Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 34
KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 23
ОглавлениеRandall Flagg szedł wzdłuż US 51, wsłuchując się w odgłosy nocy napierające z obu stron na drogę, która miała doprowadzić go z Idaho do Nevady. Stamtąd mógł dotrzeć wszędzie. Od Nowego Orleanu po Nogales, od Portlandu w Oregonie do Portlandu w Maine. To był jego kraj i nikt go lepiej nie znał ani bardziej nie kochał. Wiedział, dokąd prowadzą wszystkie drogi, które przemierzał nocami.
Teraz, na godzinę przed świtem, znajdował się gdzieś pomiędzy Grasmere i Riddle, na zachód od Twin Falls, nieco na północ od rezerwatu Duck Valley ciągnącego się przez dwa stany. Czy to nie było wspaniałe?
Kiedy na horyzoncie pojawiły się światła samochodu, zszedł z szosy w gąszcz wysokich traw, gdzie roiło się od nocnych owadów, i czekał, aż wóz go minie.
Kierowca przez krótką chwilę czuł na plecach lodowate ciarki, jakby nieoczekiwanie omiótł go podmuch chłodnego powietrza, a jego żona i córka poruszyły się niespokojnie na tylnym siedzeniu, jakby jednocześnie przyśnił im się ten sam koszmar.
Randall Flagg wytrwale szedł na południe, starte obcasy jego kowbojskich, spiczasto zakończonych butów stukały o asfalt. Był wysokim mężczyzną o nieokreślonym wieku, ubranym w sprane, powycierane dżinsy i kurtkę z tego samego materiału. Kieszenie miał wypchane kontestacyjnymi broszurami, pamfletami i przemowami na różne okazje. Kiedy zaczynał mówić, przyjmowałeś jego słowa niezależnie od tego, jaki temat akurat wybrał: zagrożenie ze strony elektrowni atomowych, rola Międzynarodowego Spisku Żydowskiego w obalaniu rządów zaprzyjaźnionych państw, siatka kokainowa CIA-Contras, związki farmerów, świadkowie Jehowy („Jeżeli odpowiedziałeś tak na dziesięć pytań, to jesteś zbawiony!”), Czarni dla Równości Wojującej czy kodeks Ku-Klux-Klanu. Miał wiele do powiedzenia na każdy z tych tematów. Jego dżinsową kurtkę zdobiły poprzypinane na piersiach znaczki. Z prawej strony miał przyczepioną żółtą plakietkę z „uśmieszkiem”, a z lewej znaczek ze świnią w policyjnej czapce. Poniżej niego był napis wykonany czerwonymi, rozpływającymi się literami: I JAK TAM TWOJA ŚWINIA?
Szedł, nie zatrzymując się i nie zwalniając. Jego oczy pałały szaleństwem. Na plecach miał stary skautowski plecak, a na jego twarzy malowała się mroczna wesołość. Była to twarz człowieka, na którego widok kelnerkom w przydrożnych barach wypadały z rąk szklanki, a dzieci na trójkołowych rowerkach wjeżdżały na drewniane płoty i potem, z drzazgami powbijanymi w kolana, płacząc głośno, biegły do swoich rodziców. Ta twarz gwarantowała, iż każda niewinna barowa sprzeczka zamieni się w krwawą jatkę.
Szedł na południe. Był teraz na US 51, pomiędzy Grasmere a Riddle, nieco bliżej Nevady. Niebawem zatrzyma się gdzieś, aby przespać kolejny dzień, i obudzi się wraz z nadejściem zmierzchu. Gotując strawę nad małym ogniskiem, będzie czytał – nieważne co, cokolwiek – książkę pornograficzną pozbawioną okładek, Mein Kampf, komiks R. Crumba lub jedno z reakcyjnych czasopism wydawanych przez America Firsters czy Synów Patriotów. Jeżeli chodziło o słowo drukowane, był niewybrednym czytelnikiem.
Po kolacji znów ruszy w drogę, nadal idąc wzdłuż US 51 – dwupasmowej autostrady, przecinającej dzikie, zapomniane przez Boga terytoria. Będzie szedł, węsząc, nasłuchując i podziwiając okolicę, obserwując suchą, stepową roślinność, niesione wiatrem krzewy biegacza pustynnego i strzelające w górę jak grzbiet dinozaura pasma gór.
Jutro lub pojutrze dojdzie do Nevady – najpierw do Owyhee, a potem do Mountain City, gdzie czeka na niego Christopher Bradenton. Ma dostać od tego człowieka „czysty” samochód i „czyste” dokumenty, a potem cały kraj stanie przed nim otworem – niczym ogromne ludzkie ciało, wypełnione mnóstwem naczyń krwionośnych czekających tylko na to, aby go przyjąć – mroczną drobinę obcej tkanki – i doprowadzić do każdej części organizmu – serca, płuc, wątroby lub mózgu. Był jak skrzep czekający na swoją okazję, odłamek kości szukający miękkiego organu, który mógłby przebić, albo pojedyncza obłąkana komórka wypatrująca drugiej takiej jak ona, aby się z nią połączyć w malutkiego złośliwego guza.
Szedł dalej, wymachując rękami. Był znany na trasach, którymi poruszali się biedacy, szaleńcy, zawodowi rewolucjoniści i ludzie, których nauczono tak bardzo nienawidzić, iż ta nienawiść była widoczna na ich twarzach równie wyraźnie jak zajęcza warga. Niechciani i akceptowani jedynie przez sobie podobnych, spotykający się w małych tanich pokoikach o ścianach wyklejonych plakatami i sloganami, piwnicach, w których we wkręcone w imadła pocięte kawałki rur wtyka się materiały wybuchowe, oraz suterenach, gdzie tworzone są rozmaite szaleńcze plany – zabicia członka gabinetu, porwania dziecka jakiegoś dygnitarza lub wdarcia się na posiedzenie zarządu firmy Standard Oil z granatami i pistoletami maszynowymi, by w imię ludu urządzić tam krwawą łaźnię. Wszyscy ci ludzie znali go dobrze i nawet najbardziej szalony z nich patrzył na jego mroczną, uśmiechniętą twarz z ukosa. Kobiety, z którymi sypiał, choćby nawet robiły to z równym zaangażowaniem jak jedzenie kanapki, przyjmowały go późnym wieczorem z ciałem zesztywniałym jak deska i odwracały głowę, by na niego nie patrzeć. Robiły to, jakby miały do czynienia ze złotookim baranem albo z czarnym psem, i nawet po wszystkim były tak zimne, że wydawało się niemożliwe, aby kiedykolwiek coś mogło je rozgrzać.
Kiedy zjawiał się na jakimś zebraniu, histeryczna paplanina natychmiast cichła – przestawano obmawiać się, oskarżać czy obwiniać, przerywano popisy ideologicznej retoryki.
Przez chwilę panowała grobowa cisza, po czym wszyscy odwracali od niego głowy, jakby trzymał w rękach jakąś przerażającą broń, coś tysiąckroć gorszego niż plastik produkowany w podziemnych chemicznych laboratoriach studentów renegatów czy automat ukradziony przez chciwego sierżanta z działu zaopatrzenia. Zachowywali się, jakby przybył do nich z machiną zniszczenia zardzewiałą od krwi i zapakowaną w kosmobrezent krzyków, a teraz znowu gotową do działania.
Gdy dyskusja rozpocznie się na nowo, będzie racjonalna i zdyscyplinowana – przynajmniej w kategoriach uznawanych przez szaleńców – po czym wszystko zostanie uzgodnione i zaplanowane.
Szedł szybko w swoich wygodnych, luźnych, znoszonych kowbojskich butach. Jego stopy i te buty były starymi kochankami. Christopher Bradenton z Mountain City znał go jako Richarda Fry. Bradenton był konduktorem podziemnej linii kolejowej, z której często korzystali uciekinierzy. Pół tuzina różnych organizacji, od Weathermenów po Brygadę Guevary, wiedziało, że miał pieniądze. Był poetą, który czasami wykładał na Wolnym Uniwersytecie lub podróżował po zachodnich stanach – Utah, Nevadzie i Arizonie – wygłaszając odczyty dla uczniów szkół licealnych, podczas których zaskakiwał nastolatków (a przynajmniej miał taką nadzieję) informacjami, że poezja żyje, jest co prawda odrobinę narkoleptyczna, ale mimo to miewa się całkiem nieźle. Miał już prawie sześćdziesiąt lat, a przed blisko dwudziestu laty zwolniono go z jednego z college’ów w Kalifornii za zbytnie spoufalanie się z SDS. Trafił za kratki podczas Wielkiego Chicagowskiego Zjazdu Świń w 1968 roku, raz po raz zmieniał poglądy i sympatyzował z wieloma radykalnymi grupami, z początku przejmując tylko ich entuzjazm, a potem pozwalając, by pochłonęły go bez reszty.
Szedł i uśmiechał się do siebie. Bradenton był tylko końcem jednego kanału, a istniały ich przecież tysiące – tunele, którymi poruszali się szaleńcy dźwigający swoje książki i bomby. Wszystkie te kanały przecinały się ze sobą, znaki były zamaskowane, ale łatwe do odnalezienia dla wtajemniczonych. W Nowym Jorku znano go jako Roberta Franqa i wiedziano, że jest czarny, mimo że miał dość jasną cerę. Razem z czarnym weteranem z Wietnamu (który nie miał jednej nogi, ale nadrabiał ten brak nienawiścią) zabił sześciu gliniarzy w Nowym Jorku i w New Jersey. W Georgii był Ramseyem Forrestem, dalekim potomkiem Nathana Bedforda Forresta – i w jego stroju z białego prześcieradła uczestniczył w dwóch gwałtach, jednej kastracji oraz spaleniu niewielkiej murzyńskiej osady. Było to dawno temu, na początku lat sześćdziesiątych, podczas pierwszej fali walk o prawa obywatelskie. Nie pamiętał, co się z nim działo wcześniej, z wyjątkiem tego, iż urodził się w Nebrasce i chodził do liceum z rudowłosym krzywonogim chłopcem, który nazywał się Charles Starkweather. Lepiej pamiętał marsze z 1960 i 1961 roku, pobicia, nocne wypady i eksplodujące kościoły – jakby nie wytrzymywały naporu zbyt dużej ilości nagromadzonych w nich cudów.
Pamiętał, jak w 1962 roku wybrał się do Nowego Orleanu, gdzie spotkał młodego mężczyznę rozdającego ulotki z żądaniem, by Ameryka zostawiła w spokoju Kubę. Człowiek ów miał na nazwisko Oswald. Flagg wziął od niego kilka ulotek i nadal trzymał je w jednej z kieszeni. Zasiadał w setkach rozmaitych komitetów odpowiedzialności. Organizował demonstracje przeciwko tuzinowi rozmaitych firm, w stu różnych kampusach akademickich. Pisał pytania, które zbijały z tropu elitę władzy, ale sam nigdy ich nie zadawał – widok jego złowrogo uśmiechniętej, płonącej twarzy mógłby przestraszyć tych handlarzy władzą i zmusić ich do ucieczki z podium. Z tego samego powodu nigdy nie przemawiał na zebraniach. Pisał jednak przemowy dla polityków i w kilku przypadkach ich wystąpienia kończyły się krwawymi zamieszkami. Na początku lat siedemdziesiątych przyjaźnił się z niejakim Donaldem DeFreezem i namówił go, żeby przyjął imię Cinque. Pomógł też ułożyć plan porwania pewnej kobiety i to właśnie on zaproponował, by zamiast zażądać okupu, doprowadzić ją do obłędu.
Dwadzieścia minut przed przybyciem policji opuścił niewielki dom w Los Angeles, w którym zostali usmażeni DeFreeze i inni. Kiedy szedł ulicą, zakurzone, znoszone buty raźno stukały o chodnik. Na jego twarzy malował się złowieszczy uśmieszek, który sprawiał, że matki natychmiast zaciągały swoje dzieci do domów, a kobiety w ciąży odczuwały przedwczesne bóle porodowe. Gdy schwytano pozostałych przy życiu członków grupy, dowiedziano się, że zamieszany był w to ktoś jeszcze, mężczyzna o nieokreślonym wieku, zwany Wędrowcem albo Czarnym Ludem.
Dwa dni temu był w Laramie w Wyoming i brał udział w wysadzeniu elektrowni. Dziś znajdował się na US 51 pomiędzy Grasmere i Riddle, w drodze do Mountain City. Jutro będzie gdzie indziej. I czuł się szczęśliwszy niż kiedykolwiek, ponieważ…
Zatrzymał się.
…ponieważ coś się zbliżało.
Miał wrażenie, że nocne powietrze przesiąknięte jest smakiem tego czegoś. Czuł płynący zewsząd ostry, przesycony sadzą smak, jakby Bóg planował wielkie przyjęcie z barbecue, na którym ludzie mieli grać rolę pieczystego. Węgiel drzewny był już biały i złuszczony na zewnątrz, a w środku czerwony jak ślepia demonów. Czas przeobrażenia był bliski. Wkrótce narodzi się powtórnie, opuści ciasne łono tej ogromnej bestii barwy piasku, którą miotały już porodowe skurcze, spomiędzy nóg wypływały strugi posoki, a oczy, płonące jak dwa słońca, beznamiętnie wpatrywały się w pustkę.
Zawsze przychodził na świat w chwilach przełomu. Przemianę czuło się już w powietrzu wiszącym nad Idaho w ten spokojny wieczór. Czas powtórnych narodzin był coraz bliższy. Wiedział o tym. W przeciwnym razie nie zostałby obdarowany mocą.
Zamknął oczy, z uśmiechem unosząc rozpaloną twarz w stronę mrocznego nieba przygotowującego się do nadejścia świtu. Skoncentrował się.
Zakurzone obcasy jego butów zaczęły odrywać się od nawierzchni drogi.
Zawisł w powietrzu cal nad szosą. Dwa cale. Pięć. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Po chwili od asfaltu dzieliło go już kilkanaście cali. Kiedy uniósł się na wysokość trzech stóp, zatrzymał się. W dole pod jego stopami przemykały niesione przez wiatr drobne obłoczki kurzu.
Poczuł, jak pierwsze promienie świtu wypełzają na mroczne niebo, rozjaśniając je swoim blaskiem, i powoli opuścił się na ziemię.
Jeszcze nie czas. Jeszcze nie teraz.
Ale już niedługo.