Читать книгу Bastion - Стивен Кинг - Страница 29

KSIĘGA I
KAPITAN TRIPS
ROZDZIAŁ 18

Оглавление

Nick otworzył drzwi pomiędzy biurem szeryfa Bakera a celami i w tej samej chwili Vincent Hogan i Billy Warner zaczęli z niego szydzić. Zajmowali dwie małe jak puszki sardynek cele po lewej stronie. Mike Childress siedział w jednej z cel po prawej. Druga była pusta, gdyż Ray Booth, ten z sygnetem, zdołał czmychnąć.

– Hej, ty głupku! – zawołał Childress. – Ty pierdolony dupku! Co się z tobą stanie, kiedy już stąd wyjdziemy? Jak sądzisz? Co się z tobą stanie, ty chuju?

– Osobiście oberwę ci jaja i wepchnę do gardła, żebyś się nimi udławił – oświadczył Billy Warner. – Kapujesz?

Jedynie Vince Hogan nie brał w tym udziału. Mike i Billy nie mieli z niego wielkiego pożytku, gdy dwudziestego trzeciego czerwca zostali zgarnięci i wsadzeni za kratki do czasu rozprawy. Kiedy szeryf dał Vince’owi popalić, pękł jak przekłuty balon.

Baker powiedział Nickowi, że mógłby wnieść oskarżenie przeciwko tym chłopakom, ale gdyby doszło do procesu, nie miałby nic prócz zeznania Nicka przeciw zeznaniom trzech aresztantów – albo czterech, gdyby udało im się dopaść Raya Bootha.

Kiedy Nick trochę lepiej poznał szeryfa Johna Bakera, zaczął żywić wobec niego ogromny szacunek. Ten ważący niemal dwieście pięćdziesiąt funtów były farmer, jak łatwo można się domyślić, miał wśród aresztantów przydomek Wielkiego Złego Johna. Szacunek, jaki żywił wobec niego Nick, nie wynikał z tego, iż Baker dał mu pracę polegającą na sprzątaniu pomieszczeń posterunku, ale dlatego, że postanowił dopaść łobuzów, którzy go pobili i zabrali mu pieniądze – jakby Nick był członkiem jednej z szanowanych rodzin w mieście, a nie głuchoniemym włóczęgą. Wiedział, że wielu innych szeryfów z południa prędzej skazałoby go na sześć miesięcy obozu pracy albo nawet więzienia.

Należącym do Bakera power wagonem pojechali do tartaku, w którym pracował Vince Hogan. Pod deską rozdzielczą wozu leżała strzelba śrutowa oraz „kogut” z magnesem – szeryf przyczepiał go do dachu, jeżeli wybierał się gdzieś służbowo.

Gdy dwa dni temu zatrzymał się na parkingu przed tartakiem, również to zrobił. Chrząknął, splunął przez okno, wydmuchał nos i otarł zaczerwienione oczy chusteczką. Mówił przez nos. Nick go nie słyszał, ale wcale nie musiał. Było dla niego oczywiste, że facet jest przeziębiony.

– Kiedy go zobaczymy, złapię go za rękę i spytam: „Czy to jeden z nich?”. A wtedy ty pokiwasz głową – powiedział Baker. Tylko to mnie interesuje. Po prostu pokiwaj głową. Jasne?

Nick kiwnął głową. Zrozumiał.

Vince pracował przy cięciu desek, wkładając długie, prostokątne kawałki drewna do wnętrza maszyny. Podłogę pokrywały trociny, których było tak dużo, że prawie zakrywały czubki wielkich roboczych butów Vince’a. Kiedy ich zobaczył, uśmiechnął się nerwowo do szeryfa i z niepokojem przeniósł wzrok na stojącego obok niego Nicka.

Twarz głuchoniemego była wychudzona, wciąż jeszcze mocno poobijana i w dalszym ciągu bardzo blada.

– Sie masz, Wielki Johnie, co tu robisz z tym robolem?

Inni pracownicy tartaku przyglądali się im z uwagą, co chwila przenosząc wzrok od Nicka do Bakera i z powrotem, jakby oglądali jakąś nową odmianę tenisa. Jeden z nich strzyknął strugą tytoniu w trociny i otarł podbródek nasadą dłoni.

Szeryf schwycił Vince’a Hogana za opalone ramię i pociągnął go do przodu.

– Ej, co jest grane, Wielki Johnie? – zaprotestował tamten.

Baker odwrócił głowę, aby Nick widział jego usta.

– Czy to jeden z nich?

Nick zdecydowanie pokiwał głową.

– O co chodzi? – burknął Vince. – Nigdy nie widziałem tego niemego głupka.

– No to skąd wiesz, że jest niemową? Dobra, Vince, idziesz do pierdla. Wpadłeś jak śliwka w kompot. Możesz wysłać któregoś z kolegów do domu, żeby przyniósł ci szczoteczkę do zębów.

Vince został odprowadzony i zamknięty w samochodzie, a potem przewieziony do miasta i zamknięty za kratkami, aby zmiękł. Przez cały czas protestował. Baker nie zadał sobie trudu, by odczytać mu jego prawa.

– Szkoda zachodu, on i tak nie zrozumie, co się do niego mówi – stwierdził.

Kiedy wrócił koło południa, Vince był zbyt głodny i zbyt przerażony, aby dłużej zaprzeczać. Wyśpiewał wszystko.

Mike Childress trafił za kratki o pierwszej, a Billy’ego Warnera Baker dopadł w jego domu w chwili, gdy wyprowadzał swojego chryslera, zamierzając wyruszyć w podróż – bardzo daleką podróż, sądząc po liczbie skrzynek z alkoholem i ogromnych walizach.

Jednak Ray dostał od kogoś cynk i zdążył wyfrunąć z gniazdka.

Baker zaprosił Nicka do siebie do domu na kolację. Chciał również przedstawić mu swoją żonę. W samochodzie Nick napisał na kartce: „Wiem, że Ray to jej brat. Jak ona to przyjmie?”.

– Wytrzyma – odparł Baker. – Przypuszczam, że będzie trochę popłakiwać po kątach, ale dobrze wie, co z niego za ziółko. I wie, że rodzina to nie przyjaciele, nie możesz jej sobie wybrać.

Jane Baker była niską, ładną kobietą i rzeczywiście płakała. Spoglądając w jej głęboko osadzone oczy, Nick poczuł się trochę nieswojo, ale ona uścisnęła mu dłoń i powiedziała:

– Miło cię poznać, Nick. Jest mi bardzo przykro z powodu twoich kłopotów, i w jakiś sposób czuję się za to współodpowiedzialna, ponieważ brał w tym udział jeden z moich krewnych.

Nick pokręcił głową i z zakłopotaniem zaczął przestępować z nogi na nogę.

– Zaproponowałem Nickowi pracę u siebie – oświadczył Baker. – Odkąd Bradley przeprowadził się do Little Rock, posterunek wygląda jak chlew. Koniecznie trzeba posprzątać i to i owo odmalować. Poza tym Nick i tak musi tu jeszcze zostać przez pewien czas, aż do… no, wiesz.

– Procesu – dokończyła. – Tak, wiem.

Zapadła tak nieprzyjemna cisza, że Nick poczuł niemal fizyczny ból. Po chwili żona szeryfa z wymuszonym uśmiechem powiedziała:

– Mam nadzieję, że lubisz szynkę, Nick. Na kolację mamy szynkę z kukurydzą i sałatkę z kapusty. Ale musisz wiedzieć, że nie robię tak dobrych sałatek jak moja matka. W każdym razie mój mąż tak twierdzi…

Nick pogładził się po brzuchu i uśmiechnął się promiennie.

Po deserze (Nick, który przez kilka ostatnich tygodni nie dojadał, pozwolił sobie na dwie dokładki ciasta z truskawkami) Jane Baker powiedziała do swojego męża:

– Jest z tobą coraz gorzej, John. Coraz bardziej kaszlesz i kichasz. W dodatku za mało jesz.

Baker przez chwilę wpatrywał się w swój talerz, po czym wzruszył ramionami.

– Od czasu do czasu mogę sobie odpuścić jeden posiłek lub dwa – mruknął, dotykając końcami palców swojego podwójnego podbródka.

Przyglądając się im, Nick zastanawiał się, jak tych dwoje ludzi o tak różnej posturze radzi sobie w łóżku. Sprawiali jednak wrażenie, że jest im ze sobą dobrze. Zresztą to nie jego sprawa.

– A te twoje rumieńce… Masz gorączkę?

Baker wzruszył ramionami.

– Nie… no, może trochę.

– W takim razie masz szlaban. Zostajesz dziś wieczorem w domu. To ostateczna decyzja.

– Kochanie, przecież mam więźniów. Jeżeli nawet nie trzeba nad nimi specjalnie czuwać, to na pewno należy ich nakarmić i przynieść im coś do picia.

– Może to zrobić Nick – oświadczyła. – Ty idziesz do łóżka i ani słowa na temat twojej bezsenności. Nic ci to nie pomoże.

– Nie mogę wysłać tam Nicka – powiedział bez przekonania. – Jest głuchoniemy. Poza tym nie jest zastępcą szeryfa.

– Więc zaprzysięgnij go i mianuj swoim zastępcą.

– Przecież on jest nietutejszy!

– Jeżeli sam nikomu o tym nie powiesz, ja również tego nie zrobię – odparła, po czym podniosła się i zaczęła sprzątać ze stołu. – Idź i zrób, co do ciebie należy, John.

Takim oto sposobem Nick Andros w niecałe dwie godziny awansował z pozycji więźnia do rangi zastępcy szeryfa miasta Shoyo.

Kiedy szykował się do powrotu na posterunek, do holu na dole zszedł Baker. W postrzępionym szlafroku wyglądał jak upiór. Sprawiał wrażenie zakłopotanego.

– Nie powinienem dać się jej przekonać – mruknął. – I nie udałoby jej się to, gdybym czuł się choć trochę lepiej. Ale wydaje mi się, że mam płuca pełne flegmy, a gorączka spala mnie, jakbym był suchym polanem. I czuję się bardzo słaby.

Nick współczująco pokiwał głową.

– Nie mam zastępców i jestem w kropce. Bradley Caide z żoną wyjechali do Little Rock zaraz po tym, jak podczas snu umarło im dziecko. Zespół niemowlęcej śmierci łóżeczkowej. Wcale im się nie dziwię, że wyjechali.

Nick wskazał swoją pierś i zatoczył krąg kciukiem i palcem wskazującym.

– Jasne, wszystko będzie w porządku – odparł szeryf. – Tylko musisz być ostrożny. W trzeciej szufladzie mojego biurka jest pistolet, czterdziestkapiątka, ale nie zabieraj go ze sobą, kiedy będziesz szedł do aresztantów. To samo dotyczy kluczy. Rozumiesz?

Nick pokiwał głową.

– Kiedy wejdziesz do pomieszczenia z celami, trzymaj się poza zasięgiem więźniów. Nie daj się nabrać, jeśli któryś zacznie udawać chorego. To sztuczka stara jak świat. Gdyby jeden z nich rzeczywiście zachorował, zajmie się nim rano doktor Soames.

Nick wyjął z kieszeni bloczek i napisał: „Doceniam pańskie zaufanie. Dziękuję, że pan ich aresztował i dał mi pracę”.

Baker przeczytał to i powiedział:

– Jesteś dla mnie zagadką, chłopcze. Skąd pochodzisz? Dlaczego musisz radzić sobie sam?

„To długa historia – napisał Nick. – Jeżeli pan chce, spiszę ją dla pana dziś wieczorem”.

– Zrób to – odparł szeryf. – Chyba wiesz, że zacząłem już o ciebie wypytywać?

Nick pokiwał głową. Domyślał się, że tak będzie. Ale był czysty.

– Poproszę Jane, żeby zadzwoniła do baru Ma Truck Stop przy autostradzie. Aresztanci mogliby się na ciebie poskarżyć, gdyby nie dostali kolacji.

Nick napisał: „Niech powie dostawcy, żeby wchodził bez pukania. I tak bym go nie usłyszał”.

– W porządku – mruknął Baker i po chwili dodał: – W biurze stoi łóżko, na którym możesz się przespać. Jest twarde, ale czyste. I pamiętaj, Nick, bądź bardzo ostrożny. Gdybyś miał jakieś kłopoty, nikt nie przyjdzie ci z pomocą.

Nick kiwnął głową i dopisał: „Poradzę sobie”.

– Tak, nie wątpię… Zadzwoniłbym do kogoś z miasta, gdybym tylko miał kogoś odpowiedniego, ale… – przerwał, bo do holu zeszła Jane.

– Nadal zanudzasz tego biednego chłopca? Pozwól mu jechać, zanim mój głupi brat pojawi się na posterunku i uwolni swoich kolesiów.

Baker roześmiał się.

– Ray jest już pewnie w Tennessee – odparł.

Nagle jego ciałem wstrząsnął gwałtowny atak kaszlu. Słychać było, że całe gardło ma zapchane flegmą.

– Chyba pójdę na górę i położę się do łóżka, Jane.

– Przyniosę ci aspirynę, żeby zbić gorączkę – powiedziała. Wchodząc na górę, obejrzała się przez ramię i popatrzyła na Nicka. – Miło było cię poznać, Nick. Niezależnie od okoliczności. Uważaj na siebie.

Nick ukłonił się jej, a ona dygnęła. Wydawało mu się, że zobaczył w jej oczach łzy.

* * *

Pryszczaty chłopak w brudnej marynarce przyniósł trzy tacki z kolacją pół godziny po tym, jak Nick dotarł do aresztu.

Nick pokazał mu, żeby postawił tacki na pryczy, a kiedy dostawca wykonał polecenie, napisał na kartce: „Zapłacone?”.

Chłopak przeczytał napis na kartce.

– Jasne – odparł. – Szeryf ma u nas kredyt. Ale czy ty jesteś niemowa?

Nick pokiwał głową.

– O rety… – wymamrotał chłopak i pospiesznie opuścił komisariat, jakby obawiał się, że to może być zaraźliwe.

Nick wziął tacki i pojedynczo wsunął je końcem kija od szczotki przez otwór w dolnej części drzwi każdej celi. Kiedy uniósł wzrok, zdołał jeszcze zobaczyć, że Mike Childress mówi:

– Tchórzliwy skurwiel, no nie?

Nick z uśmiechem pokazał mu wyprostowany środkowy palec.

– Dam ja ci palec, ty chuju! – syknął Childress, uśmiechając się złowieszczo. – Kiedy tylko stąd wyjdę…

Nick odwrócił się i nie wychwycił już reszty wypowiedzi. Znalazłszy się w biurze, usiadł w fotelu Bakera, wyjął bloczek, zastanawiał się przez chwilę, po czym napisał u góry kartki:

Mój życiorys

Nick Andros

Uśmiechnął się pod nosem. Zdarzały mu się różne dziwne rzeczy, ale nigdy, nawet w najśmielszych marzeniach, nie przypuszczał, że zostanie mianowany zastępcą szeryfa i będzie siedział na posterunku, pilnując trzech opryszków, którzy go pobili, i spisując swój życiorys. Po chwili znów zabrał się do pisania.

Urodziłem się w Caslin, w Nebrasce, 14 listopada 1968 roku. Mój tata był farmerem. Rodzice zawsze z trudem wiązali koniec z końcem i mieli długi w trzech różnych bankach. Kiedy moja mama była w szóstym miesiącu ciąży i tata zabrał ją do miasta do lekarza, w ciężarówce coś się zepsuło i stoczyła się do rowu. Tata dostał wtedy ataku serca i umarł. Urodziłem się trzy miesiące później. Przyszedłem na świat jako głuchoniemy. Był to kolejny cios dla mojej mamy. Zajmowała się prowadzeniem farmy do 1973 roku, po czym straciła ją na rzecz „wielkich operatorów”, jak zawsze określała ludzi zarządzających bankami.

Nie miała rodziny, ale napisała do swoich przyjaciół mieszkających w Big Springs w Iowa i jeden z nich załatwił jej pracę w piekarni. Mieszkaliśmy tam do 1977 roku, kiedy moja matka zginęła w wypadku. Potrącił ją motocyklista, gdy przechodziła przez ulicę, wracając z pracy do domu. To nie była jej wina, tylko zwyczajny pech. Zawiodły hamulce. Motocyklista wcale nie jechał zbyt szybko ani nic takiego… Kościół baptystów wyprawił mojej mamie darmowy pogrzeb. Później ten sam kościół wysłał mnie do Dzieci Jezusa Chrystusa, sierocińca w Des Moines. To jedno z miejsc, na którego utrzymanie przesyłają składki wszystkie kościoły. Tam właśnie nauczyłem się czytać i pisać…

Przerwał. Od pisania rozbolała go ręka, ale nie dlatego przestał. Po prostu był zdenerwowany i zły, że ponownie musi to wszystko przeżywać.

Wrócił do pomieszczenia z celami i zajrzał do środka. Childress i Warner spali. Vince Hogan stał przy kracie, paląc papierosa i wpatrując się w pustą celę na drugim końcu korytarza, gdzie znajdowałby się teraz Ray Booth, gdyby nie zdążył dać nogi. Hogan sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozpłakać, i Nickowi przypomniało się jego dzieciństwo w świecie głuchoniemych.

Właśnie w tamtym okresie poznał określenie „incommunicado”. To słowo zawsze miało dla niego lovecraftiański podtekst i rozbrzmiewało w jego mózgu przy wtórze przerażającego, donośnego echa. Oznaczało wszelkie niuanse zgrozy istniejącej poza granicami wszechświata, poza normalnością i wewnątrz ludzkiej duszy. Przez całe swoje dotychczasowe życie był „incommunicado”.

Usiadł i ponownie przeczytał ostatnie zdanie: „Tam właśnie nauczyłem się czytać i pisać”. Ale to nie było takie proste. Żył w świecie ciszy. Pisanie było kodem. Mowa była ruchem warg, unoszeniem się i opadaniem szczęk, tańcem języka. Matka nauczyła go czytać z ruchu ust i pisać własne imię koślawymi, nierównymi literami. „To twoje imię – powiedziała. – To ty, Nick”. Oczywiście powiedziała to bezgłośnie, po czym postukała palcem w kartkę i w jego pierś. Najgorszą rzeczą dla głuchoniemych nie jest to, że muszą żyć w świecie niemego kina, ale to, że nie potrafią nazywać różnych rzeczy. Nazwy i określenia zaczął rozumieć dopiero wtedy, gdy skończył cztery lata.

Nie wiedział, że wysokie zielone rzeczy to „drzewa” – dowiedział się tego dopiero jako sześciolatek. Bardzo chciał to wiedzieć, ale nikt nie kwapił się, aby mu powiedzieć, co to takiego, a on nie potrafił zapytać.

Był „incommunicado”.

Kiedy matka umarła, zamknął się w sobie. Sierociniec był domem głuchej ciszy, gdzie chudzi chłopcy o posępnych twarzach wyśmiewali się z jego upośledzenia. Podbiegali do niego, zatykając sobie usta i uszy. Jeśli akurat w pobliżu nie było nikogo z personelu, bili go. Dlaczego? Za co? Bez powodu.

Nie chciał z nikim nawiązywać kontaktów i jego proces myślenia uległ zahamowaniu. Krążył samotnie po sierocińcu, patrząc na bezimienne rzeczy zapełniające świat. Obserwował dzieci na boisku poruszające ustami i przesuwające językami w rytualnym tańcu mowy. Czasami nawet przez godzinę potrafił patrzeć na płynące po niebie chmury.

A potem pojawił się Rudy. Potężny łysy mężczyzna z twarzą pokrytą bliznami, mający ponad sześć i pół stopy wzrostu. Małemu Androsowi wydawało się, że ma dwadzieścia lat. Po raz pierwszy spotkali się w pomieszczeniu piwnicznym, w którym znajdował się stół, sześć czy siedem krzeseł i telewizor, który działał tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę. Rudy przykucnął i jego oczy znalazły się na wprost oczu Nicka. Potem uniósł swoje wielkie, pokryte bliznami dłonie i przyłożył je najpierw do ust, a następnie do uszu.

„Jestem głuchoniemy”.

Nick odwrócił głowę. „Kogo to, kurwa, obchodzi?”.

Rudy uderzył go w twarz.

Nick upadł, a z jego oczu popłynęły łzy. Nie chciał tu być z tym okropnym łysym trollem. Ten facet wcale nie był głuchoniemy, to tylko jakiś okrutny żart.

Rudy pomógł mu wstać i podprowadził do stołu. Leżała na nim czysta kartka. Łysy wskazał ją, a potem Nicka. Chłopak przez chwilę tępo wpatrywał się w papier, po czym przeniósł wzrok na łysego i pokręcił głową. Rudy ponownie zdzielił go w twarz.

Z oczu Nicka znowu popłynęły łzy.

Pokryta siateczką blizn twarz wpatrywała się w niego w milczeniu. Rudy znów wskazał kartkę. Potem ołówek. I Nicka.

Nick zacisnął ołówek w pięści i napisał cztery słowa, które z trudem wyszperał w swoim nieco zaśniedziałym umyśle. Brzmiały następująco:


Przełamał ołówek na pół i spojrzał na Rudy’ego. Łysy uśmiechnął się, po czym sięgnął ponad stołem i objął swoimi szorstkimi, okaleczonymi dłońmi głowę Nicka. Jego ręce były ciepłe i łagodne. Nick nie pamiętał, kiedy po raz ostatni ktoś dotykał go z taką czułością. W ten sposób dotykała go chyba tylko jego matka. Rudy odsunął dłonie od twarzy Nicka, podniósł połowę ołówka z zatemperowaną końcówką i odwrócił kartkę na drugą stronę. Stuknął końcówką ołówka w papier, a potem w pierś Nicka. Powtórzył to jeszcze dwa razy. W końcu Nick zrozumiał.

„Jesteś czysty jak ta karta”.

Rudy spotykał się z nim przez kolejne sześć lat.

Rudy Sparkman przychodził do mnie, aby mi pomagać. Miałem szczęście, że go poznałem. W 1984 roku sierociniec przestał istnieć. Wiele dzieci zostało rozesłanych do nowych domów, ale ja do nich nie należałem. Powiedziano mi, że niebawem znajdą dla mnie rodzinę, a państwo będzie jej płacić za to, że mnie przygarnęła. Chciałem być z Rudym, ale on pracował wówczas w Afryce dla Korpusu Pokoju. Uciekłem. Miałem wtedy szesnaście lat, więc chyba nie przejęli się tym zbytnio. Prawdopodobnie stwierdziłem, że dopóki nie wpadnę w jakieś kłopoty, wszystko powinno być w porządku – i do tej pory mi się to udawało. Zapisałem się również na korespondencyjny kurs szkoły średniej, ponieważ Rudy uważał, że zdobycie wykształcenia to najważniejsza sprawa. Kiedy zatrzymam się gdzieś na dłużej, spróbuję zdać maturę. Chyba powinno mi się to udać. Już niedługo. Lubię szkołę. Może kiedyś pójdę na studia. Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale mnie nie wydaje się niemożliwe. I to już wszystko…

Poprzedniego ranka Baker zjawił się w biurze koło wpół do ósmej, kiedy Nick opróżniał kosze na śmieci. Wyglądał znacznie lepiej.

„Jak się czujesz?” – napisał Nick.

– Nieźle. Do północy miałem straszną gorączkę. Największą od dzieciństwa. Aspiryna nie działała. Jane chciała zadzwonić po lekarza, ale wpół do pierwszej gorączka spadła. Zasnąłem i spałem jak zabity. A tobie jak idzie?

Nick ułożył okrąg z kciuka i palca wskazującego.

– A nasi goście?

Nick kilkakrotnie otworzył i zamknął usta, jakby naśladował kogoś paplającego bez przerwy. Sprawiał wrażenie rozgniewanego i uderzał dłońmi w niewidzialne kraty.

Baker roześmiał się.

– Powinieneś występować w telewizji – stwierdził. – Napisałeś swój życiorys?

Nick kiwnął głową i podał mu dwie zapisane kartki.

Szeryf usiadł i zaczął czytać. Gdy skończył, przeniósł wzrok na Nicka. Chłopak przez chwilę poczuł się zakłopotany i zbity z tropu. Spuścił wzrok, patrząc na swoje buty. Kiedy w końcu uniósł głowę, Baker powiedział ze zdziwieniem:

– Jesteś samodzielny od szesnastego roku życia… Od sześciu lat?

Nick kiwnął głową.

– I naprawdę zapisałeś się na korespondencyjny kurs szkoły średniej?

Nick przez dłuższą chwilę pisał na jednej z czystych kartek.

„Byłem trochę do tyłu, bo dość późno nauczyłem się pisać i czytać. Kiedy wreszcie zacząłem nadrabiać straty, zamknięto sierociniec. Do tej pory otrzymałem sześć szkoleniowych zestawów korespondencyjnych, a potem sześć dalszych z La Salle w Chicago. Dowiedziałem się o nich z reklamy na pudełku zapałek. Potrzebuję jeszcze czterech zestawów”.

– Jakich zestawów potrzebujesz? – spytał Baker, po czym odwrócił głowę i wrzasnął: – Zamknijcie się, wy tam! Kawę i pączki dostaniecie, kiedy będę miał na to ochotę, i ani słowa więcej!

Nick napisał: „Geometria. Matematyka. Języki: zestaw obejmujący dwa lata nauki. Takie są wymagania na studia”.

– Języki… Masz na myśli języki obce, takie jak francuski, niemiecki, hiszpański?

Nick pokiwał głową.

Baker roześmiał się i pokręcił głową.

– To ci dopiero. Tego jeszcze nie było. Głuchoniemy uczący się języka obcego. Nie, żebym miał coś przeciwko tobie… Mam nadzieję, że to rozumiesz?

Nick uśmiechnął się i kiwnął głową.

– Ale dlaczego włóczysz się po kraju?

„Jako nieletni bałem się zatrzymywać w jednym miejscu zbyt długo – napisał Nick. – Bałem się, że zamkną mnie w kolejnym sierocińcu. Kiedy osiągnąłem odpowiedni wiek, aby móc przyjąć stałą pracę, nastąpiło gwałtowne pogorszenie się sytuacji. Podobno mówili o tym w telewizji, ale ponieważ byłem głuchy, nie mogłem tego usłyszeć…”.

– Kiedy czasy są ciężkie, raczej trudno o przejawy ludzkiej życzliwości i dobroci – mruknął Baker. – Jeśli chodzi o pracę, pewnie mógłbym ci coś znaleźć, chyba że te łobuzy na dobre obrzydziły ci Shoyo i Arkansas. Ale nie wszyscy jesteśmy tacy jak oni.

Nick pokiwał głową na znak, że zrozumiał.

– Jak twoje zęby? Nieźle w nie zarobiłeś.

Chłopak wzruszył ramionami.

– Brałeś pigułki przeciwbólowe?

Nick uniósł do góry dwa palce.

– No dobra, mam teraz trochę papierkowej roboty – stwierdził Baker. – Poza tym muszę zająć się tymi chłopakami. A ty rób dalej swoje. Porozmawiamy później.

* * *

Doktor Soames, który o mały włos nie przejechał Nicka, przybył tego ranka do pracy wpół do dziesiątej. Był sześćdziesięcioletnim mężczyzną o zmierzwionej rudej czuprynie, chudej, koguciej szyi i przenikliwych niebieskich oczach.

– Wielki John mówił mi, że czytasz z ust. Powiedział też, że chce znaleźć ci robotę, więc lepiej się upewnię, czy nie zamierzasz wyzionąć ducha. Ściągnij koszulę.

Nick rozpiął guziki błękitnej roboczej bluzy i ściągnął ją.

– Rany boskie… – jęknął Baker.

– Odwalili kawał niezłej roboty, nie ma co – mruknął Soames, uważnie przyglądając się Nickowi. – Chłopie, o mało nie straciłeś lewego cycka – dodał, wskazując strup powyżej sutka.

Brzuch i klatka piersiowa Nicka mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Soames dotykał go, szturchał i wpatrywał się w źrenice jego oczu. W końcu obejrzał strzaskane resztki przednich zębów Nicka – jedyną część jego ciała, która sprawiała mu jeszcze ból.

– Musi cię boleć jak wszyscy diabli – powiedział.

Nick pokiwał głową.

– Stracisz je – stwierdził doktor. – Chyba… – urwał i zaczął kichać. – Przepraszam.

Zaczął wkładać swoje instrumenty do czarnej torby.

– Wkrótce wszystko powinno być w porządku, zakładając, że nie trafi cię grom z jasnego nieba albo że nie wybierzesz się ponownie do knajpy Zacka. Czy twoje kłopoty z mową to jakaś późniejsza sprawa, czy urodziłeś się niesłyszący?

Nick napisał: „To drugie”.

Soames pokiwał głową.

– Przykro mi. Ale powinieneś spojrzeć na to z innej strony: dobrze, że Bóg nie zdecydował się wysłać cię na ten świat z uszkodzonym mózgiem. Załóż koszulę.

Nick ubrał się. Polubił Soamesa. Przypominał mu trochę Rudy’ego Sparkmana, który powiedział kiedyś, że Bóg obdarował wszystkich głuchoniemych facetów jednym lub dwoma dodatkowymi calami męskości, aby zrekompensować im w ten sposób inne braki.

– Przepiszę ci kolejną dawkę środków przeciwbólowych – dodał doktor. – Odbierzesz je w aptece. Niech przyślą rachunek na adres biura szeryfa. Ma w słoikach więcej pieniędzy niż locha sutków.

Ponownie kichnął, wytarł nos, przez chwilę grzebał w torbie i wyjął z niej stetoskop.

– Uważaj, dziadku, bo cię przymknę za pijaństwo i chuligaństwo – powiedział z uśmiechem Baker.

– Tak, tak – mruknął Soames. – Któregoś dnia otworzysz usta za szeroko i sam w nie wpadniesz. Zdejmij koszulę, John, zobaczymy, czy twoje cycki są tak duże jak zawsze.

– Mam zdjąć koszulę? Po co?

– Bo twoja żona chce, żebym rzucił na ciebie okiem. Twierdzi, że jesteś przeziębiony, i nie chce, żebyś się jeszcze bardziej rozchorował, choć zupełnie nie rozumiem dlaczego. Przecież gdybyś poszedł do piachu, nie musielibyśmy się kryć z naszym małym romansem… No jazda, John. Zrób striptiz i pokaż nam skrawek swojego ciała.

– To było tylko zwyczajne przeziębienie – zaprotestował Baker, z wahaniem rozpinając guziki koszuli. – Dzisiaj czuję się całkiem nieźle. Serio. Ty, Ambrose, wydajesz się bardziej chory ode mnie.

– Nie stawiaj diagnoz lekarzowi.

Kiedy szeryf zdjął koszulę, Soames popatrzył na Nicka.

– To zabawne, jak bardzo zaraźliwe może być zwyczajne przeziębienie – stwierdził. – Chyba to jakaś epidemia. Pani Lanthrop jest chora, podobnie jak cała rodzina Richiego i te tępaki z Baker Road. Wszyscy kaszlą i prychają. Nawet Billy Warner kicha jak z armaty.

Baker ściągnął podkoszulek.

– I co my tu mamy? – zapytał Soames. – Masz za wielkie cycki, żeby nie nosić stanika. Nawet taki stary pryk jak ja na ich widok może się nielicho napalić.

Baker syknął, kiedy stetoskop dotknął jego piersi.

– Jezu, jakie to zimne! Czy ty go trzymasz w zamrażalniku?

– Wdech – powiedział zasępiony Soames. – Wydech.

Wydech Bakera zamienił się w zduszony atak kaszlu.

Soames badał szeryfa dosyć długo. Osłuchał go najpierw z przodu, potem z tyłu. W końcu odłożył stetoskop i używając szpatułki, zajrzał Bakerowi do gardła. Kiedy skończył, przełamał ją i wyrzucił do kosza.

– No i? – spytał szeryf.

Soames przyłożył palce prawej ręki do jego szyi z prawej strony, nieco poniżej szczęki. Baker skrzywił się.

– Nie muszę pytać, czy cię bolało – mruknął Soames. – Natychmiast idź do domu i kładź się do łóżka. To nie jest rada, ale rozkaz.

Szeryf zamrugał.

– Ambrose, daj spokój – powiedział. – Wiesz, że nie mogę tego zrobić. Mam trzech więźniów, którzy dziś po południu muszą być przewiezieni do Camden. Wczorajszej nocy zostawiłem z nimi tego dzieciaka, ale nie zrobię tego ponownie. To niemowa. Gdybym wczoraj myślał normalnie, nie zdecydowałbym się na to.

– Nie przejmuj się teraz pracą, John. Masz własne problemy. To jakaś infekcja dróg oddechowych. Sądząc po szmerach w płucach, całkiem poważna. I do tego ta gorączka. Masz zawalone płuca, John. Sytuacja jest niewesoła… w dodatku masz sporą nadwagę. Połóż się do łóżka. Jeśli jutro rano poczujesz się lepiej, zajmiesz się więźniami. Albo jeszcze lepiej: skontaktuj się z drogówką i powiedz im, żeby po nich przyjechali.

Baker spojrzał na Nicka.

– Wiesz, naprawdę nie najlepiej się czuję. Może odrobina odpoczynku…

„Idź do domu i połóż się – napisał Nick. – Będę uważał. Poza tym muszę przecież zapracować jakoś na swoje lekarstwa”.

– Nikt nie pracuje na siebie z takim zapałem jak włóczęga – mruknął Soames i zachichotał.

Baker wziął do ręki kartki, na których Nick spisał swój życiorys.

– Czy mogę zabrać je do domu, żeby Jane mogła to przeczytać? – zapytał. – Ona naprawdę cię lubi.

Nick napisał: „Jasne, że możesz. Ja też ją polubiłem”.

Szeryf zapiął guziki koszuli i westchnął.

– Znów zaczyna mnie brać gorączka. A już myślałem, że sobie z nią poradziłem.

– Weź aspirynę – poradził mu Soames, zamykając swoją torbę. – Ten obrzęk gruczołów limfatycznych bardzo mi się nie podoba.

– W dolnej szufladzie biurka znajdziesz pudełko po cygarach – powiedział Baker, patrząc na Nicka. – Trzymam tam zaskórniaki. Weź, ile ci trzeba, pójdź coś przekąsić i po drodze wykup lekarstwa. Te chłopaki to głupie wiejskie palanty, ani trochę nie przypominają desperados. Nie powinieneś mieć z nimi problemów. Skontaktuję się z policją stanową i jeszcze dziś po południu uwolnię cię od ich towarzystwa.

Nick ponownie złożył okrąg z kciuka i palca wskazującego.

– Zaufałem ci – dodał Baker. – A Jane też uważa, że jesteś porządnym facetem. Uważaj na siebie!

Nick kiwnął głową.

* * *

Jane Baker zjawiła się ubiegłego wieczoru koło szóstej z obiadem i kartonem mleka. Nick napisał: „Bardzo dziękuję. Jak czuje się twój mąż?”.

Roześmiała się.

– Sam chciał tu przyjść, ale wybiłam mu to z głowy. Dziś po południu miał tak wysoką temperaturę, że bardzo się zaniepokoiłam. Jednak teraz gorączka spadła i czuje się już znacznie lepiej. Przypuszczam, że stało się tak dzięki policji stanowej. John nigdy nie jest naprawę szczęśliwy, jeśli nie ma okazji powściekać się na tych gliniarzy.

Nick spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– Powiedzieli, że do jutra rana do godziny dziewiątej nie mogą nikogo przysłać po więźniów. Mieli bardzo zły dzień. Ponad dwudziestu gliniarzy nie stawiło się do pracy z powodu choroby, a inni są zajęci odwożeniem chorych do szpitala w Camden i w Pine Bluff. Wszędzie dokoła szaleje grypa. Jest coraz więcej zachorowań. Mam wrażenie, że Soames jest tym znacznie bardziej zaniepokojony, niż daje po sobie poznać.

Ona sama również sprawiała wrażenie zaniepokojonej. Wyjęła z kieszeni na piersi dwie starannie złożone kartki papieru.

– Niezwykła historia – powiedziała półgłosem, oddając Nickowi jego życiorys. – Jeszcze nigdy nie spotkałam nikogo, kto miałby takiego pecha jak ty. To, w jaki sposób pokonałeś wszelkie trudności, jest naprawdę godne podziwu… I jeszcze raz chciałabym cię przeprosić za mojego brata.

Zakłopotany Nick wzruszył ramionami.

– Mam nadzieję, że zostaniesz w Shoyo – dodała Jane, wstając. – Mój mąż i ja bardzo cię polubiliśmy. Tylko uważaj na tych łobuzów za kratkami.

„Będę uważał – napisał Nick. – Powiedz szeryfowi, że mam nadzieję, iż wkrótce poczuje się lepiej”.

– Przekażę mu pozdrowienia od ciebie.

Wyszła, a Nick został sam z więźniami. Od czasu do czasu zaglądał do nich i stwierdził, że faktycznie w niczym nie przypominali desperados. Już o dziewiątej wszyscy spali jak zabici. Gdy dwaj mieszkańcy miasteczka przyszli sprawdzić, czy wszystko w porządku, Nick zauważył, że obaj są chorzy.

Kiedy zasnął, miał dziwny sen, ale pamiętał z niego tylko to, że szedł wśród niekończących się łanów zielonej kukurydzy i śmiertelnie bał się czegoś, co znajdowało się tuż za nim.

* * *

Tego ranka wstał bardzo wcześnie i posprzątał zaplecze aresztu, ignorując zaczepki Billy’ego Warnera i Mike’a Childressa. Gdy tylko wyszedł z biura, Billy zawołał:

– Ray wróci, dobrze o tym wiesz! A kiedy cię dorwie, pożałujesz, że nie jesteś również ślepy!

Jednak odwrócony do niego plecami Nick nie mógł wychwycić jego słów.

Kiedy wrócił do biura, otworzył stary egzemplarz „Time’a” i zaczął go czytać. Miał ochotę oprzeć stopy na blacie biurka, ale doszedł do wniosku, że mogłoby to zostać źle odebrane, gdyby do biura nieoczekiwanie wszedł szeryf.

O ósmej zaczął się zastanawiać, czy przez noc stan Bakera nie uległ pogorszeniu. Spodziewał się, że szeryf zjawi się lada chwila, aby zająć się więźniami i przekazać ich glinom ze stanowej. Poza tym czuł nieprzyjemne ssanie w żołądku. Nie zjawił się nikt z przydrożnego baru dla kierowców ciężarówek i Nick coraz częściej ze złością spoglądał na telefon. Był miłośnikiem książek fantastycznonaukowych i znowu pomyślał, że dzień, kiedy w powszechnym użyciu znajdą się telefony zapewniające łączność nie tylko słuchową, ale i wizyjną, będzie wielkim dniem dla wszystkich głuchoniemych z całego świata.

Za kwadrans dziewiąta. Niepokój Nicka z każdą chwilą wzrastał.

Podszedł do drzwi prowadzących do pomieszczenia z celami i zajrzał do środka. Billy i Mike stali przy drzwiach swoich cel i tłukli butami w kraty, a Vince Hogan leżał na podłodze. Kiedy Nick podszedł do drzwi jego celi, odwrócił głowę i spojrzał na niego. Miał trupio bladą twarz, jeśli nie liczyć krwistych rumieńców na policzkach i ciemnych sińców pod oczami, a jego czoło błyszczało od potu. Gdy Nick napotkał apatyczne, rozpalone gorączką spojrzenie Vince’a, domyślił się, że więzień jest chory, i jego niepokój pogłębił się jeszcze bardziej.

– Hej, głupku, co byś powiedział na małe co nieco? – zawołał do niego Mike. – A ty, Bill? – zapytał swojego kumpla.

Ale Bill nie miał ochoty na kpiny.

– Przepraszam, że na ciebie wrzeszczałem, stary – powiedział do Nicka. – Vince jest chyba poważnie chory. Potrzebny mu lekarz.

Nick kiwnął głową i wyszedł, zastanawiając się, co powinien zrobić w tej sytuacji. Pochylił się nad biurkiem i napisał liścik:

Do szeryfa Bakera lub kogokolwiek,

muszę iść kupić coś do jedzenia na śniadanie dla więźniów i sprowadzić doktora Soamesa do Vince’a Hogana, bo wygląda na poważnie chorego – i chyba raczej nie symuluje.

Nick Andros

Wyrwał kartkę i położył ją na środku biurka, po czym włożył bloczek do kieszeni i wyszedł na ulicę. Mimo wczesnej godziny na zewnątrz był już upał. Do południa żar stanie się nie do wytrzymania. W taki dzień ludzie starają się jak najszybciej zrobić to, co mają do zrobienia, aby potem spokojnie przeczekać skwarne popołudnie. Ale nawet mimo to główna ulica Shoyo sprawiała wrażenie dziwnie wymarłej, jakby była niedziela, a nie zwyczajny dzień. Parkingi przed sklepami świeciły pustkami, na ulicach też widać było jedynie kilka samochodów i wiejskich ciężarówek. Okna sklepu z artykułami żelaznymi miały podciągnięte żaluzje, ale bank handlowy był zamknięty, mimo że dawno minęła już dziewiąta.

Nick skręcił w prawo, w stronę postoju ciężarówek pięć przecznic dalej. Kiedy dotarł do trzeciej przecznicy, zobaczył jadący z naprzeciwka wóz doktora Soamesa. Samochód toczył się powoli, jakby z wysiłkiem. Nick pomachał, nie mając pewności, czy doktor się zatrzyma, ale Soames zahamował gwałtownie, stając w poprzek czterech miejsc do parkowania. Nie wysiadł jednak, tylko osunął się niżej na siedzeniu kierowcy. Jego wygląd zaszokował Nicka. Soames postarzał się od poprzedniego dnia o dobre dwadzieścia lat. Prawdopodobnie głównym powodem było wyczerpanie, ale Nick podejrzewał, że nie tylko. Jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia doktor wyjął z kieszeni na piersi zmiętą chusteczkę – niczym iluzjonista wykonujący starą sztuczkę, która już mu się znudziła – i kichnął w nią głośno kilka razy. Kiedy skończył kichać, oparł głowę o siedzenie, oddychając z trudem. Skóra jego twarzy była tak blada, że przypominał Nickowi trupa. Nagle otworzył oczy i powiedział:

– Baker nie żyje. Zmarł parę minut po drugiej w nocy. Jane złapała to samo co on.

Szeryf Baker nie żyje? Ale przecież jeszcze wczoraj wieczorem jego żona mówiła, że czuje się lepiej. A ona… wydawała się całkiem zdrowa. Nie, to po prostu niemożliwe.

– Umarł, umarł – powtórzył Soames, jakby Nick wypowiedział swoje myśli na głos. – I nie tylko on. W ciągu ostatnich dwunastu godzin wypisałem tuzin aktów zgonu. Jeśli Bóg się nad nami nie zlituje, do południa umrze dwadzieścia kolejnych osób. Jednak wątpię, aby zamierzał się tym zająć. Podejrzewam, że nie chce się w to mieszać.

Nick wyjął z kieszeni bloczek i napisał: „Co się dzieje?”.

– Nie wiem – odparł Soames, mnąc chustkę w kulkę i ciskając ją do rynsztoka. – Ale wydaje mi się, że całe miasto zostało opanowane przez tę chorobę, a ja nigdy w życiu nie byłem równie przerażony. Też jestem zarażony, choć w tej chwili bardziej daje mi się we znaki zmęczenie… cóż, nie mam już dwudziestu lat. Nie można funkcjonować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę bez chwili odpoczynku… – urwał, bo jego głos zaczął się załamywać.

Nick nie mógł tego usłyszeć, więc tylko patrzył na niego z wyrazem zakłopotania na twarzy.

Soames wysiadł z samochodu, przytrzymując się ramienia Nicka. Jego dłoń drżała, jakby był starcem.

– Podejdźmy do tej ławeczki, Nick. Miło się z tobą rozmawia… Przypuszczam, że już ci to kiedyś mówiono.

Nick wskazał budynek aresztu.

– Twoi podopieczni nigdzie nie pójdą – uspokoił go Soames. – A jeżeli są chorzy, to pewnie niedługo znajdą się na końcu mojej listy.

Usiedli na pomalowanej na jasnozielony kolor ławeczce. Doktor uniósł głowę do góry, wystawiając twarz na ciepłe promienie słońca.

– Dreszcze i gorączka – mruknął. – Od dziesiątej wczoraj wieczorem. Wcześniej tylko dreszcze. Dzięki Bogu, że serce nie sprawia mi żadnych kłopotów.

„Powinieneś pójść do domu i położyć się do łóżka” – napisał Nick.

– Powinienem i zrobię to. Ale najpierw chcę odpocząć kilka minut.

Zamknął oczy i Nick pomyślał, że doktor zasnął. Zastanawiał się, czy może go zostawić, by pójść do pobliskiego baru i kupić coś na śniadanie dla Billy’ego i Mike’a.

Nagle doktor Soames znów się odezwał, nie otwierając oczu.

– Objawy są bardzo podobne – powiedział i zaczął wyliczać je na palcach obu dłoni, które przypominały teraz dwa rozłożone wachlarze. – Dreszcze. Gorączka. Ból głowy. Ogólne osłabienie. Utrata apetytu. Ból przy oddawaniu moczu. Obrzmienie gruczołów. Opuchlizna pod pachami i w kroczu. Kłopoty z oddychaniem.

Zamilkł na chwilę, po czym popatrzył na Nicka i dodał:

– To symptomy anginy, grypy albo zapalenia płuc. Potrafimy leczyć te choroby, Nick. Chyba że pacjent jest bardzo stary, bardzo młody albo osłabiony wcześniej przebytą chorobą i wówczas wykańczają go antybiotyki. Jednak z tą chorobą jest inaczej. Atakuje szybko albo powoli, ale to nie ma znaczenia. Nasila się, cofa i ponownie nasila, osłabienie wzrasta i w końcu następuje zgon. Ktoś popełnił błąd i teraz starają się to zatuszować.

Nick spojrzał na niego, zastanawiając się, czy właściwie zrozumiał jego słowa i czy doktor przypadkiem nie majaczy.

– To brzmi nieco paranoicznie, prawda? – mruknął Soames. – Czy wiesz, że zawsze przerażały mnie paranoje młodszego pokolenia? Obawiali się, że ktoś zakłada podsłuchy w ich telefonach… śledzi ich… jednak teraz dochodzę do wniosku, że mieli rację. Życie jest wspaniałe, ale starość obchodzi się z nami wszystkimi bardzo brutalnie.

„To znaczy?” – napisał Nick.

– Żaden z telefonów w Shoyo nie działa – powiedział Soames.

Nick nie miał pojęcia, czy była to odpowiedź na jego pytanie, bo doktor prawie nie spojrzał na kartkę, którą mu podsunął. Być może majaczył – gorączka z pewnością powodowała chaos w jego myślach.

Lekarz zauważył wyraz zakłopotania na twarzy Nicka i prawdopodobnie uznał, że chłopak mu nie uwierzył, bo dodał:

– To prawda. Jeżeli próbujesz wykręcić jakikolwiek zamiejscowy numer, słyszysz tylko nagraną na taśmie informację, że linia jest uszkodzona. Co więcej, wszystkie duże drogi wjazdowe i wyjazdowe z Shoyo zostały zablokowane kozłami z napisem: ROBOTY DROGOWE. Ale nikt tam nic nie robi. Są tylko te kozły. Byłem tam. Przypuszczam, że dałoby się je przestawić, jednak na autostradzie jest pełno wojskowych wozów. Jeepy i ciężarówki.

„Co z innymi drogami?” – napisał Nick.

– Na drodze numer sześćdziesiąt trzy na wschodnim krańcu miasta zerwano asfalt, żeby wymienić przepust. A na zachodnim chyba wydarzył się jakiś wypadek, bo w poprzek jezdni stoją tam dwa wozy, całkowicie ją blokując. Widać plamy na asfalcie, ale przy samochodach nie ma glin ani pracowników firmy odholowującej wraki. – Przerwał, wyjął chusteczkę i kichnął. – Ludzie przy przepuście pracują w żółwim tempie, przynajmniej tak twierdzi Joe Rackman, który mieszka niedaleko drogi. Byłem u Rackmanów dwie godziny temu, żeby rzucić okiem na ich syna, którego stan jest bardzo poważny. Joe powiedział, że według niego faceci pracujący przy przepuście to żołnierze, mimo iż przyjechali zwyczajną ciężarówką i mają na sobie robocze kombinezony.

Nick napisał: „Skąd to przypuszczenie?”.

Soames wstał.

– Robotnicy raczej nie salutują sobie nawzajem – odparł.

Nick również się podniósł.

„A boczne drogi?”.

– Pewnie też są zablokowane – mruknął Soames. – Ja jestem lekarzem, nie bohaterem. Joe powiedział, że w kabinie tej ciężarówki widział karabiny. Wojskowe karabiny. Gdyby ktoś próbował wyjechać z Shoyo bocznymi drogami i ci mężczyźni by go przyuważyli… nigdy nic nie wiadomo. Poza tym kto wie, co się dzieje teraz poza Shoyo? Powtarzam: ktoś popełnił błąd, a oni starają się to zatuszować. Szaleństwo. Szaleństwo. Oczywiście informacje na ten temat w końcu i tak się rozejdą, ale ilu ludzi do tej pory umrze?

Przerażony Nick patrzył na niego, nie ruszając się z miejsca.

Doktor Soames wrócił do swojego wozu i powoli wsunął się za kierownicę.

– A ty, Nick? – zapytał, wyglądając przez okno. – Jak się czujesz? Masz gorączkę? Kaszel?

Nick za każdym razem przecząco kręcił głową.

– Będziesz próbował opuścić miasto? Gdybyś poszedł polami, mogłoby ci się udać.

Nick znowu pokręcił głową i napisał: „Nie mogę zostawić więźniów. Vincent Hogan jest chory, ale tamci dwaj chyba są w porządku. Zaniosę im śniadanie, a potem zajrzę do pani Baker”.

– Jesteś dobrym dzieciakiem – stwierdził Soames. – To dzisiaj rzadkość. A chłopak z poczuciem odpowiedzialności jest jeszcze większą rzadkością. Wiem, że Jane na pewno to doceni. Pan Brackeman, pastor metodystów, też powiedział, że wstąpi do niej na chwilę. Obawiam się, że zanim ten dzień dobiegnie końca, czeka go jeszcze wiele takich wizyt. Będziesz uważał na tych trzech typków za kratkami?

Nick pokiwał głową.

– Postaram się zajrzeć do ciebie po południu – powiedział doktor, a potem wrzucił jedynkę i ruszył. Widać było, że jest bardzo zmęczony, miał zaczerwienione oczy i wydawał się dziwnie skurczony.

Nick przez chwilę odprowadzał go wzrokiem, po czym znów ruszył w stronę baru dla kierowców ciężarówek. Był otwarty, ale na zmianie od siódmej do trzeciej godziny brakowało kucharza i trzech kelnerek i Nick musiał długo czekać na realizację swojego zamówienia.

Kiedy wrócił do aresztu, Billy i Mike sprawiali wrażenie śmiertelnie przerażonych.

Vince Hogan majaczył i zmarł jeszcze tego samego wieczoru, parę minut przed szóstą.

Bastion

Подняться наверх