Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 35
KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 24
ОглавлениеDwóch strażników wyprowadziło z celi więziennej w skrzydle dla szczególnie groźnych przestępców Lloyda Henreida, którego gazety z Phoenix nazwały „zabójcą o twarzy cherubina”. Jednemu ze strażników ciekło z nosa – obaj zresztą wyglądali fatalnie. Pozostali lokatorzy skrzydła urządzili Lloydowi gromką owację, waląc w kraty. Był tu dobrze znany.
– Heeej, Henreid!
– Nie pękaj, chłopie!
– Powiedz prokuratorowi okręgowemu, że jak mnie wypuści, nic mu nie zrobię!
– Bądź twardy, Henreid!
– Śmiało, bracie! Śmiało, śmiało, śmiało!
– Pyskate sukinsyny – mruknął strażnik, któremu leciało z nosa, i głośno kichnął.
Lloyd uśmiechnął się z zadowoleniem. Podobała mu się ta nowa sława. Było tu zupełnie inaczej niż w Brownsville. Nawet żarcie mieli lepsze. Kiedy jesteś zabójcą, zasługujesz na pewien szacunek. Wyobrażał sobie, że podobnie musiał czuć się Tom Cruise na światowej premierze swojego filmu.
Na końcu korytarza przeszli przez drzwi i podwójnie okratowaną elektryczną bramkę. Zakatarzony strażnik oddychał ciężko, jak po długim biegu. Lloyd znów został obszukany, a potem na wszelki wypadek jeszcze raz przeprowadzono go przez bramkę z wykrywaczem metalu. Chyba chcieli się upewnić, czy nie przemycał niczego w tyłku, jak w tym filmie Papillon.
– W porządku – powiedział klawisz z cieknącym nosem i strażnik siedzący w kabinie z kuloodpornego szkła machnął ręką, pozwalając im przejść.
Ruszyli kolejnym pomalowanym na zielono korytarzem. Wokół panowała grobowa cisza, słychać było tylko kroki strażników (Lloyd miał na butach papierowe ochraniacze) i astmatyczny oddech jednego z nich. Na końcu korytarza przed zamkniętymi drzwiami czekał następny strażnik. Drzwi miały małe okienko, nie większe niż judasz, a szkło wzmacniała stalowa siatka.
– Dlaczego mamry zawsze śmierdzą szczynami? – zapytał Lloyd. – Nie cele, tylko całe mamry. Odlewacie się po kątach czy co?
– Zamknij się, morderco – warknął zakatarzony strażnik.
– Nie wyglądasz najlepiej – stwierdził Lloyd. – Powinieneś być w domu i leżeć w łóżku.
– Zamknij się – powtórzył drugi strażnik.
Zawsze tak było, gdy próbował nawiązać z nimi rozmowę. Z doświadczenia wiedział, że strażnicy w mamrach nie mieli za grosz klasy.
– Cześć, śmieciu – powiedział strażnik przy drzwiach.
– Jak się masz, pojebie? – zrewanżował mu się Lloyd. Nie ma to jak miłe pożegnanie, człowiek od razu się ożywia. Dwa dni w pierdlu i już czuł nudę i rozleniwienie.
– To będzie cię kosztowało jeden ząb – oświadczył klawisz.
– Co jest, nie możesz…
– Owszem, mogę. Na placu są chłopaki, którzy zaciukaliby własne matki za dwa kartony chesterfieldów, palancie. Chcesz stracić drugi kieł?
Lloyd nic na to nie odpowiedział.
– W porządku – mruknął klawisz. – Wprowadźcie go, chłopcy.
Uśmiechając się lekko, zakatarzony strażnik otworzył drzwi, a drugi wprowadził Lloyda do środka, gdzie przy metalowym stole siedział przydzielony mu obrońca z urzędu, przeglądając wyjęte z aktówki papiery.
– Jest do pańskiej dyspozycji, mecenasie.
Prawnik uniósł wzrok. Był bardzo młody.
Pewne dopiero zaczął się golić, pomyślał Lloyd. Ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Został złapany na gorącym uczynku i podejrzewał, że zarobi co najmniej dwadzieścia lat odsiadki. Kiedy cię przygwożdżą, musisz po prostu zamknąć oczy i zagryźć zęby.
– Ten facet – powiedział, wskazując strażnika stojącego przy drzwiach – nazwał mnie śmieciem. A kiedy mu się odszczeknąłem, powiedział, że każe jednemu z więźniów wybić mi ząb. Czy to nie oczywisty przykład brutalności policji?
Adwokat przesunął dłonią po twarzy.
– Czy to prawda? – zapytał strażnika.
Klawisz wywrócił oczami, jakby chciał powiedzieć: „Uwierzyłeś w to, stary?”.
– Mecenasie, te typy powinny pisać scenariusze do filmów – odparł. – Powiedziałem mu tylko cześć, to wszystko.
– Łże w żywe oczy! – krzyknął Lloyd.
– Moją opinię o więźniach zawsze zatrzymuję dla siebie – oświadczył strażnik i spiorunował Lloyda wzrokiem.
– Z pewnością – odparł adwokat. – Ale zanim stąd odejdę, będę musiał policzyć zęby pana Henreida.
Twarz klawisza spochmurniała, a Lloyd uśmiechnął się. Może ten dzieciak wcale nie jest taki zły. Dwaj ostatni obrońcy, których mu przydzielono, byli starymi prykami. Jeden z nich przywlókł się do sądu z plastikowym workiem na nieczystości. Lloyd widział już wiele rzeczy, ale żeby coś takiego? Poza tym starym piernikom na niczym nie zależy. Chcą jak najszybciej odwalić robotę i wyjść z sali. Może ten gość załatwi mu dziesiątkę za napaść z bronią w ręku. W końcu sprzątnął tylko żonę tego typa z białego connie i może da się to zwalić na Dziurawca.
Na pewno kumpel nie miałby nic przeciwko temu. Lloyd znowu się uśmiechnął. Nie należy tracić nadziei. Trzeba myśleć pozytywnie. To podstawa. Życie jest zbyt krótkie, by martwić się na zapas.
Zauważył, że strażnik zostawił ich samych, a mecenas (przypomniał sobie, że nazywa się Andy Devins) patrzy na niego w dziwny sposób. Jak na grzechotnika, który – choć ma przetrącony kręgosłup – jeszcze może śmiertelnie ukąsić.
– Wpadłeś po uszy w gówno, Sylwestrze – stwierdził Devins.
Lloyd drgnął.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Nawiasem mówiąc, świetnie ci poszło z tym tłustym klawiszem. Był taki wściekły, że o mało nie wyszedł z siebie i…
– Posłuchaj mnie uważnie, Sylwestrze.
– Wcale nie mam na imię Syl…
– Nawet nie wiesz, w co się wpieprzyłeś, Sylwestrze.
Głos Devinsa był cichy, lecz pełen napięcia. Miał ostrzyżone niemal na zapałkę jasne włosy, pomiędzy którymi przeświecała różowa skóra. Na palcu serdecznym lewej ręki nosił złotą ślubną obrączkę, a na palcu prawej sygnet bractwa akademickiego. Kiedy uderzył obrączką o pierścień, rozległ się cichy trzask, który sprawił, że Lloyd mocniej zacisnął zęby.
– Za dziewięć dni, Sylwestrze, staniesz przed sądem… dzięki decyzji, którą przed czterema laty podjął Sąd Najwyższy.
– To znaczy? – zapytał niespokojnie Lloyd.
– Chodzi o sprawę Markham kontra Karolina Południowa – wyjaśnił Devins. – Od tamtej pory w niektórych stanach dozwolone jest przeprowadzanie postępowania w trybie pilnym, gdy może zostać zasądzona kara śmierci.
– Kara śmierci! – zawołał przerażony Lloyd. – Mówisz o krześle elektrycznym? Ejże, człowieku, przecież ja nikogo nie zabiłem! Przysięgam na Boga!
– To nie ma żadnego znaczenia. Skoro tam byłeś, znaczy, że to zrobiłeś – odparł Devins.
– Jak to nie ma znaczenia? Ma znaczenie! Lepiej, żeby miało! To nie ja rozwaliłem tych ludzi, tylko Dziurawiec! On był pieprznięty! Zupełnie poje…
– Zamknij się, Sylwestrze – powiedział Devins tym samym cichym, ale pełnym napięcia głosem.
Ogarnięty przerażeniem Lloyd już dawno zapomniał o owacji zgotowanej mu przez więźniów, a nawet o niepokojącej perspektywie utraty zęba. Oczyma wyobraźni ujrzał nagle kanarka Tweety’ego wycinającego kolejny numer kotu Sylwestrowi. Tyle że tym razem Tweety nie walił kocura w łeb młotkiem ani nie podkładał mu pod łapy pułapek na myszy. Sylwester był przypięty pasami do Starego Iskrzyciela, a kanarek, w przekrzywionej filuternie czapce klawisza na żółtym łebku, siedział na stołku obok włącznika.
To nie było zbyt zabawne.
Może Devins ujrzał strach w jego twarzy, bo po raz pierwszy zaczął sprawiać wrażenie umiarkowanie zadowolonego. Położył dłonie na stercie papierów, które wyjął z aktówki.
– Kiedy w grę wchodzi morderstwo pierwszego stopnia popełnione podczas pospolitego przestępstwa, nie ma mowy o żadnych okolicznościach łagodzących – oznajmił. – Stan ma trzech świadków, którzy zeznają, że ty i Andrew Freeman byliście razem. Usmażą cię na skwarkę. Rozumiesz?
– Ja…
– No dobrze. A teraz wróćmy do sprawy Markham kontra Karolina Południowa. Wytłumaczę ci, jak ta sprawa ma się do twojej obecnej sytuacji. Najpierw jednak przypomnę, że Konstytucja Stanów Zjednoczonych zabrania stosowania okrutnych i niezwykłych kar. Powinieneś to pamiętać jeszcze z podstawówki.
– Pamiętam. A to pieprzone krzesło elektryczne? – zapytał Lloyd.
Devins pokręcił głową.
– W tym właśnie punkcie było to niejasne – przyznał. – Do czasu, gdy cztery lata temu Sąd Najwyższy postanowił coś z tym zrobić. Zastanawiano się, czy określenie „okrutna i niezwykła kara” odnosi się do krzesła elektrycznego i komory gazowej, czy do czasu pomiędzy ogłoszeniem wyroku a egzekucją. Apelacje, odroczenia i zawieszenia, miesiące i lata, które wielu więźniów, takich jak Edgar Smith, Caryl Chessman i najbardziej znany z nich Ted Bundy, musiało spędzić w celach śmierci. Pod koniec lat siedemdziesiątych Sąd Najwyższy przywrócił wykonywanie kary śmierci, ale cele śmierci były wciąż pełne skazańców i kwestia okrutnej i niezwykłej kary nadal pozostawała nierozstrzygnięta. W sprawie Markham kontra Karolina Południowa skazano faceta na śmierć za zgwałcenie i zamordowanie trzech dziewcząt z college’u. Najważniejszym dowodem był dziennik, który Markham pisał. Ława przysięgłych skazała go na śmierć.
– Przerąbane… – wyszeptał Lloyd.
Devins kiwnął głową i uśmiechnął się krzywo.
– Sprawa trafiła do Sądu Najwyższego, który ustalił, że w pewnych okolicznościach kary śmierci nie można uznać za okrutną i niezwykłą. Zasugerował też, że im szybciej zostanie wykonana, tym lepiej… z prawnego punktu widzenia. Rozumiesz, do czego zmierzam?
Lloyd nie rozumiał.
– Wiesz, dlaczego byłeś sądzony w Arizonie, a nie w Nowym Meksyku albo Nevadzie?
Lloyd pokręcił głową.
– Ponieważ Arizona jest jednym z czterech stanów mających Sąd Okręgowy Przypadków Szczególnych, orzekający karę śmierci w sprawach, w których wnosi się o taki właśnie werdykt.
– Nie kapuję.
– Za cztery dni staniesz przed sądem – powiedział Devins. – Sprawa jest tak oczywista, że ława przysięgłych zostanie utworzona już pierwszego dnia. Drugiego dnia stan przedstawi oskarżenie. Proces potrwa nie dłużej niż trzy dni. Spróbuję obie mowy, zarówno wstępną, jak i końcową, wygłaszać tak długo, dopóki sędzia mi nie przerwie, jednak trzy dni to maksimum. Potem przysięgli opuszczą salę, by uzgodnić wyrok, i jakieś trzy minuty później, jeśli nie zdarzy się jakiś cud, zostaniesz uznany za winnego. Za dziewięć dni od dziś skażą cię na śmierć, a tydzień później usmażą. Mieszkańcom Arizony to się spodoba, podobnie jak Sądowi Najwyższemu. Im szybciej, tym lepiej. Dla wszystkich. Może uda mi się zyskać tydzień, ale na pewno nie więcej.
– To nie fair! – zawołał Lloyd.
– Prawo jest bezwzględne – stwierdził Devins. – Zwłaszcza dla zimnokrwistych zabójców, jak cię ochrzczono w prasie i telewizji. Jesteś prawdziwą grubą rybą w świecie przestępczym. Masz teraz swoje pięć minut. Nawet epidemia grypy zeszła dzięki tobie na drugi plan i na dalsze strony gazet.
– Nigdy nikogo nie podziurawiłem – zaprotestował Lloyd. – To robota Dziurawca. Właśnie stąd wzięła się jego ksywka, nawiasem mówiąc.
– Nieważne – uciął Devins. – Próbuję ci uświadomić, że twoja sprawa zostanie rozpatrzona i osądzona podczas jednego posiedzenia. Kiedy wniosę apelację, w ciągu siedmiu dni trafi do Sądu Okręgowego Przypadków Szczególnych… w przeciwnym razie zostałbyś stracony natychmiast. Jeśli odrzucą apelację, będę miał jeszcze siedem dni, by złożyć kolejną w Sądzie Najwyższym Stanów Zjednoczonych. Postaram się wnieść tę apelację jak najpóźniej. Sąd Okręgowy na pewno nas wysłucha… ten system wciąż jeszcze jest nowy i nie będą chcieli narażać się na krytykę. Prawdopodobnie wysłuchaliby nawet apelacji samego Kuby Rozpruwacza.
– Ile będę miał czasu? – zapytał Lloyd.
– Och, uwiną się z tobą raz-dwa – odparł Devins, a jego uśmiech stał się nagle dwuznaczny i złowrogi. – Widzisz, w skład Sądu Okręgowego wchodzi pięciu emerytowanych sędziów z Arizony. Nie mają nic do roboty, łowią ryby, grają w pokera, piją markowego burbona i czekają, aż jakiś żałosny gówniarz, taki jak ty, pojawi się w ich sali sądowej. Mają telefony w samochodach, domkach na wsi, a nawet na łodziach i w domach. Przeciętna wieku siedemdziesiąt dwa lata…
Lloyd skrzywił się.
– …co oznacza, że wszyscy musieli w swojej karierze mieć do czynienia z karą śmierci. Wszyscy wierzą w kodeks Zachodu: szybki proces, mocny sznur i gruba gałąź. Przynajmniej tak było do lat pięćdziesiątych. Kiedy w grę wchodzi wielokrotne morderstwo, to jedyny sposób.
– Jezu Chryste, musisz mi to wszystko mówić?
– Powinieneś wiedzieć, z czym będziesz miał do czynienia – oświadczył Devins. – Chodzi im tylko o to, by twoja kara nie była okrutna i niezwykła, Lloyd. Powinieneś być im wdzięczny.
– Wdzięczny? Najchętniej bym ich…
– Podziurawił? – zapytał Devins.
– Nie, oczywiście, że nie – odparł szybko Lloyd.
– Nasza prośba o ponowny proces zostanie odrzucona, a moje zastrzeżenia zakwestionowane, jedno po drugim. Jeśli nam się poszczęści, sąd poprosi mnie o przedstawienie świadków. Jeżeli dadzą mi taką możliwość, wezwę wszystkich świadków, którzy zeznawali w pierwszym procesie. Gdyby to było możliwe, wezwałbym na świadków nawet twoich kolegów z podstawówki.
– Rzuciłem szkołę, kiedy byłem w szóstej klasie – mruknął Lloyd.
– Jeśli Sąd Okręgowy nas spławi, złożę apelację do Sądu Najwyższego, ale przypuszczam, że zostanie odrzucona jeszcze tego samego dnia – dodał Devins i zapalił papierosa.
– I co wtedy? – zapytał Lloyd.
– Wtedy? – powtórzył Devins, lekko zdziwiony i rozdrażniony tępotą Lloyda. – Trafisz do celi śmierci w więzieniu stanowym i tam, dobrze karmiony, będziesz czekał na swoją kolejkę do schodów do nieba. To nie potrwa długo.
– Nie zrobią tego… – jęknął Lloyd. – Próbujesz mnie przestraszyć.
– We wszystkich czterech stanach, w których istnieją sądy okręgowe przypadków szczególnych, takie sytuacje są na porządku dziennym. Do tej pory stracono czterdziestu ludzi. Utrzymanie takiego sądu to dodatkowy koszt dla podatników, ale niewielki, bo zajmuje się on jedynie przypadkami zabójstw pierwszego stopnia. Poza tym podatnicy nie mają nic przeciwko wydaniu kilku dolarów, gdy w grę wchodzi orzeczenie kary śmierci. Oni to lubią.
Lloyd wyglądał, jakby zaraz miał zwymiotować.
– Tak czy inaczej, sąd powołuje się na sprawę Markhama wyłącznie wtedy, gdy wina podsądnego jest udowodniona. Nie można zabić psa tylko dlatego, że ma na pysku parę zakrwawionych kurzych piór, trzeba go złapać w kurniku. Ale ciebie tam właśnie złapano.
Lloyd, który jeszcze niecały kwadrans temu pławił się w aplauzie kumpli spod celi, stanął nagle w obliczu ostatnich dwóch, trzech tygodni życia – i Wielkiej Pustki po nich.
– Boisz się, Sylwestrze? – zapytał Devins.
Lloyd oblizał usta, zanim odrzekł:
– Chryste, jeszcze jak. Z tego wszystkiego wynika, że jestem już trupem.
– Nie chcę, żebyś umarł, tylko żebyś się bał – powiedział Devins. – Jeśli wejdziesz do sali głupkowato uśmiechnięty, ani się obejrzysz, jak posadzą cię na krześle, zapną pasy i włączą prąd. Będziesz czterdziestą pierwszą ofiarą Markhama. Ale jeśli mnie posłuchasz, może się jakoś wywiniesz. Nie twierdzę, że nam się uda, jednak jest to możliwe.
– Mów.
– Możemy liczyć wyłącznie na ławę przysięgłych – oświadczył Devins. – Tuzin kmiotków zgarniętych wprost z ulicy. Chciałbym, aby ławę tworzyły wyłącznie czterdziestoletnie damulki, które potrafią z pamięci cytować fragmenty Kubusia Puchatka i urządzają na podwórku pogrzeby swoim ukochanym kanarkom. Każda ława przysięgłych zdaje sobie sprawę z konsekwencji, gdy procedura zostanie puszczona w ruch. W tej sytuacji nie orzeka się kary śmierci, która może zostać wykonana za pół roku, rok czy dziesięć lat… facet skazany w czerwcu już w sierpniu musi wyciągnąć kopyta.
– Walisz prosto z mostu.
Devins zignorował go i mówił dalej:
– W niektórych przypadkach ta świadomość wystarcza, by ława przysięgłych ogłosiła podsądnego niewinnym. To jeden z efektów sprawy Markhama… czasem ławnicy puszczają morderców wolno, bo nie chcą mieć ich krwi na rękach. – Postukał palcami w jedną z kartek. – Wprawdzie dzięki precedensowi Markhama skazano na śmierć czterdzieści osób, ale trzydzieści uniknęło egzekucji, a dwadzieścia sześć spośród nich ława przysięgłych uniewinniła. Tylko w czterech przypadkach ten werdykt został później zmieniony decyzją Sądu Okręgowego Przypadków Szczególnych… raz w Karolinie Południowej, dwa razy na Florydzie i raz w Alabamie.
– Nigdy w Arizonie?
– Nigdy. Już ci mówiłem. Prawo Zachodu. Tych pięciu pryków chce cię załatwić. Jeśli nie zdołasz przekonać ławy przysięgłych, będzie po tobie.
– Ilu ludzi sądzonych według tego prawa w Arizonie uznano za niewinnych?
– Dwóch na czternastu.
– Kiepsko.
Devins uśmiechnął się.
– Powinienem wspomnieć – dodał – że jednego z tych dwóch ludzi bronił twój uniżony sługa. Był winny tak jak ty. Sędzia Pechert wściekał się na ławników przez dobrych dwadzieścia minut. Myślałem, że dostanie apopleksji.
– Jeśli mnie uniewinnią, nie będą mogli ponownie postawić mnie przed sądem?
– Nie.
– A więc musimy postawić wszystko na jedną kartę.
– Tak.
– Chryste… – jęknął Lloyd i otarł spocone czoło.
– Skoro już rozumiesz powagę sytuacji i wiesz, co powinniśmy robić, przejdźmy do konkretów – powiedział Devins.
– Dobrze. Ale wcale mi się to nie podoba.
– Byłbyś świrem, gdybyś uważał inaczej. – Devins złożył ręce i pochylił głowę. – Ale do rzeczy. Powiedziałeś mi, a ja przekazałem policji, że… uhm… – wyjął z aktówki plik kartek i przerzucił je pospiesznie. – Już mam. „Nigdy nikogo nie zabiłem. Dziurawiec to zrobił. Był kompletnie porąbany i chyba lepiej dla całego świata, że już go nie ma”.
– Owszem, to się zgadza. No i co? – spytał Lloyd.
– To, że z twojego zeznania wynika, że bałeś się swojego kumpla – odparł z uśmiechem Devins. – Bałeś się go?
– Cóż, raczej nie…
– Bałeś się go. Ten facet cię przerażał.
– Nie sądzę…
– Lepiej w to uwierz, Sylwestrze. Na jego widok waliłeś w gacie.
Lloyd zmarszczył brwi. Wyglądał jak uczeń, który bardzo się stara, ale ma trudności ze zrozumieniem tematu lekcji.
– Nie każ mi prowadzić się za rączkę – dodał Devins. – Wolałbym tego nie robić. Mógłbyś pomyśleć, że sugerowałem, iż Dziurawiec był przez cały czas naćpany.
– Przecież był! Obaj byliśmy!
– Nie. Ty nie byłeś naćpany. Tylko on. A kiedy brał, zaczynał świrować.
– Bez kitu, stary… – zaprotestował znowu Lloyd i w tym momencie przypomniał sobie okrzyk Dziurawca: „Heeja, Heeja”, kiedy ze śmiechem rozwalił kobietę w sklepie w Burrack.
– Kilka razy brał cię na muszkę…
– Nie, on nigdy…
– Owszem, tak, tylko o tym zapomniałeś. Ale teraz przypomniałeś to sobie. Raz groził nawet, że cię zabije, jeśli nie zrobisz tego, co ci każe.
– Cóż, miałem gnata…
Devins zmarszczył brwi.
– Wydaje mi się, że jeśli wysilisz pamięć, przypomnisz sobie, iż Dziurawiec mówił ci, że twoja broń jest załadowana ślepakami – powiedział. – Pamiętasz?
– Teraz, gdy o tym wspomniałeś…
– I byłeś bardzo zaskoczony, gdy naboje, rzekomo ślepe, okazały się prawdziwe.
– Jasne – odparł Lloyd, kiwając energicznie głową. – O mało się wtedy nie zesrałem.
– Chciałeś nawet wycelować we Freemana, ale akurat wtedy go zastrzelono.
Lloyd spojrzał na niego z nową nadzieją.
– Sam nie potrafiłbym tego lepiej powiedzieć – stwierdził.
* * *
Kiedy nieco później tego ranka siedział na placu ćwiczeń i zastanawiał się nad tym, co powiedział jego obrońca, podszedł do niego jeden z więźniów, Mathers, złapał go za kołnierz i podniósł. Był ogolony na łyso jak Telly Savalas i jego naga czaszka lśniła w blasku słońca.
– Poczekaj… – wymamrotał Lloyd. – Mój adwokat policzył moje zęby. Mam siedemnaście. Więc jeśli…
– Shockley mi powiedział – syknął Mathers i walnął go kolanem w krocze.
Między nogami Lloyda eksplodował tak dojmujący ból, że zaparło mu dech w piersiach. Upadł na ziemię, przyciskając obie dłonie do genitaliów. Wydawało mu się, że zostały zmiażdżone na papkę. Świat zaćmiła czerwona mgiełka.
Po chwili udało mu się unieść głowę. Mathers wciąż gapił się na niego. Strażnicy patrzyli w inną stronę. Lloyd jęczał i skręcał się z bólu, łzy ciekły mu z oczu, a w jego podbrzuszu obracała się rozgrzana do czerwoności kula ołowiu.
– Osobiście nic do ciebie nie mam – oświadczył Mathers. – To tylko interesy. Jeśli o mnie chodzi, mam nadzieję, że się wywiniesz. Prawo Markhama to rzeźnia, stary.
Odszedł w stronę strażnika stojącego przy rampie załadunkowej dla ciężarówek po drugiej stronie placu. Kiedy klawisz zobaczył, że Lloyd patrzy na niego, uniósł obie dłonie z wyprostowanymi środkowymi palcami i zaśmiał się triumfalnie. Mathers podszedł bliżej, a strażnik rzucił mu paczkę tareytonów. Więzień schował je do kieszonki na piersiach, zasalutował i oddalił się.
Lloyd leżał na ziemi, z kolanami przyciągniętymi do piersi, przyciskając dłonie do bolącego podbrzusza, a w jego głowie rozbrzmiewało echo słów Devinsa: „Prawo jest bezwzględne, chłopcze”.
Święta prawda.