprawa.

Rozpłakała się i pobiegła w stronę domu, omal nie zahaczając o przedni zderzak cadillaca. Wiedziała, że Harold będzie się gapił na jej podrygujące pośladki, zapisując ten obraz w pamięci, by odtwarzać go później w wersji porno, i to jeszcze bardziej ją rozjuszyło, zasmuciło i rozkleiło.

Siatkowe drzwi zamknęły się z głuchym trzaskiem za jej plecami. Podeszła do zlewu i wypiła jedną po drugiej trzy szklanki zimnej wody. Zrobiła to jednak zbyt szybko i w jej ciało wbił się srebrzysty kolec bólu.

Przez parę sekund stała z zaciśniętymi mocno powiekami, przytrzymując się zlewu, i zastanawiała się, czy będzie wymiotować. Po chwili żołądek zaczął się uspokajać i pomyślała, że wystarczy, jeśli napije się jeszcze wody. Niedużo. Tylko trochę.

– Fran?

Odwróciła się i ujrzała Harolda. Stał za drzwiami z rękoma zwieszonymi smętnie wzdłuż boków. Wydawał się bardzo nieszczęśliwy i nagle Fran zrobiło się go żal. Ogarnęło ją współczucie dla Harolda Laudera krążącego po smutnym, obróconym w ruinę mieście cadillakiem należącym wcześniej do Roya Brannigana, Harolda Laudera, który prawdopodobnie nigdy w życiu nie umówił się z żadną dziewczyną na randkę i który pewnie uważał, że cały świat nim gardzi. Nie miał dziewczyny, kolegów, przyjaciół, nikogo. Ona także go nie cierpiała.

– Przepraszam, Haroldzie.

– Nie. Nie powinienem nic mówić. Słuchaj, jeśli chcesz, mógłbym ci pomóc.

– Dziękuję, ale wolę zrobić to sama. To…

– Sprawa osobista. Oczywiście. Rozumiem.

Mogła wyjąć sweter z szafy w kuchni, ale chłopak bez wątpienia domyśliłby się, dlaczego to zrobiła, a nie chciała ponownie go deprymować. Tak bardzo starał się być w porządku, próbował grać rolę dobrego faceta, choć nie miał o tym zielonego pojęcia.

Wyszła na werandę i przez chwilę oboje stali na niej, patrząc na ogródek i dół ze zwałami ziemi na obrzeżach. Czas płynął, jakby nic się nie zmieniło. Zapowiadało się bardzo upalne popołudnie.

– Co zamierzasz? – zapytała Harolda.

– Nie mam pojęcia – odparł. – Sama wiesz… – nie dokończył.

– Co takiego?

– Trudno mi o tym mówić, ale nie jestem tu zbyt popularny i lubiany. Wątpię, czy nawet gdybym został sławnym pisarzem, postawiono by w tutejszym parku pomnik poświęcony mojej pamięci… choć zawsze miałem nadzieję, że kiedyś to nastąpi. Nawiasem mówiąc, zanim pojawi się tu kolejny sławny pisarz, pewnie będę już zgrzybiałym starcem z brodą do pasa.

Fran nic na to nie odpowiedziała.

– Tak! – krzyknął nagle ze wzburzeniem. – W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zastanawiać się nad niesprawiedliwością tego wszystkiego. Ta niesprawiedliwość wydaje mi się tym potworniejsza, że chamom i prostakom zarządzającym naszą miejscową skarbnicą wiedzy udało się w końcu doprowadzić mnie do obłędu.

Podsunął okulary nieco wyżej, a Fran, gdy zobaczyła, ile ma na twarzy paskudnych pryszczy, znów zrobiło się go żal. Czy ktokolwiek powiedział mu kiedyś, że woda z mydłem rozwiązałaby jego problem? – zastanawiała się w duchu. Ale pewnie wszyscy koncentrowali swoją uwagę na drobniutkiej ślicznej Amy, która przeszła jak burza przez uniwersytet w Maine ze średnią ocen 3,8 i ukończyła studia na dwudziestej trzeciej pozycji. Śliczna mała Amy… A Harold był upierdliwy i brzydki jak noc.

– Chyba dostaję fioła – dodał półgłosem. – Jeżdżę po mieście cadillakiem, a przecież nie mam prawa jazdy. I spójrz tylko na te buty… – Podciągnął nogawki dżinsów, odsłaniając cholewki błyszczących kowbojek pokryte ozdobnym haftem. – Osiemdziesiąt sześć dolców. Czuję się jak oszust. Jak aktor występujący w filmie. Dziś już kilka razy byłem niemal pewny, że oszalałem.

– Nie, to nieprawda – zaprzeczyła Frannie, próbując go uspokoić.

Chłopak cuchnął, jakby się nie mył od trzech, czterech dni, ale już jej to nie mierziło.

– Jak to szło… Będę w twoim śnie, jeśli ty pojawisz się w moim? My nie oszaleliśmy, Haroldzie – dodała.

– Może byłoby lepiej, gdybyśmy jednak powariowali.

– Ktoś się w końcu zjawi – powiedziała Frannie. – Kiedy ta choroba, zaraza czy cokolwiek to jest, zniknie.

– Ale kto?

– Ktoś z rządu – odparła. – Ktoś, komu każą zaprowadzić tu porządek.

Zaśmiał się gorzko.

– Moje drogie dziecko… och, przepraszam, Fran. Przecież to właśnie nasz rząd wpakował nas w cały ten pasztet. Tak, oni są bardzo dobrzy w zaprowadzaniu porządku. Za jednym zamachem załatwili sprawę impasu gospodarczego, zatrucia środowiska, kryzysu paliwowego i zimnej wojny. Trzask-prask! i po wszystkim. Tak, zrobili porządek jak się patrzy. Bez trudu poradzili sobie ze wszystkimi problemami… tak jak Aleksander Wielki poradził sobie z węzłem gordyjskim, przecinając go na pół jednym cięciem miecza.

– Ale przecież to tylko jakaś odmiana grypy. Słyszałam, jak mówili o tym w radiu…

– Fran, Matka Natura nie działa w taki sposób. To ten twój „ktoś z rządu” zgromadził w jakimś tajnym ośrodku badawczym całą armię bakteriologów, wirusologów i epidemiologów, aby wypichcili dla niego tyle najróżniejszych mikrobów, ile tylko zdołają. Bakterie, wirusy i Bóg wie, co jeszcze. Któregoś dnia jeden z tych dobrze opłacanych jajogłowych oświadczył: „Spójrzcie, co stworzyłem. To maleństwo potrafi uśmiercić niemal każdego. Czyż nie jest wspaniałe?”. Dostał za to medal, podwyżkę, letni domek nad oceanem, a potem nagle ktoś inny, nieważne kto, wypuścił to świństwo na wolność… Co chcesz zrobić, Fran?

– Pogrzebać ojca – odparła cicho.

– Och… no tak. Oczywiście. – Patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, po czym dodał pospiesznie: – Posłuchaj, zamierzam się stąd wynieść. Wypieprzam z Ogunquit. Jeśli zostanę tu choćby dzień dłużej, z pewnością zwariuję. Może zabierzesz się ze mną?

– Dokąd?

– Jeszcze nie wiem.

– Jak już będziesz wiedział, wróć i zapytaj mnie znowu.

Harold rozpromienił się.

– Dobrze. Tak właśnie zrobię… Widzisz, to… – urwał i jak lunatyk zaczął schodzić po stopniach werandy. Jego nowe kowbojki lśniły w słońcu.

Fran odprowadziła go wzrokiem.

Zanim wsiadł do samochodu, pomachał do niej. W odpowiedzi Fran również uniosła prawą rękę. Kiedy niezbyt wprawnie wrzucił wsteczny bieg, wozem ostro szarpnęło. Wycofując cadillaca z podjazdu, kilkakrotnie musiał zapalać gasnący silnik. Raz skręcił zbyt mocno w lewo i koła samochodu wgniotły w ziemię kilka kwiatów z klombu Carli, a wyjeżdżając na ulicę, omal nie wpakował się do rowu przepustowego. W końcu dwukrotnie zatrąbił klaksonem i odjechał.

Kiedy zniknął Fran z oczu, wróciła do ogrodu.

* * *

Parę minut po czwartej niechętnie weszła na pięterko. Czuła tępe pulsowanie w skroniach i za oczami, wywołane napięciem i zmęczeniem. Zastanawiała się, czy nie zaczekać do jutra, ale to tylko pogorszyłoby sprawę. Pod pachą miała najlepszy obrus Carli z adamaszku, używany tylko przy szczególnych okazjach.

Nie było tak dobrze, jak sobie życzyła, ale i nie tak źle, jak się obawiała. Po twarzy ojca spacerowały muchy wymachujące kosmatymi odnóżami i co chwila wzbijające się w powietrze. Jego skóra miała szarawy odcień, lecz po wielu godzinach pracy w ogródku był tak opalony, że w gruncie rzeczy trudno było to zauważyć – zwłaszcza gdy nie chciało się tego dostrzegać. Nie czuło się również odoru rozkładu – a tego obawiała się najbardziej.

Łóżko, w którym umarł, było dwuosobowe, od lat sypiał w nim z Carlą. Na połowie, na której dawniej sypiała matka, Fran położyła obrus w taki sposób, że brzegiem dotykał ramienia, biodra i nogi ojca. Przełknąwszy ślinę (w skroniach łupało ją jeszcze silniej niż przedtem), przygotowała się psychicznie do przetoczenia ojca na ten prowizoryczny całun.

Peter Goldsmith miał na sobie piżamę w paski, co wydało jej się odrobinę niestosowne, nic jednak nie mogła na to poradzić. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby go rozebrać, a potem ubrać w coś innego.

Zebrała się w sobie, ujęła go za lewe ramię, twarde jak kawałek drewna, po czym przetoczyła na drugą stronę łóżka. Kiedy to robiła, ojciec wydał z siebie upiorny odgłos przypominający długie czknięcie lub beknięcie, zupełnie jakby w jego trzewiach zagnieździła się szarańcza i właśnie teraz postanowiła się wydostać.

Fran krzyknęła, cofnęła się gwałtownie i przewróciła stolik nocny. Grzebyki i szczotki ojca, budzik, kilka monet i inne drobiazgi posypały się na podłogę.

A potem pojawił się ten smród – gnilny odór gazów zbierających się w rozkładającym się ciele. Kiedy do niej dotarł, ostatnia warstwa ułudy, jaką się otoczyła, pękła i Fran uświadomiła sobie straszną prawdę.

Osunęła się na klęczki, ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała. Nie grzebała dużej lalki czy manekina, zamierzała pochować własnego ojca, a wokół niej w powietrzu unosiły się pozostałości jego ziemskiego istnienia. Wkrótce nawet one się rozwieją.

Cały świat poszarzał, a własny przejmujący szloch wydał jej się nagle dziwnie odległy, jak gdyby wypływał z ust kogoś innego, jakiejś postaci z filmu lub telewizyjnej opery mydlanej.

Po pewnym czasie – nie wiedziała jak długim – powoli zaczęła wracać do rzeczywistości, jednocześnie przypominając sobie, co ją czekało. Musiała to zrobić, choć nigdy wcześniej tego nie robiła i nie sądziła, że kiedykolwiek do tego dojdzie.

Podeszła i odwróciła ciało ojca. Czknął jeszcze raz, lecz już nie tak donośnie.

Pocałowała go w czoło.

– Kocham cię, tato – powiedziała. – Bardzo cię kocham.

Jej łzy spadły na szarą twarz zmarłego. Zdjęła mu piżamę i przebrała go w jego najlepszy garnitur, nie zwracając uwagi na tępe pulsowanie w karku, ból w szyi i plecach oraz mdlejące ramiona, gdy unosiła bezwładne ciało. Aby zawiązać krawat, podłożyła ojcu pod głowę dwa tomy Księgi wiedzy. W dolnej szufladzie pod skarpetkami znalazła medale, które otrzymał, służąc w wojsku: Purpurowe Serce, odznaczenia za wzorową służbę, baretki za udział w jakiejś kampanii i Brązową Gwiazdę, którą zdobył w Korei. Przypięła je do marynarki na jego piersi. Potem przyniosła z łazienki puder Johnson’s Baby i upudrowała mu twarz. Zapach talku, słodki i nostalgiczny, znów wycisnął jej łzy z oczu. Była cała mokra od potu, a pod oczami zrobiły jej się wielkie ciemne sińce.

Przykryła zwłoki, przyniosła matczyne przybory do szycia, zszyła całun i poprawiła swoje dzieło drugim ściegiem. Postękując z wysiłku, z gardłem ściśniętym od płaczu, ułożyła ciało ojca na podłodze i odpoczęła. Kiedy uznała, że wróciły jej siły, podźwignęła trupa do pozycji półleżącej, dociągnęła go do szczytu schodów i najdelikatniej jak potrafiła, zwlokła na parter. Tam znów odpoczęła. Miała przyspieszony i świszczący oddech, a ból w skroniach wciąż narastał, jakby w jej mózgu ktoś raz po raz zatapiał rozpalone do białości żelazo.

Przeciągnęła trupa przez hol, kuchnię i wywlokła na wreandę. Potem zniosła go po schodach. Złocisty blask zapowiadał rychłe nadejście wieczoru. Znowu pozwoliła sobie na chwilę wytchnienia; usiadła przy zwłokach, opierając głowę na kolanach, i płakała, kołysząc się w przód i w tył. W ogrodzie słychać było świergot ptaków.

Po paru minutach wstała i zaciągnęła trupa do wykopanego dołu.

W końcu było po wszystkim. Zanim ostatnie grudki ziemi znalazły się na swoim miejscu (nakładała ją rękoma, klęcząc nad ciałem ojca), zrobiła się za kwadrans dziesiąta. Frannie cała była ubrudzona ziemią, tylko skóra wokół jej oczu pozostała biała, obmywana płynącymi niemal bez przerwy łzami. Dygotała z wyczerpania, a pozlepiane w strąki włosy przywarły jej do czoła, karku i policzków.

– Spoczywaj w pokoju, tato – wyszeptała.

Zaniosła łopatę do warsztatu i cisnęła ją w kąt. Wchodząc na werandę po sześciu niskich schodkach, musiała dwa razy przystanąć i odpocząć. Przeszła przez kuchnię, nie zapalając światła, zrzuciła trampki i weszła do saloniku.

Kiedy wreszcie padła ciężko na tapczan, prawie natychmiast zasnęła.

* * *

We śnie znów wchodziła po schodach i szła do ojca, aby wypełnić swój obowiązek i pogrzebać go. Ale gdy dotarła do pokoju, ujrzała, że zwłoki są już nakryte obrusem i przepełniające ją uczucie smutku zastąpił śmiertelny strach. Przeszła przez tonący w mroku pokój, choć wcale tego nie chciała – pragnęła uciec stąd jak najdalej, jednak nie mogła się zatrzymać. Obrus błyszczał pośród cieni, skrząc się upiornie.

I wtedy zrozumiała.

To, co spoczywało pod materiałem, nie było jej ojcem. I wcale nie było martwe. Leżał tam ktoś – lub może raczej coś – pełen mrocznego życia i plugawej radości. Wiedziała, że musi zdjąć z niego całun, choć bardzo się tego bała.

Wyciągnęła rękę nad obrusem i zdarła go z leżącego jednym szybkim ruchem.

Czuła, że się uśmiecha, choć tak naprawdę nie widziała jego twarzy. Płynęła od niego fala straszliwego, mrożącego krew w żyłach chłodu. Nie dostrzegała jego twarzy, lecz widziała podarunek, który to upiorne widmo przyniosło jej jeszcze nienarodzonemu dziecku – zdeformowany, poskręcany wieszak.

Wybiegła z pokoju i uciekając przed tym koszmarem, wynurzyła się na powierzchnię snu.

* * *

Budząc się na krótko o trzeciej w nocy wśród mroków saloniku, czuła, że jej ciało unosi się na falach spienionego oceanu grozy. Sen, zanikający już i zapominany, pozostawił po sobie jedynie uczucie, że nadciąga coś złowieszczego i nieuchronnego. Tkwiąc jeszcze pomiędzy snem a jawą, pomyślała: „To on, Wędrowiec, człowiek bez twarzy”.

Zaraz potem znowu zasnęła i tym razem nic się jej nie przyśniło, a gdy obudziła się rano, nie pamiętała już snu, który tak ją przeraził. Ale kiedy pomyślała o dziecku, które nosiła w swym łonie, poczuła nagły przypływ wojowniczej opiekuńczości. To dziwne uczucie zaniepokoiło ją i przestraszyło swoją głębią i intensywnością.

Bastion

Подняться наверх