Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 37
KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 26
ОглавлениеW nocy z dwudziestego piątego na dwudziesty szósty czerwca jakaś grupa studencka z kampusu, młodzi demokraci lub może maoiści, musiała dorwać się do powielacza, bo rankiem cały kampus uniwersytetu w Louisville oblepiony był plakatami następującej treści:
UWAGA! UWAGA! UWAGA!
JESTEŚCIE OKŁAMYWANI! RZĄD ŁŻE W ŻYWE OCZY! PRASA WSPÓŁPRACUJĄCA ZE SPRZEDAJNYM, DWULICOWYM WOJSKIEM RÓWNIEŻ KŁAMIE! ADMINISTRACJA UNIWERSYTETU OKŁAMUJE WAS, PODOBNIE JAK LEKARZE, KTÓRZY WYKONUJĄ ROZKAZY Z GÓRY!
1. NIE ISTNIEJE SZCZEPIONKA PRZECIW SUPERGRYPIE.
2. SUPERGRYPA JEST CHOROBĄ ŚMIERTELNĄ.
3. SZACUJE SIĘ, ŻE ZACHORUJE NA NIĄ OKOŁO 75% SPOŁECZEŃSTWA.
4. SUPERGRYPA JEST DZIEŁEM AGENDY WOJSKOWEJ PRACUJĄCEJ NAD STWORZENIEM NOWEJ BRONI BIOLOGICZNEJ, A WIRUS WYDOSTAŁ SIĘ Z LABORATORIUM PRZEZ PRZYPADEK.
5. WOJSKO STANÓW ZJEDNOCZONYCH ZAMIERZA ZATUSZOWAĆ SWÓJ ZBRODNICZY BŁĄD – NAWET JEŚLI MA TO OZNACZAĆ, ŻE UMRZE 75% CAŁEJ POPULACJI.
REWOLUCJONIŚCI WSZYSTKICH KRAJÓW, ŁĄCZCIE SIĘ! NADCHODZI CZAS NASZEJ WALKI! ZJEDNOCZCIE SIĘ, WALCZCIE, ZDOBYWAJCIE!
?POTKANIE O 19.00 W SALI GIMNASTYCZNEJ.
STRAJK! STRAJK! STRAJK! STRAJK! STRAJK! STRAJK!
To, co działo się tego wieczoru w studiu WBZ-TV w Bostonie, było dziełem trzech prezenterów i sześciu techników ze studia numer sześć. Pięciu z nich regularnie grywało razem w pokera, a sześciu z dziewięciu było już chorych. Wiedzieli, że nie mają nic do stracenia, i zebrali prawie tuzin sztuk broni palnej. Bob Palmer, który prowadził wiadomości poranne, przyniósł pistolety w swojej torbie podróżnej, w której zwykle miał ołówki, notesy, bruliony i notatniki z podkładkami.
Studio zostało otoczone kordonem – rzekomo mieli to być żołnierze Gwardii Narodowej, ale jak poprzedniego dnia Palmer powiedział George’owi Dickersonowi, byli to jedyni gwardziści po pięćdziesiątce, jakich kiedykolwiek widział.
O godzinie 9.01, kiedy Palmer zaczął odczytywać uspokajające oświadczenie, otrzymane przed dziesięcioma minutami od podoficera, nastąpił przewrót. Dziewiątka ludzi bez trudu przejęła kontrolę nad stacją telewizyjną. Żołnierze, którzy nie spodziewali się żadnych kłopotów ze strony grupki cywilów przyzwyczajonych do relacjonowania wszystkich wydarzeń z bezpiecznej odległości, zostali wzięci przez zaskoczenie i rozbrojeni. Reszta personelu stacji przyłączyła się do małej rebelii i po oczyszczeniu piątego piętra pozamykała i zablokowała wszystkie drzwi. Wszystkie windy ściągnięto na górę, zanim żołnierze w holu zorientowali się, co się dzieje. Trzej z nich próbowali dostać się na górę schodami, lecz portier, Charles Yorkin, uzbrojony w wojskowy karabin, oddał strzał ostrzegawczy ponad ich głowami. Był to jedyny strzał, jaki padł podczas całego przewrotu.
Widzowie stacji WBZ-TV ujrzeli Boba Palmera przerywającego swoją wypowiedź w pół zdania i usłyszeli, jak krzyczy:
– Dobra, już!
Zza kadru dobiegły odgłosy szamotaniny. Kiedy już było po wszystkim, tysiące zdezorientowanych widzów zobaczyło w dłoni Boba Palmera niewielki pistolet z krótką lufą.
Ochrypły głos zza kadru oznajmił:
– Załatwiliśmy ich, Bob! Mamy tych drani! Mamy ich wszystkich!
– W porządku, dobra robota – odparł Palmer, po czym znów spojrzał w kamerę. – Obywatele Bostonu, Amerykanie odbierający nasz sygnał! Miało tu dziś miejsce coś niezwykle ważnego i doniosłego. Cieszę się, że zdarzyło się to właśnie tutaj, w Bostonie, kolebce amerykańskiej niepodległości. Przez siedem ostatnich dni nasze studio znajdowało się pod kontrolą ludzi rzekomo będących żołnierzami Gwardii Narodowej. Obok naszych kamerzystów stali ludzie w mundurach wojskowych, pod bronią. Byli też w pomieszczeniach kontrolnych i przy stanowiskach faksów. Pewnie zastanawiacie się, czy wiadomości były fałszowane. Z przykrością muszę stwierdzić, że tak. Otrzymywałem spreparowane depesze, do których przeczytania zmuszano mnie groźbą użycia broni. Materiał dotyczący „epidemii supergrypy” jest wyssany z palca.
Na konsoli zapaliły się kolejne światełka. W ciągu piętnastu minut włączono wszystkie lampy.
– Filmy nakręcane przez naszych kamerzystów były konfiskowane lub niszczone. Artykuły ginęły w niewyjaśnionych okolicznościach – oświadczył Palmer. – A jednak, panie i panowie, mamy materiał filmowy i są z nami nasi korespondenci. Nie są to profesjonalni reporterzy, lecz naoczni świadkowie tragedii, która może okazać się największym kataklizmem, jaki kiedykolwiek nawiedził ten kraj… W moich słowach nie ma nawet cienia przesady. Materiał ten nakręcono z ukrytej kamery, stąd jego nie najlepsza jakość. Myślę jednak, podobnie jak moi koledzy, że ujrzycie wystarczająco dużo. Może nawet więcej, niżbyście sobie życzyli.
Uniósł wzrok, wyjął z kieszonki marynarki chustkę i wydmuchał nos. Ci, którzy mieli dobry kolorowy odbiornik, mogli zobaczyć na jego policzkach ceglaste rumieńce – prawdopodobnie miał wysoką gorączkę.
– Jeśli materiał jest gotowy, George, to zaczynajmy – powiedział.
Na ekranie pojawiło się wnętrze szpitala Boston General. Wszystkie oddziały pękały w szwach. Pacjenci leżeli na podłodze zarówno w salach, jak i na korytarzach. Przerażone pielęgniarki, z których wiele również było chorych, biegały w panice po całym szpitalu. Niektóre szlochały histerycznie, a inne popadły w odrętwienie.
Potem pokazano żołnierzy z karabinami na ulicy pod budynkiem.
Okoliczne domy wyglądały, jakby je splądrowano.
Na ekranie znów pojawił się Bob Palmer.
– Panie i panowie, jeśli są przy was dzieci – zaczął półgłosem – radziłbym, abyście poprosili je o wyjście z pokoju.
Ziarniste zdjęcie ukazało oliwkowozieloną ciężarówkę wojskową wjeżdżającą na nabrzeże nad Zatoką Bostońską. Poniżej stała barka. Z ciężarówki zeskoczyli dwaj żołnierze wyglądający jak kosmici w kombinezonach i maskach przeciwgazowych. Obraz zakołysał się gwałtownie, ale po chwili znów się ustabilizował. Wojskowi odchylili poły brezentowej plandeki z paki wozu, weszli do środka i zabrali się do przerzucania na barkę trupów kobiet, mężczyzn, dzieci, policjantów i pielęgniarek. Kaskada zwłok zdawała się nie mieć końca. W pewnej chwili żołnierze zaczęli używać wideł.
Palmer komentował film, coraz bardziej ochrypłym głosem odczytywał treść kolejnych artykułów i biuletynów oraz przeprowadzał wywiady z innymi członkami ekipy. Trwało to do momentu, aż ktoś na parterze budynku uświadomił sobie, że aby zamknąć mu usta, wcale nie trzeba zdobywać studia szturmem. Szesnaście minut po jedenastej nadajnik WBZ zniszczono kilkunastoma funtami plastiku.
Palmera i jego kolegów stracono pod zarzutem zdrady stanu i sprzeniewierzenia się rządowi Stanów Zjednoczonych.
* * *
Wydawany w Durbinie w Wirginii Zachodniej tygodnik „Call Clarion”, redagowany przez emerytowanego prawnika Jamesa D. Hoglissa, zawsze dobrze się sprzedawał, ponieważ na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych Hogliss był żarliwym obrońcą praw górników, a jego artykuły często krytykowały władze, zarówno miejskie, jak i federalne.
Tygodnik miał swoich gazeciarzy, lecz w ten pogodny letni poranek, kiedy Hogliss sam zaczął rozwozić nakład swoim cadillakiem rocznik ’48 o wielkich białych oponach, stwierdził, że ulice Durbina są dziwnie wyludnione. Ułożył gazety w sterty na siedzeniach i w bagażniku samochodu. Tym razem „Call Clarion” składał się tylko z jednej strony zadrukowanej dużą czcionką. Był to właściwie dodatek nadzwyczajny – jedyny od 1980 roku, kiedy wybuch w kopalni Ladybird uśmiercił czterdziestu górników.
Nagłówek wydrukowany wielkimi wytłuszczonymi literami krzyczał:
RZĄD PRÓBUJE ZATUSZOWAĆ WYBUCH EPIDEMII!
„Dodatek specjalny do »Call Clarion«. Autor: James D. Hogliss”.
Pod spodem był tekst.
„Wasz reporter z sobie tylko znanego, lecz wiarygodnego źródła uzyskał informację, że epidemia grypy (zwanej również dusznicą lub w Wirginii Zachodniej »nadymką«) jest spowodowana zabójczą odmianą zwykłego wirusa grypy, stworzoną przez władze dla celów wojskowych, do użytku podczas działań wojennych, z całkowitym pominięciem postanowień genewskich w kwestii broni biologicznej i chemicznej ratyfikowanych siedem lat temu przez reprezentantów naszego kraju. Mój informator twierdzi, że obietnice o mającej wkrótce zostać wprowadzonej do powszechnego użytku szczepionce to »stek bzdur«, ponieważ nie wynaleziono dotąd skutecznej szczepionki na tę mutację wirusa.
Obywatele, to nie tylko straszliwy kataklizm, ale także kres wszelkich nadziei pokładanych w naszym rządzie. Jeśli rzeczywiście uczyniliśmy coś takiego samym sobie, to…”.
Hogliss był chory i bardzo słaby. Napisanie tego dodatku wyczerpało go doszczętnie. W piersiach czuł flegmę i męczyło go nawet samo oddychanie. Mimo to krążył od domu do domu, wszędzie pozostawiając swój tygodnik. Nie miał pojęcia, czy w domach w ogóle ktoś jest, a jeżeli nawet, to czy wystarczy mu siły, by wyjść na zewnątrz i podnieść podrzuconą na progu gazetkę.
W końcu dotarł na zachodni kraniec miasta Poverty Row, gdzie królowały prymitywne szałasy, baraki i przyczepy, wokół których unosił się smród środków antyseptycznych. Zostały mu już tylko egzemplarze w bagażniku, nie zamykał go więc – i jego klapa unosiła się i opadała powoli, gdy przejeżdżał po „tarce” na drodze. Okropnie bolała go głowa, widział podwójnie i czuł pulsowanie w skroniach.
Gdy odwiedził ostatni zapuszczony barak przy Rack’s Crossing, zostało mu około dwudziestu pięciu gazetek. Swoim starym scyzorykiem przeciął sznurek, którym były związane, i pozwolił, by zajął się nimi wiatr, a sam powrócił myślami do swojej rozmowy z majorem o wodnistych oczach, który trzy miesiące temu został przeniesiony tu z jakiegoś tajnego kalifornijskiego kompleksu o nazwie Projekt Blue. Major powiedział Hoglissowi wszystko, co wiedział, przez cały czas bawiąc się trzymanym w dłoni pistoletem. Hogliss pomyślał, że prawdopodobnie wkrótce zrobi użytek z tej broni – a może nawet już to uczynił.
Wrócił za kierownicę cadillaca, jedynego samochodu, jaki posiadał, odkąd skończył dwadzieścia siedem lat, i stwierdził, że jest za bardzo zmęczony, aby wrócić do miasta. Rozparł się wygodnie na siedzeniu, wsłuchując się w swój świszczący oddech, i patrzył, jak wiatr rozwiewa jego gazetkę wzdłuż szosy ku Rack’s Crossing. Kilka egzemplarzy zawisło wśród gałęzi drzew jak dziwaczne blade owoce. Z oddali dobiegał szum rzeki Durbin, w której przed laty uwielbiał łowić ryby. Teraz oczywiście nie było już w niej ryb, zadbały o to kompanie górnicze, ale odgłosy płynącej wody przynosiły mu ukojenie.
Zamknął oczy i zmarł półtorej godziny później.
* * *
„Los Angeles Times” rozprowadził dwadzieścia sześć tysięcy egzemplarzy jednostronicowego wydania specjalnego, zanim ktoś „z góry” dopatrzył się, że nie wydrukowano w nim narzuconego gazecie artykułu. Według oficjalnej wersji FBI radykalni rewolucjoniści (stara śpiewka) wysadzili prasy drukarskie, zabijając przy tym dwudziestu ośmiu pracowników gazety. FBI nie musiało wyjaśniać, jakim cudem każdy z zabitych miał w czaszce dziurę od kuli, ponieważ zwłoki natychmiast wywieziono i dołączono do tysięcy ofiar epidemii, które grzebano na morzu.
Mimo to dziesięć tysięcy egzemplarzy rozeszło się po mieście, i to wystarczyło. Nagłówek był wydrukowany trzydziestosześciopunktową czcionką.
NA ZACHODNIM WYBRZEŻU SZALEJE EPIDEMIA
Tysiące ofiar zabójczej supergrypy
Rząd nie dopuszcza do podania informacji o prawdziwej przyczynie coraz liczniejszych zgonów
LOS ANGELES. Niektórzy z żołnierzy powołanych do służby w Gwardii Narodowej podczas tej epidemii mają niespełna czternaście lat. Ich zadanie polega przede wszystkim na zapewnianiu mieszkańców Los Angeles, że supergrypa, znana powszechnie jako Kapitan Trips, jest niewiele groźniejsza od mutacji z Londynu i Hongkongu… Jednak te zapewnienia padają z ust zasłoniętych grubymi ochronnymi maskami. Dziś na godzinę 18.00 zapowiedziane jest specjalne wystąpienie prezydenta, a jego sekretarz prasowy Hubert Ross donosi, że pogłoski, jakoby głowa państwa miała przemawiać z przypominającego Gabinet Owalny studia mieszczącego się w bunkrach pod Białym Domem, są „wyssane z palca, złośliwe i absolutnie bezpodstawne”. Z otrzymanych przez nas kopii tego przemówienia wynika, że prezydent zamierza skarcić naród amerykański za wpadanie w histerię oraz porównać obecną panikę do tej, która nastąpiła po emisji przez Orsona Wellesa słuchowiska opartego na powieści Wojna światów na początku lat trzydziestych.
„Times” ma pięć pytań i chciałby, aby prezydent odpowiedział na nie podczas swojego wystąpienia.
1) Dlaczego tępe mięśniaki w wojskowych mundurach zabraniają naszym dziennikarzom drukować informacje? Jest to przecież pogwałcenie praw konstytucyjnych.
2) Dlaczego autostrady US 5, US 10 i US 15 zostały zablokowane przez pojazdy opancerzone i wozy bojowe?
3) Jeśli to tylko „niewielka fala grypy”, dlaczego w Los Angeles i okolicach ogłoszono stan wojenny?
4) Skoro to jedynie „niewielka fala grypy”, czemu na wody Pacyfiku wypływają barki, których ładunek zrzuca się do oceanu? Czy ładunek tych barek to ciała ofiar zarazy, jak twierdzą nasi informatorzy?
5) Na koniec, jeżeli szczepionka rzeczywiście ma trafić do szpitali na początku następnego tygodnia, czemu żaden z czterdziestu sześciu lekarzy, z którymi kontaktowali się nasi dziennikarze, nie zna szczegółów dotyczących tych dostaw? Dlaczego nie powiadomiono społeczeństwa, w których klinikach będą odbywać się szczepienia? Czemu żadna z dziesięciu aptek, do których dzwoniliśmy, nie otrzymała informacji na temat dostaw ani rządowych ulotek dotyczących szczepionki?
Wzywamy prezydenta, aby odpowiedział na te pytania w swojej przemowie, ale przede wszystkim domagamy się, by położył kres zamienianiu naszego kraju w państwo policyjne i próbom zatuszowania prawdy…
Po Piedmont Avenue w Duluth spacerował mężczyzna w szortach khaki i sandałach, z czołem pomazanym popiołem. Na plecach i piersiach zawieszone miał drewniane tablice z hasłami. Z przodu widniał napis:
CZAS PONOWNEGO PRZYJŚCIA JEST BLISKI
CHRYSTUS PAN WKRÓTCE POWRÓCI
PRZYGOTUJ SIĘ NA SPOTKANIE SWEGO BOGA!
Z tyłu znajdował się ciąg dalszy:
I OTO SERCA GRZESZNIKÓW ZŁAMANE BĘDĄ
WIELCY UPADNĄ
A MALUCZCY ZOSTANĄ WYWYŻSZENI
BIADA CI, SYJONIE
Czterej młodzieńcy w motocyklowych kurtkach, pokasłujący i ocierający zasmarkane nosy, rzucili się na niego i pobili go do nieprzytomności jego własnymi tablicami. Zanim uciekli, jeden z nich wrzasnął:
– To cię nauczy, że nie należy straszyć ludzi! Naucz się tego, ty porąbany pojebie!
* * *
W Springfield w stanie Missouri największą popularnością przed południem cieszył się poranny show telefoniczny stacji KLFT Podaj cenę. Prowadził go Ray Flowers. Miał w studiu sześć linii telefonicznych, ale rankiem dwudziestego szóstego czerwca był jedynym pracownikiem, który pojawił się w stacji. Wiedział, co się dzieje, i przerażało go to. W ciągu ubiegłego tygodnia zachorowali wszyscy ludzie, których znał. W Springfield nie było wojska, słyszał jednak, że do Kansas City i St. Louis ściągnięto Gwardię Narodową, aby „zapobiec szerzeniu się paniki” i „szabrownictwu”.
Sam czuł się doskonale. W zamyśleniu spojrzał na swój sprzęt – telefony, urządzenie opóźniające, przeznaczone dla słuchaczy, którzy od czasu do czasu lubili „rzucić mięsem”, sterty kaset z reklamami („To nie żulik i nie ulik, lecz wesoły hydraulik”) i oczywiście mikrofon.
Zapalił papierosa, podszedł do drzwi studia i zamknął je na zasuwę. Potem wszedł do swojej kabiny i również ją zamknął. Wyłączył muzykę z taśmy i sięgnął po mikrofon.
– Dzień dobry wszystkim. Mówi Ray Flowers w programie Podaj cenę. Jak sądzę, dziś rano wszystkich interesuje tylko jeden temat, prawda? Możecie nazywać to dusznicą, supergrypą albo Kapitanem Tripsem, ale przecież chodzi o to samo. Słyszałem wiele okropnych historii o wojsku trzymającym wszystkich za mordę i jeśli chcecie o tym porozmawiać, jestem gotów was wysłuchać. To wciąż jeszcze jest wolny kraj, czyż nie? A skoro jestem tu dziś sam, pozwolę sobie na wprowadzenie kilku radykalnych zmian. Wyłączyłem opóźniacz i chyba możemy również zrezygnować z reklam. Jeśli Springfield, jakie w tej chwili widzicie, jest tym samym miastem, które widzę z okna studia, raczej nikt nie ma ochoty na robienie zakupów. Ale jak mawiała moja matka, „Pora przestać gadać i wziąć się do roboty”. Nasze bezpłatne numery to pięćset pięćdziesiąt pięć-osiemdziesiąt sześć-zero zero i pięćset pięćdziesiąt pięć-osiemdziesiąt sześć-zero jeden. Jeśli któryś z nich będzie zajęty, zachowajcie cierpliwość. Pamiętajcie, że jestem tu dziś sam.
W Carthage, pięćdziesiąt mil od Springfield, stacjonowała jednostka wojskowa. Wysłano stamtąd dwudziestoosobowy patrol, by zajął się Rayem Flowersem. Dwaj żołnierze odmówili wykonania rozkazu. Zostali zastrzeleni na miejscu.
Dotarcie do Springfield zajęło pozostałym godzinę. Przez ten czas Ray Flowers odebrał telefon od lekarza, który poinformował go, że ludzie padają jak muchy, a rząd łże w żywe oczy, mówiąc o szczepionce; od pielęgniarki, która potwierdziła, że ze szpitali w Kansas City trupy wywozi się ciężarówkami; od chorej, majaczącej kobiety uważającej, że to wszystko jest winą kosmitów; od farmera, który widział, jak oddział wojska kończy kopanie bardzo długiego i głębokiego rowu na polu przy drodze numer 71 na południe od Kansas City – a także od kilku innych osób również pragnących dodać coś na ten temat.
Potem rozległ się głośny trzask i łomot do zewnętrznych drzwi studia.
– Otwierać! – warknął ktoś z drugiej strony. – Otwierać w imieniu Stanów Zjednoczonych!
Ray spojrzał na zegarek. Za kwadrans dwunasta.
– Cóż… zdaje się, że wojsko wpadło do mnie z wizytą – powiedział. – Ale wasze telefony będą nadal odbierane…
Rozległ się terkot broni maszynowej i klamka spadła na dywan. Z postrzępionej dziury wypłynęła smużka dymu. Po chwili drzwi zostały sforsowane i do środka wpadło pół tuzina żołnierzy w maskach gazowych i kombinezonach bojowych.
– Kilku żołnierzy wdarło się właśnie do pomieszczeń stacji – oznajmił Ray. – Są uzbrojeni i sprawiają wrażenie, jakby byli gotowi rozpocząć czystkę, podobnie jak we Francji pół wieku temu. Gdyby nie te maski na ich twarzach…
– Wyłącz to! – ryknął krępy mężczyzna z paskami sierżanta na rękawach, który stanął przed kabiną studia, groźnie machając karabinem.
– Nie mogę – odparł Ray. Było mu bardzo zimno, a kiedy brał z popielniczki papierosa, zauważył, że trzęsą mu się ręce. – To licencjonowana rozgłośnia i…
– Odbieram ci licencję. Natychmiast wyłącz aparaturę!
– Nie mogę – powtórzył Ray i odwrócił się do mikrofonu. – Panie i panowie, właśnie otrzymałem rozkaz wyłączenia nadajnika KLFT, lecz odmówiłem i sądzę, że postąpiłem słusznie. Ci ludzie nie zachowują się jak Amerykanie, lecz jak faszyści. Nie zamierzam…
– To twoja ostatnia szansa! – krzyknął sierżant i uniósł broń.
– Nie ma pan pra… – zaczął jeden z żołnierzy.
– Jeśli ten palant powie jeszcze choć jedno słowo, rozwalcie go – rozkazał sierżant.
– Chyba chcą mnie zabić – stwierdził Ray Flowers.
W następnej chwili szklana ściana jego kabiny rozprysła się w drobny mak, a on sam upadł na konsolę. Rozległ się przenikliwy, jękliwy dźwięk, który z każdą chwilą przybierał na sile. Sierżant wypruł cały magazynek w konsolę i zapadła cisza.
Ale światła na panelu kontrolnym wciąż się jarzyły.
– Dobra – mruknął sierżant, odwracając się od kabiny. – Chciałbym wrócić do Carthage przed pierwszą i nie zamierzam…
Towarzyszący mu trzej żołnierze równocześnie otworzyli do niego ogień. Jeden strzelał z karabinka bezodrzutowego wypluwającego z siebie siedemdziesiąt pocisków na sekundę. Sierżant przez dłuższą chwilę tańczył bezgłośny taniec śmierci, po czym runął przez roztrzaskaną szybę do wnętrza kabiny. Szarpnął konwulsyjnie jedną nogą, wytłukując odłamki szkła z framugi.
Szeregowiec o rumianej twarzy upstrzonej pryszczami wybuchnął płaczem, a jego koledzy po prostu stali, wpatrując się w swojego dowódcę z niedowierzaniem i oszołomieniem. W powietrzu unosiła się ciężka, mdląca woń kordytu.
– Rozwaliliśmy go! – krzyknął histerycznie pryszczaty szeregowiec. – Boże święty, zabiliśmy sierżanta Petersa!
Nikt się nie odezwał. Choć żołnierze sprawiali wrażenie zdezorientowanych, pewnie później będą żałować, że nie zdecydowali się na to wcześniej. Ta gra nie była ich grą.
Telefon, którego słuchawkę Ray Flowers odłożył na widełki, wydał serię przenikliwych pisków i trzasków.
– Ray? Jesteś tam, Ray? – zapytał zmęczony, schrypnięty głos. – Razem z mężem słucham twojego programu od początku i chcieliśmy powiedzieć, że robisz naprawdę dobrą robotę. Nie daj się im. Bądź twardy. Ray? Ray? Słyszysz mnie, Ray?
SZYFROWANY RAPORT NR 234 STREFA 2
OD: LANDON STREFA 2, NOWY JORK
DO: DOWÓDZTWO CREIGHTON
DOTYCZY: OPERACJA KARNAWAŁ
KORDON NOWOJORSKI NADAL DZIAŁA, USUWANIE CIAŁ POSTĘPUJE ZGODNIE Z PLANEM XXX W MIEŚCIE PANUJE WZGLĘDNA CISZA XXX PRZYKRYWKA SYPIE SIĘ SZYBCIEJ, NIŻ PRZEWIDYWALIŚMY, ALE JAK DOTĄD RADZIMY SOBIE XXX SUPERGRYPA SPRAWIŁA, ŻE MIESZKAŃCY NIE OPUSZCZAJĄ SWOICH DOMÓW I MIESZKAŃ XXX OCENIAMY, ŻE 50% ŻOŁNIERZY W PUNKTACH WEJŚCIA/WYJŚCIA (MOSTY WASZYNGTONA, TRIBOROUGH, BROOKLYŃSKI, LINCOLNA, TUNEL HOLLAND ORAZ AUTOSTRADY DOJAZDOWE) JEST ZARAŻONYCH, LECZ RESZTA WCIĄŻ JEST ZDOLNA DO CZYNNEJ SŁUŻBY I DOBRZE SIĘ SPISUJE XXX WYBUCHŁY TRZY POŻARY: W HARLEMIE, NA SIÓDMEJ ALEI I STADIONIE SHEA XXX CORAZ WIĘKSZYM PROBLEMEM STAJE SIĘ DEZERCJA, ALE TERAZ UCIEKINIERÓW BĘDZIE SIĘ LIKWIDOWAĆ NA MIEJSCU XXX WNIOSKI: SYTUACJA JEST JESZCZE POD KONTROLĄ, JEDNAK WCIĄŻ SIĘ POGARSZA XXX KONIEC RAPORTU
LANDON STREFA 2 NOWY JORK
W Boulder w Kolorado zaczęły rozprzestrzeniać się plotki, że centrum badań pogodowo-meteorologicznych w rzeczywistości było tajnym laboratorium wojskowym, w którym pracowano nad stworzeniem nowej broni biologicznej. Plotki te powtórzył na antenie dyskdżokej stacji FM z Denver i dwudziestego szóstego czerwca o godzinie 23.00 rozpoczął się przypominający masową migrację lemingów exodus mieszkańców Boulder. Z Denver-Arvada wysłano kompanię żołnierzy, aby ich zatrzymać, lecz równie dobrze można byłoby polecić jednemu człowiekowi ze szczotką, by posprzątał stajnie Augiasza. Ponad jedenaście tysięcy cywilów, chorych, przerażonych i pragnących znaleźć się jak najdalej od podejrzanego kompleksu, przetoczyło się po żołnierzach jak burza. Tysiące innych mieszkańców miasta rozjechało się we wszystkie strony kraju.
Kwadrans po jedenastej noc rozświetliła potężna eksplozja.
W holu jednego z budynków centrum meteorologicznego młody radykał Desmond Ramage podłożył kilkanaście funtów plastiku przeznaczonego do wysadzenia gmachu sądów i innych obiektów użyteczności publicznej. Niestety, zawiódł mechanizm zegarowy i Ramage wyparował wraz z mnóstwem niegroźnych urządzeń meteorologicznych i instrumentów do badania skażenia powietrza.
Tymczasem exodus z Boulder trwał nadal.
SZYFROWANY TAJNY RAPORT NR 771 STREFA 6
OD: GARETH STREFA 6 LITTLE ROCK
DO: DOWÓDZTWO CREIGHTON
DOTYCZY: OPERACJA KARNAWAŁ
BRODSKY ZNEUTRALIZOWANY, POWTARZAM BRODSKY ZNEUTRALIZOWANY, ZNALEZIONO GO W MIEJSCOWEJ KLINICE, GDZIE ZOSTAŁ OSĄDZONY I STRACONY POD ZARZUTEM ZDRADY STANU I SPRZENIEWIERZENIA SIĘ KRAJOWI XXX PACJENCI PRÓBOWALI INTERWENIOWAĆ, POSTRZELONO 14 CYWILÓW I 6 ZABITO, 3 MOICH LUDZI RANNYCH, ALE ANI JEDEN CIĘŻKO XXX SIŁY W STREFIE 6 USZCZUPLONE DO 40%, Z POZOSTAJĄCYCH NA SŁUŻBIE 25% JEST ZARAŻONYCH, A 15% TO POTENCJALNI DEZERTERZY XXX NAJPOWAŻNIEJSZY INCYDENT TO ZAJŚCIE PODCZAS REALIZACJI PLANU F JAK FRANK XXX SIERŻANT T.L. PETERS STACJONUJĄCY W CARTHAGE W MONTANIE ZABITY PODCZAS PEŁNIENIA OBOWIĄZKÓW W SPRINGFIELD, NAJPRAWDOPODOBNIEJ ZOSTAŁ ZAMORDOWANY PRZEZ SWOICH PODWŁADNYCH XXX INNYCH INCYDENTÓW NIE POTWIERDZONO, LECZ NIE NALEŻY ICH WYKLUCZĆ XXX SYTUACJA POGARSZA SIĘ CORAZ BARDZIEJ XXX KONIEC RAPORTU
GARFIELD, STREFA 6 LITTLE ROCK
Gdy wraz z nadejściem zmierzchu niebo pociemniało, studenci z Kent State University w Ohio wkroczyli na wojenną ścieżkę. Dwutysięczny tłum demonstrantów składał się ze studentów pierwszego roku semestru letniego, członków sympozjum na temat przyszłości dziennikarstwa uczelnianego, stu dwudziestu uczestników warsztatów teatralnych oraz dwustu członków Amerykańskich Farmerów Przyszłości z filii Ohio, których konwent dziwnym zbiegiem okoliczności przypadł na okres gwałtownego rozwoju supergrypy. Wszyscy zajęli kampus dwudziestego drugiego czerwca, przed czteroma dniami.
Podajemy tu transkrypcję rozmów radiowych na częstotliwości policyjnej, jakie miały miejsce pomiędzy 19.16 a 19.22.
– Szesnastka, Szesnastka, czy mnie słyszysz? Odbiór?
– Słyszę cię, Dwudziestka. Odbiór.
– Mamy tu grupkę dzieciaków idących w naszą stronę. Jakieś siedemdziesiąt ciepłych truposzy. I jeszcze… sprawdź to, Szesnastka… mamy grupę zmierzającą w przeciwnym kierunku… Chyba jakieś dwieście albo więcej sztuk. Odbiór.
– Dwudziestka, tu baza, słyszysz mnie?
– Głośno i wyraźnie, baza. Odbiór.
– Wysyłam tam Chumma i Hallidaya. Zablokuj drogę swoim wozem. Nie podejmuj żadnych innych działań. Jeśli cię dopadną, rozłóż szeroko nogi i udawaj, że sprawia ci to przyjemność. Nie stawiaj oporu, zrozumiałeś? Odbiór.
– Zrozumiałem, baza. Mam nie stawiać oporu. Co robią ci żołnierze po wschodniej stronie deptaku? Odbiór.
– Jacy żołnierze? Odbiór.
– To ja was pytam, baza. Żołnierze…
– Baza, tu Dudley Chumm. O cholera, przepraszam, tu Dwudziestka. Banda dzieciaków sunie w dół Burrows Driver… chyba ze stu pięćdziesięciu. Idą na deptak. Cały czas coś śpiewają. Są tam też żołnierze. Chryste Panie! Mają maski przeciwgazowe i wygląda na to, że zamierzają zmierzyć się z tymi dzieciakami. Będzie zadyma. Odbiór.
– Baza do Dwunastki. Dołącz do Dwudziestki na początku deptaku. Takie same zalecenia. Nie stawiać oporu. Odbiór.
– Przyjąłem, baza. Jadę. Odbiór.
– Baza, tu Siedemnastka, Halliday. Jak mnie słyszysz? Odbiór.
– Słyszę cię, Siedemnastka. Odbiór.
– Jestem za Chummem. Kolejne dwie setki dzieciaków zmierzają z zachodu na wschód, w stronę promenady. Niosą transparenty jak w latach sześćdziesiątych. Na jednym z nich jest napisane: ŻOŁNIERZE, RZUĆCIE BROŃ. Na drugim: PRAWDA, CAŁA PRAWDA I TYLKO PRAWDA. Te dzieciaki…
– Nieważne, co mają napisane na tablicach, Siedemnastka. Dołącz do Chumma i Petersa i odetnij im drogę. Wygląda na to, że pchają się w sam środek wielkiej burzy. Odbiór.
– Zrozumiałem. Bez odbioru.
– Tu szef ochrony kampusu Richard Burleigh. Mówię teraz do dowódcy sił zbrojnych stacjonujących na południowym krańcu kampusu. Powtarzam, mówi szef ochrony Burleigh. Wiem, że monitorujecie nasze rozmowy, więc proszę się zgłosić. Odbiór.
– Tu pułkownik Albert Philips z armii Stanów Zjednoczonych. Słuchamy, panie Burleigh. Odbiór.
– Baza, tu Szesnastka. Dzieciaki zbierają się pod pomnikiem poświęconym pamięci ofiar wojny. Mówią coś do żołnierzy. Kiepsko to wygląda… Odbiór.
– Pułkowniku Philips, mówi Burleigh. Co pan chce zrobić? Odbiór.
– Mam rozkaz nie dopuścić, by ktokolwiek opuścił kampus. I zamierzam wypełnić ten rozkaz. Jeśli studenci chcą urządzać demonstrację, proszę bardzo. Ale jeśli spróbują wydostać się poza teren kampusu, nie pozwolę im na to. Odbiór.
– Chyba nie ma pan zamiaru…
– Zrobię, co będę musiał, panie Burleigh. Bez odbioru.
– Philips! Philips! Odpowiedz pan, do cholery! Przecież to nie żadni komunistyczni awanturnicy! To tylko dzieciaki! Amerykańskie dzieciaki! Nie są uzbrojeni! Oni tylko…
– Trzynastka do bazy. Kapitanie, dzieciaki ruszyły w stronę żołnierzy. Machają transparentami i śpiewają piosenkę Joan Baez. Cholera, chyba niektórzy z nich zaczęli rzucać kamieniami. A teraz… Jezu! Jezu Chryste! Oni… przecież nie wolno im tego robić!
– Baza do Trzynastki. Co tam się dzieje? Co się dzieje?
– Tu Chumm. Powiem ci, co się dzieje, Dick. To pieprzona jatka. Żałuję, że nie jestem ślepy. Skurwiele. Oni… wyrzynają te dzieciaki w pień. Używają broni maszynowej. Zaczęli strzelać bez ostrzeżenia. Dzieciaki, które jeszcze trzymają się na nogach, rozbiegają się na wszystkie strony. O Boże! Właśnie widziałem, jak kule rozerwały jedną z dziewczyn na pół. Wszędzie jest pełno krwi… na trawniku leży kilkadziesiąt ciał. Tyle krwi…
– Chumm! Zgłoś się! Zgłoś się, Dwunastka.
– Baza, tu Siedemnastka. Słyszycie mnie? Odbiór.
– Słyszę cię, ale gdzie jest Chumm, do cholery? Odbiór!
– Chumm i… Halliday chyba też… wysiedli z samochodów, aby lepiej się temu przyjrzeć. Wracamy, Dick. Wygląda na to, że żołnierze zaczęli strzelać do siebie nawzajem. Nie wiem, kto jest górą, ale nie obchodzi mnie to. Ktokolwiek to będzie, prawdopodobnie potem weźmie się za nas. Kiedy ci z nas, którzy zdołają, powrócą, najlepiej będzie, jeśli wszyscy zamkniemy się w piwnicy i poczekamy, aż tamtym zabraknie amunicji. Odbiór.
– Do jasnej cholery…
– Dick, tu wciąż odchodzi strzelanie do kaczek. Wcale nie żartuję. Bez odbioru.
Przez cały czas trwania tej rozmowy w tle słychać było ciche trzaski przypominające odgłosy pękających w ogniu kasztanów. Wśród nich można było również rozróżnić krzyki, a w ostatnich czterdziestu sekundach rozległ się głuchy łoskot eksplodujących pocisków moździerzowych.
* * *
Kolejny zapis był transkrypcją transmisji odebranej na specjalnej częstotliwości radiowej w Kalifornii Południowej między godziną 19.17 a 19.20 tamtejszego czasu.
– Massingill, strefa dziesięć. Jesteś tam, Baza Blue? Wiadomość zaszyfrowana, kod Annie Oakley. Pilne, plus dziesięć. Zgłoś się, jeśli tam jesteś, odbiór.
– David, tu Len. Myślę, że możemy zrezygnować z tego żargonu. Nikt nas nie słucha.
– Len, to się wymknęło spod kontroli. Wszystko. Los Angeles płonie. Całe pieprzone miasto i wszystko wokół niego. Moi ludzie są chorzy, buntują się, dezerterują albo okradają prywatne domy. Jestem w głównym gmachu Banku Amerykańskiego, na samej górze. W Pokoju Podniebnym. Próbuje się do mnie dostać jakieś sześć setek ludzi. Większość z nich to żołnierze.
– Wszystkie rzeczy się rozpadają. Środek nie zdoła ich utrzymać.
– Nie zrozumiałem… powtórz.
– Nieważne. Możesz stamtąd wyjść?
– Za cholerę. Ale pierwsze męty, które spróbują tu wejść, dostaną za swoje. Mam ze sobą karabinek bezodrzutowy. Szumowiny! Pierdolone męty!
– Powodzenia, Davidzie.
– Nawzajem. Utrzymaj to w ryzach, jak długo będziesz mógł.
– Postaram się.
– Nie jestem pewien…
Na tym rozmowa się kończy. Słychać głośne trzaski, przeraźliwy zgrzyt rozdzieranego metalu, brzęk tłuczonego szkła. Krzyki. Terkot broni maszynowej, a potem, bardzo blisko nadajnika, strzały z karabinu bezodrzutowego. Krzyki i odgłosy wystrzałów przybliżają się jeszcze bardziej. Słychać jękliwy wizg rykoszetu, dobiegający z okolic nadajnika krzyk, głuchy łomot, łupnięcie, a potem zapada cisza.
* * *
Następna transkrypcja pochodzi z transmisji nadanej na częstotliwości wojskowej w San Francisco, pomiędzy 19.28 a 19.30 tamtejszego czasu.
– Żołnierze i bracia! Przejęliśmy radiostację i punkt dowodzenia. Wasi ciemiężcy nie żyją! Ja, brat Zeno, do niedawna sierżant Roland Gibbs, ogłaszam się niniejszym pierwszym prezydentem Republiki Kalifornii Północnej! Teraz my tu rządzimy! Władza należy do nas! Jeśli wasi oficerowie wydadzą wam rozkaz usunięcia mnie ze stanowiska, zastrzelcie ich jak wściekłe psy! Jak świnie! Jak suki z zasranymi tyłkami! Zapisujcie nazwiska, stopnie i numery dezerterów! Zapisujcie nazwiska wszystkich, którzy mówią o buncie lub zdradzie Republiki Kalifornii Północnej! Nadchodzi świt nowego dnia! Rządy ciemiężców dobiegły kresu. Jesteśmy…
Terkot broni maszynowej. Krzyki. Głuche łupnięcie i łoskoty. Wystrzały z pistoletów, kolejne wrzaski, odgłos plującego ołowiem pistoletu maszynowego. Czyjś długi przedśmiertny jęk. Trzy sekundy ciszy.
– Mówi major Alfred Nunn z armii Stanów Zjednoczonych. Przejmuję tymczasową kontrolę nad siłami zbrojnymi w rejonie San Francisco. Zdrajców, którzy przejęli ten punkt dowodzenia, spotkała już zasłużona kara. Teraz ja tu dowodzę. Wszystkie działania mają być prowadzone zgodnie z otrzymanymi rozkazami. Ze zdrajcami i dezerterami należy rozprawiać się na miejscu. Powtarzam, zdrajców i dezerterów rozstrzelać na miejscu. Bez litości. Teraz…
Odgłosy strzałów. Krzyki i głosy w tle:
– …ich wszystkich! Rozwalić ich wszystkich! Śmierć świniom w mundurach…
Długa wymiana ognia, a potem cisza.
O 21.16 czasu wschodnioamerykańskiego ci, którzy wciąż czuli się na tyle dobrze, by oglądać w Portlandzie w stanie Maine telewizję, włączywszy kanał stacji WCSH, ujrzeli ze zgrozą, jak potężnie zbudowany Murzyn, niemal zupełnie nagi – jeśli nie liczyć różowej skórzanej przepaski biodrowej i czapki oficera piechoty morskiej – i bez wątpienia chory, wykonał sześćdziesiąt dwie publiczne egzekucje.
Jego znajdujący się w studiu koledzy, również czarnoskórzy i przyodziani jedynie w przepaski biodrowe oraz opaski z dystynkcjami świadczące o tym, że kiedyś służyli w wojsku, byli uzbrojeni w broń automatyczną i półautomatyczną. W miejscu, w którym wcześniej odbywały się debaty polityczne i teleturnieje, członkowie „czarnej junty” trzymali teraz na muszkach niemal dwustu żołnierzy w mundurach khaki.
Potężny Murzyn, ukazując w uśmiechu równe białe zęby, stał przy wielkim szklanym bębnie. Kiedyś – teraz wydawało się, że było to wiele lat temu – znajdowały się w nim pocięte na paski stronice książki telefonicznej wykorzystywane podczas teleturnieju Zadzwoń po dolary.
Murzyn zakręcił bębnem, wyjął z niego prawo jazdy i zawołał:
– Szeregowy Franklin Stern, proszę tu do nas, na środek!
Uzbrojeni mężczyźni otaczający publiczność zaczęli przyglądać się plakietkom z nazwiskami przypiętym na piersiach ludzi, podczas gdy kamerzysta, niewątpliwie nowicjusz, omiatał wszystkie twarze obiektywem.
W końcu wyłowiono z tłumu wątłego, niespełna dziewiętnastoletniego blondyna i choć szarpał się i protestował, wywleczono go na środek sali.
Dwóch czarnoskórych osiłków zmusiło go, by ukląkł.
Wielki Murzyn uśmiechnął się, kichnął, splunął flegmą i przyłożył pistolet do jego skroni.
– Nie! – krzyknął histerycznie Stern. – Pójdę z wami, przysięgam na Boga!
– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego – powiedział wielki Murzyn, po czym z uśmiechem na twarzy pociągnął za spust.
Obok miejsca, w którym klęczał szeregowy Stern, widniała już wielka plama rozbryźniętej krwi i mózgu, a teraz on również dołożył do niej cząstkę siebie.
Murzyn znów kichnął i zachwiał się lekko. Siedzący w reżyserce mężczyzna w zielonej wojskowej czapce z daszkiem i białych szortach nacisnął guzik z napisem BRAWA i neon przed publicznością rozjarzył się na czerwono. Czarni strażnicy strzegący publiczności unieśli groźnie broń, a ich więźniowie, przerażeni biali żołnierze o twarzach pokrytych potem, zaczęli głośno klaskać.
– Następny! – wychrypiał Murzyn i ponownie zakręcił bębnem. Spojrzał na pasek wyciągniętego z niego papieru i oznajmił: – Sierżant służb technicznych Roger Petersen, prosimy na środek!
Żołnierz siedzący wśród publiczności krzyknął przeraźliwie i rzucił się w stronę tylnego wyjścia, ale natychmiast go pochwycono i zawleczono na scenę. Jakiś człowiek z trzeciego rzędu próbował w zamieszaniu zdjąć przypiętą do bluzy plakietkę, zaraz jednak rozległ się strzał i mężczyzna osunął się na siedzeniu, a jego oczy zrobiły się szkliste.
To wszystko trwało do 22.45, kiedy do studia wpadły cztery grupy żołnierzy w maskach przeciwgazowych, uzbrojonych w broń półautomatyczną. Obie grupy natychmiast rozpoczęły walkę.
Murzyn w skórzanej przepasce biodrowej upadł, klnąc przez zęby i rozpryskując dokoła krople potu i krew z ran po kulach, którymi go naszpikowano. Zaczął strzelać, lecz wszystkie kule poszły w scenę. Mężczyzna obsługujący drugą kamerę dostał postrzał w brzuch, a gdy pochylił się, by złapać wylewające mu się z brzucha wnętrzności, odwrócił obiektyw, ukazując rozgrywający się wśród publiczności koszmar. Półnadzy strażnicy odpowiedzieli żołnierzom w maskach ogniem, a oni zasypali gradem ołowiu całą widownię.
Nieuzbrojeni żołnierze znajdujący się pomiędzy dwiema walczącymi stronami zamiast ocalenia doczekali się przyspieszenia egzekucji.
Młody mężczyzna o marchewkowych włosach z wyrazem dzikiej paniki na twarzy próbował przedostać się do wyjścia po oparciach krzeseł, dopóki kule nie urwały mu obu nóg. Inni czołgali się między fotelami, jak podczas ćwiczeń na poligonie, gdzie również świstały im nad głową prawdziwe kule. Podstarzały sierżant o siwych włosach wstał, rozłożył ręce i ryknął na całe gardło: „Przestańcie!”. Kiedy dosięgły go kule obu grup, zanim upadł, przez dłuższą chwilę tańczył jeszcze ostatniego w swoim życiu jiga. Ryk broni palnej oraz wrzaski rannych i umierających sprawiły, że wskaźnik poziomu decybeli w reżyserce przesunął się do pięćdziesięciu.
Operator kamery osunął się ciężko na drążki urządzenia i przez całą resztę tego zdarzenia widzowie mogli oglądać jedynie sufit w studiu. Po pięciu minutach strzały ucichły. Potem rozległo się jeszcze kilka suchych pistoletowych trzasków i nastała cisza, którą zakłócały tylko jęki konających.
O 23.05 sufit studia na ekranach zastąpiła plansza przedstawiająca rysunkowego ludzika wpatrującego się smętnie w telewizor. Podpis pod planszą brzmiał: PRZEPRASZAMY, MAMY PEWNE PROBLEMY.
Tego wieczoru pod tym zdaniem mogliby się podpisać niemal wszyscy.
* * *
W Des Moines o 23.30 czasu środkowoamerykańskiego po wyludnionych ulicach śródmieścia krążył stary buick z nalepkami o religijnej treści – między innymi był wśród nich napis: ZATRĄB, JEŚLI WIERZYSZ W JEZUSA. Wcześniej tego dnia w Des Moines wybuchł pożar, który strawił południowy odcinek Hull Avenue i Grandview Junior College. Później miały wybuchnąć zamieszki, które spowodują zniszczenie prawie całego śródmieścia.
Kiedy zaszło słońce, ulice zapełniły się młodymi ludźmi na motocyklach. Wybijali szyby w oknach wystawowych, kradli telewizory i napełniali na stacji baki swoich maszyn benzyną, wypatrując uzbrojonych mężczyzn.
Teraz jednak ulice były puste.
Motocykliści próbowali szczęścia na autostradzie I-80. Większość mieszkańców wróciła chyłkiem do swoich domów, zamykając drzwi na cztery spusty i trzęsąc się z gorączki lub ze strachu przed supergrypą, która coraz bardziej się nasilała.
Des Moines wyglądało jak po wyjątkowo hucznym sylwestrze, którego ostatni uczestnik zapadł w głęboki, zasłużony sen. Opony buicka chrzęściły na tłuczonym szkle pokrywającym ulicę. Po chwili skręcił na zachód, w Euclid Avenue, i minął dwa samochody po czołowym zderzeniu leżące na bokach, splecione zderzakami jak kochankowie po popełnieniu podwójnego samobójstwa.
Na dachu buicka zamontowany był megafon. Po chwili na opustoszałych ulicach Des Moines rozległ się słodki, senny głos matki Maybelle Carter:
Patrz na życie przez różowe okulary,
Przez różowe okulary na nie patrz.
Choć problemów co dzień moc,
Długa się wydaje noc.
Przez różowe okulary patrz na świat…
Stary buick sunął przed siebie, jechał, robił pętle, ósemki, a czasami okrążał tę samą przecznicę trzy lub cztery razy. Kiedy podrzucało go na wyboju (albo przejeżdżał po zwłokach), igła ze zgrzytem przeskakiwała po płycie.
Dwadzieścia minut przed północą samochód przystanął przy chodniku, lecz jego silnik nie został wyłączony. Wkrótce znów ruszył. Z głośnika popłynął głos Elvisa Presleya śpiewającego Old, Rugged Cross. Nocny wiatr szumiał wśród drzew, rozwiewając ostatnie kłęby dymu wydobywające się z osmolonych ruin dawnego college’u.
* * *
Z przemówienia prezydenta wygłoszonego o 21.00 czasu wschodniego (w wielu rejonach nieodbieranego):
– …nasz wielki naród musi postępować, jak na niego przystało. Nie możemy lękać się cieni jak małe dzieci w ciemnym pokoju, ale nie możemy również lekceważyć szerzącej się w kraju epidemii grypy. Bracia Amerykanie, proszę was, abyście pozostali w domach. Jeśli źle się poczujecie, zostańcie w łóżku, łykajcie aspirynę i pijcie dużo płynów. Bądźcie pewni, że najdalej za tydzień poczujecie się lepiej. Powtórzę to, co powiedziałem na początku mojego wystąpienia: nieprawdą jest plotka, jakoby ten szczep grypy był zabójczy dla ludzi. Większość zarażonych osób najpóźniej po tygodniu powinna poczuć się lepiej. Co więcej…
(gwałtowny atak kaszlu)
– …co więcej, pojawiły się złośliwe plotki rozpowszechniane przez pewne radykalne grupy antyrządowe, że szczep tej grypy powstał w laboratoriach wojskowych dla celów militarnych. Bracia Amerykanie, nie dajcie się zwieść kłamliwym podszeptom wrogich sił, których działania muszę surowo napiętnować. Nasz kraj podpisał i ratyfikował konwencję genewską, w której zapisane są postanowienia dotyczące wytwarzania gazów trujących i paraliżujących oraz broni biologicznej. Nie posiadamy ani nie…
(seria głośnych kichnięć)
– …ani nie przyczyniliśmy się nigdy do potajemnego wytworzenia zakazanych przez nią substancji. To, z czym mamy teraz do czynienia, jest jedynie dość poważną epidemią grypy, ale niczym więcej. Dziś wieczorem otrzymaliśmy raporty o wybuchu podobnej epidemii w kilkunastu innych krajach, między innymi w Rosji i Chińskiej Republice Ludowej. Raz jeszcze…
(seria kaszlnięć i kichnięć)
– …zwracam się z prośbą o zachowanie spokoju. Niechaj ci, którzy dziś zachorują, mają świadomość, że najpóźniej na początku przyszłego tygodnia otrzymają upragnioną szczepionkę. W kilku punktach kraju musiano wezwać Gwardię Narodową, aby chroniła ludność przed wichrzycielami, wandalami, chuliganami i szabrownikami, ale plotki, jakoby niektóre miasta zostały zajęte przez wojsko, są z gruntu fałszywe. Kłamstwem jest również twierdzenie, iż podawane w mediach wiadomości są preparowane. Bracia Amerykanie, nie mogę pozwolić na rozpowszechnianie tak plugawych oszczerstw i dlatego piętnuję je z całą surowością…
* * *
Graffiti na frontonie Pierwszego Kościoła Baptystów w Atlancie – czerwone litery tworzące napis:
KOCHANY JEZU, WKRÓTCE SIĘ ZOBACZYMY.
TWÓJ PRZYJACIEL, AMERYKA.
PS MAM NADZIEJĘ, ŻE POD KONIEC TYGODNIA
BĘDZIESZ JESZCZE MIAŁ W SWOIM DOMU
JAKIEŚ WOLNE MIEJSCA.