Читать книгу Hannibal - Thomas Harris - Страница 11
CZĘŚĆ I
Waszyngton
Rozdział 9
ОглавлениеMuskrat Farm, posiadłość Vergerów nad rzeką Susquehanna w północnej części stanu Maryland, ma w sobie nieco upiorny urok. Klan Vergerów zakupił ją w latach trzydziestych, przenosząc się na wschód z Chicago, żeby być bliżej Waszyngtonu. Mogli sobie pozwolić na taki wydatek: dzięki sprytowi w polityce i interesach zbijali fortunę na dostawach mięsa dla armii amerykańskiej od czasów wojny secesyjnej.
Afera z „zabalsamowaną wołowiną” podczas wojny hiszpańsko-amerykańskiej właściwie nie zaszkodziła Vergerom. Kiedy Upton Sinclair i jego wtyczki przeprowadzili inspekcję warunków pracy w zakładzie w Chicago, odkryto, iż kilku pracowników przez nieuwagę przerobiono na smalec, zapuszkowano i sprzedano jako „Czysty Łój Nerkowy Durhama”, rozchwytywany przez piekarzy. Ale Vergerowie wyszli z afery obronną ręką. Nie stracili ani jednego rządowego kontraktu.
Wymigiwali się od odpowiedzialności jeszcze wiele razy, przekupując polityków. Ich jedyną porażką była przyjęta przez Kongres ustawa o badaniu mięsa w tysiąc dziewięćset szóstym roku.
Teraz rzeźnie Vergerów ubijały dziennie osiemdziesiąt sześć tysięcy sztuk bydła i około trzydziestu sześciu tysięcy świń. Wielkości te wahały się w zależności od pory roku.
Świeżo przystrzyżone trawniki i bujne, kołyszące się na wietrze lilie nie pachną jak rzeźnia. Jedynymi zwierzętami są tu kucyki dla zapraszanych dzieci i pocieszne stada gęsi, które pasą się na trawnikach z głowami nisko przy ziemi i ruchliwymi kuprami. Nie ma psów. Dom, stodoła i teren posiadłości znajdują się niemal w samym sercu lasów państwowych o powierzchni dziesięciu kilometrów kwadratowych dzięki bezterminowemu specjalnemu pozwoleniu Departamentu Spraw Wewnętrznych.
Jak wiele innych enklaw bogactwa, Muskrat Farm jest trudno dostępna. Clarice zjechała z autostrady za daleko. Wracając równoległą do autostrady drogą lokalną, najpierw trafiła na wjazd służbowy: zamkniętą na kłódkę i zabezpieczoną łańcuchem wielką bramę w wysokim ogrodzeniu okalającym las. Za bramą droga niknęła wśród drzew. Nigdzie nie było telefonu. Cztery kilometry dalej natknęła się na budkę strażniczą stojącą przy pięknej alei dojazdowej. Strażnik w mundurze miał jej nazwisko zapisane w notatniku.
Przejechała jeszcze trzy kilometry wypielęgnowaną drogą i dotarła do posiadłości.
Zatrzymała hałaśliwego mustanga, żeby przepuścić przechodzące właśnie drogą stado gęsi. Zobaczyła grupkę dzieci, które wyjeżdżały gęsiego na tłustych kucykach z pięknej stodoły oddalonej pół kilometra od domu. Główny budynek zaprojektowany przez Stanforda White’a był rezydencją cudownie położoną wśród niskich wzgórz. Posiadłość wyglądała na solidną i dostatnią jak kraina ze słodkich snów. Starling była oczarowana.
Vergerowie mieli tyle oleju w głowie, że zachowali oryginalną bryłę domu. Wyjątkiem była jedynie przybudówka, której Starling jeszcze nie widziała: nowoczesne skrzydło wystające ze wschodniej elewacji niczym dodatkowa kończyna dołączona podczas groteskowego eksperymentu medycznego.
Starling zaparkowała przy głównym portyku. Gdy umilkł silnik, słyszała swój własny oddech. Zobaczyła w lusterku, że ktoś nadjeżdża na koniu. Gdy wysiadała z samochodu, na drodze zastukotały kopyta.
Jeździec miał szerokie barki i krótkie blond włosy. Zeskoczył z siodła i nie patrząc na służącego, podał mu lejce.
– Odprowadź go – zabrzmiał głęboki i ostry głos. – Jestem Margot Verger. – Z bliska okazało się, że to kobieta. Wyciągnęła rękę, nie zginając ramienia w łokciu. Miała sylwetkę kulturystki. Pod umięśnioną szyją potężne ramiona i barki rozciągały trykot sportowej koszulki. Oczy miały suchy połysk. Wyglądały na podrażnione, jak gdyby kobieta cierpiała na niedostatek łez. Miała na sobie bryczesy do jazdy konnej z diagonalu i buty bez ostróg.
– Czym pani jeździ? – zapytała. – Starym mustangiem?
– Z osiemdziesiątego ósmego.
– Pięciolitrowy? Trochę jakby przysiadał na kołach.
– Tak, to roush mustang.
– Lubi go pani?
– Bardzo.
– Jakie ma osiągi?
– Nie wiem. Ale chyba dobre.
– Boi się go pani?
– Szanuję go. Powiedziałabym, że traktuję go z szacunkiem – odparła Starling.
– Zna się pani na takim wozie czy po prostu go pani kupiła?
– Gdy kupowałam go na giełdzie, wiedziałam o nim dosyć dużo. Później dowiedziałam się więcej.
– Myśli pani, że dałby radę mojemu porsche?
– Zależy jakiemu porsche. Panno Verger, chciałabym porozmawiać z pani bratem.
– Skończą mycie za jakieś pięć minut. Możemy już iść. – Margot Verger ruszyła po schodach. Bryczesy z diagonalu szeleściły, pocierane potężnymi udami. Miała tak przerzedzone włosy, że Starling zastanawiała się, czy nie zażywa sterydów i nie musi podpinać sobie łechtaczki.
Clarice spędziła dzieciństwo głównie w luterańskim sierocińcu. W przestronnych salach rezydencji czuła się jak w muzeum z malowanymi stropami i obrazami poważnie wyglądających zmarłych ludzi na ścianach. Na podestach stały chińskie wazy, a marokańskie dywany zdobiły korytarze.
Wystrój wnętrz raptownie zmieniał się w nowym skrzydle rezydencji Vergerów. Do nowoczesnej i funkcjonalnej części domu wchodziło się przez podwójne drzwi z mleczną szybą, zupełnie nie na miejscu w wysokim, zakończonym łukowatym sklepieniem holu.
Margot Verger zatrzymała się przed drzwiami. Spojrzała na Starling błyszczącymi, zaczerwienionymi oczami.
– Niektórzy nie potrafią znieść rozmów z Masonem – oznajmiła. – Jeśli się pani zmęczy lub będzie pani miała dość, mogę później odpowiedzieć na pytania, których zapomni pani zadać.
Istnieje wszystkim dobrze znane uczucie, które nie ma nazwy: radosne oczekiwanie na możliwość odczucia pogardy. Starling wyczytała to w twarzy Margot Verger.
– Dziękuję – powiedziała tylko.
Ku zaskoczeniu Clarice w pierwszym pomieszczeniu znajdował się duży i dobrze wyposażony pokój z zabawkami. Dwójka czarnych dzieci bawiła się wśród olbrzymich maskotek: jedno jeździło na obrotowej huśtawce, drugie ciągnęło po podłodze ciężarówkę. W kątach stały rowerki, a na środku znajdował się wielki zestaw drabinek do gimnastycznych ewolucji. Podłogę pod nim wyścielono miękkimi materacami.
W kącie pokoju na kanapie siedział wysoki pielęgniarz w białym fartuchu i czytał „Vogue’a”. Na ścianach zawieszono liczne kamery: niektóre wysoko, inne na poziomie oczu. Jedna z narożnych kamer śledziła Starling i Margot Verger. Jej obiektyw obracał się, ustawiając ostrość.
Starling jeszcze niedawno czuła ukłucie w sercu na widok czarnego dziecka, lecz te maluchy pochłonęły całkowicie jej uwagę. Miło było popatrzeć na ich zabawy, gdy przechodziła razem z Margot Verger przez pokój.
– Mason lubi obserwować dzieci – wyjaśniła Margot. – Jego widok przeraża wszystkie oprócz najmniejszych, więc robi to w ten sposób. Później jeżdżą na kucykach. To dzieci z zakładów opiekuńczych w Baltimore.
Do pokoju Masona Vergera można było wejść tylko przez łazienkę – godną luksusowego sanatorium. Pomieszczenie ciągnęło się przez całą szerokość skrzydła. Miało chłodny, szpitalny wystrój. Było stalowo-chromowe, z szarymi dywanami, szerokimi kabinami prysznicowymi, kranami z nierdzewnej stali, zwiniętymi pomarańczowymi wężami, sauną i szklanymi szafkami pełnymi maści z Farmacia di Santa Maria Novella we Florencji. W łazience unosiła się para po niedawnej kąpieli, zapach balsamu i olejków.
Starling dostrzegła światło pod drzwiami pokoju Masona Vergera. Zgasło, gdy jego siostra dotknęła klamki.
Kanapa i stół w kącie pokoju były mocno oświetlone z góry. Na ścianie wisiała dobrze zachowana rycina Williama Blake’a. Przedstawiała Boga z cyrklem w ręku. Udrapowano ją czernią na znak żałoby po niedawno zmarłym seniorze klanu Vergerów. Resztę pokoju spowijała ciemność.
Dochodziły z niej dźwięki pracującego rytmicznie urządzenia, regularne westchnienia.
– Dzień dobry, agentko federalna Starling – pozdrowił Clarice mechanicznie wzmocniony donośny głos, niewymawiający szczelinowego „f”.
– Dzień dobry, panie Verger – rzuciła w ciemność, czując na czubku głowy ciepło górnych lamp. Dzień był gdzie indziej. Na pewno nie w tym pokoju.
– Proszę usiąść.
Muszę to zrobić. Teraz. Właśnie teraz.
– Panie Verger, rozmowa, którą z panem przeprowadzę, ma charakter zeznania i będę musiała ją nagrać. Nie ma pan nic przeciwko temu?
– Ależ skąd. – Głos zabrzmiał między westchnieniami aparatury bez syczącego „s”. – Margot, możesz nas już zostawić.
Margot wyszła z szelestem bryczesów, nie patrząc na Starling.
– Panie Verger, chciałabym przyczepić ten mikrofon do pana… ubrania lub poduszki, jeśli nie będzie to panu przeszkadzało. A może wolałby pan, żebym zawołała pielęgniarza.
– W żadnym wypadku – odparł Verger, połykając „w”, „m” i „p”. Czekał na następny mechaniczny wydech. – Może to pani zrobić sama, agentko Starling. Proszę tutaj podejść.
Starling nie widziała nigdzie kontaktów. Pomyślała, że jeśli wyjdzie spod świetlnego kręgu, zobaczy więcej. Wkroczyła w ciemność, wyciągając przed siebie rękę i kierując się tam, skąd dochodził zapach balsamu i olejków.
Gdy włączył światło, była bliżej łóżka, niż myślała.
Nie zmieniła wyrazu twarzy. Tylko ręka trzymająca klips mikrofonu cofnęła się, może o centymetr.
Pierwsza myśl nie miała związku z uczuciami przepełniającymi jej serce; zrozumiała, skąd ta wadliwa wymowa. Mason nie miał warg. Druga myśl była odkryciem, że Verger nie jest niewidomy. Jego jedyne niebieskie oko spoglądało na Clarice przez coś w rodzaju monokla z rurką, która zwilżała pozbawioną powieki gałkę. Co do reszty, chirurdzy przed laty zrobili wszystko, co było w ich mocy, rozciągając na kościach przeszczepy skóry.
Mason Verger bez nosa i warg, bez miękkiej tkanki na twarzy, był samymi zębami, jak potwór z głębin oceanu. Przyzwyczajeni do masek, doznajemy szoku z opóźnieniem. Szok przychodzi z myślą, że to ludzka twarz, za którą kryje się sprawny umysł. Zapierające dech w piersi ruchy, mowa szczęki, poruszenie patrzącego na ciebie oka. Oka, które chłonie normalną twarz.
Mason Verger miał piękne włosy i, co najdziwniejsze, najtrudniej było na nie patrzeć. Czarne, przyprószone siwizną, ściągnięte w kucyk, który sięgałby do podłogi, gdyby pozwolić mu zwisać z poduszki. Splecione włosy leżały w wielkim węźle na klatce piersiowej nad przypominającym żółwi pancerz respiratorem. Ludzkie włosy pod upiorną ruiną twarzy, kosmyki lśniące jak rybie łuski.
Pod kołdrą sparaliżowane od dawna ciało Masona Vergera spoczywało bezwładnie na podnoszonym szpitalnym łóżku.
Tuż przed nim znajdowało się urządzenie, które wyglądało jak organy czy plastikowa harmonijka. Mason zwinął język wokół jednej z rurek i dmuchnął w nią przy następnym wydechu respiratora. Łóżko odpowiedziało brzęczeniem, zrobiło niewielki zwrot w stronę Starling i podniosło wyżej zagłówek.
– Dziękuję Bogu za to, co się stało – oznajmił Verger. – To moje błogosławieństwo. Czy przyjęła pani do siebie Jezusa, panno Starling? Czy pani wierzy?
– Wychowałam się w religijnej atmosferze, panie Verger. Wierzę tak, jak mnie nauczono. Ale teraz, jeśli pan pozwoli, przyczepię mikrofon do poduszki. Nie będzie przeszkadzał? – Głos Starling brzmiał nienaturalnie: zbyt dziarsko i troskliwie.
Jej ręka przy jego głowie: zbliżenie ciał nie pomogło Clarice, podobnie jak widok pulsujących naczynek krwionośnych naciągniętych na kości czaszki. Rozszerzały się regularnie, wyglądały jak wijące się dżdżownice.
Z ulgą rozwinęła kabel i wycofała się do kanapy, magnetofonu i własnego mikrofonu.
– Mówi agentka specjalna Clarice M. Starling, numer identyfikacyjny pięć jeden cztery trzy sześć dziewięć zero. Przesłuchuję Masona R. Vergera, numer ubezpieczeniowy cztery siedem pięć dziewięć osiem dziewięć osiem dwa trzy w jego domu. Data widoczna powyżej, poświadczona. Pan Verger wie, że uzyskał zwolnienie od odpowiedzialności karnej od prokuratora Okręgu Trzydziestego Szóstego i od władz lokalnych we wspólnym memorandum, poświadczonym. A teraz, panie Verger…
– Chcę pani opowiedzieć o obozie – przerwał jej z następnym wydechem. – To było cudowne doświadczenie z dzieciństwa, do którego wracam pamięcią.
– Zajmiemy się tym później, panie Verger, a tymczasem…
– Możemy zająć się tym już teraz, panno Starling. Widzi pani, wszystko się ze sobą wiąże. Tam przyszedł do mnie Jezus Chrystus. Nigdy nie opowiem pani nic równie ważnego. – Poczekał na westchnienie maszyny. – To był obóz chrześcijański, który ufundował mój ojciec. Zapłacił za wszystko, za wszystkich stu dwudziestu pięciu uczestników obozu nad jeziorem Michigan. Niektórzy z tych nieszczęśników zrobiliby wszystko za tabliczkę czekolady. Może wykorzystywałem ten fakt, może traktowałem ich okrutnie, jeśli nie chcieli robić za słodycze tego, czego od nich żądałem. Niczego się nie wypieram, bo teraz jest już dobrze.
– Panie Verger, zajmijmy się może…
Nie słuchał jej, czekał tylko na kolejny oddech.
– Mam immunitet, panno Starling, i teraz jest już dobrze. Dostałem immunitet od Jezusa, dostałem immunitet od prokuratora stanowego, mam immunitet od prokuratora okręgowego z Owings Mills, alleluja. Jestem wolny, panno Starling, i teraz jest już dobrze. Oddałem się Jemu i jest już dobrze. Syn Boży, na obozie nazywaliśmy Go w skrócie Synem. Nikt nie jest silniejszy od Syna. Syn brzmiał bardziej współcześnie. Służyłem Mu w Afryce, alleluja, służyłem Mu w Chicago, niech będzie pochwalone imię Jego, służę Jemu teraz i On podniesie mnie z tego łóżka, ukarze moich wrogów, sprowadzi ich przed moje oblicze i usłyszę lament ich kobiet, i teraz jest już dobrze. – Zakrztusił się śliną i zamilkł. Ciemne naczynka krwionośne na twarzy pulsowały szybko.
Starling wstała, żeby zawołać pielęgniarza, lecz głos Vergera zatrzymał ją, zanim doszła do drzwi.
– Nic mi nie jest, teraz jest już dobrze.
Może lepsze będzie konkretne pytanie.
– Panie Verger, czy spotkał pan doktora Lectera, zanim sąd skierował pana do niego na terapię? Czy utrzymywał pan z nim stosunki towarzyskie?
– Nie.
– Obydwaj byliście członkami zarządu filharmonii w Baltimore.
– Moja rodzina zasiadała w zarządzie, bo dofinansowujemy filharmonię, ale na głosowania wysyłałem prawników.
– Nie zeznawał pan podczas procesu doktora Lectera. – Clarice uczyła się odpowiednio dawkować pytania, żeby starczyło mu tchu na odpowiedź.
– Podobno mieli na niego tyle, że mogli go skazać sześć czy dziewięć razy. Tymczasem on schował głowę w piasek, zasłaniając się chorobą psychiczną.
– To sąd uznał, że jest niepoczytalny. Doktor Lecter niczym się nie zasłaniał.
– Czy, pani zdaniem, ta różnica jest warta podkreślenia? – zapytał Mason.
Ta odpowiedź pozwoliła po raz pierwszy poznać jego myśli, sprawny, głęboki umysł, tak różny od frazesów, których używał w rozmowie.
Wielka murena przyzwyczaiła się już do światła i wypłynęła spomiędzy kamieni na dnie akwarium, rozpoczynając swój niezmordowany taniec niczym falująca brązowa wstęga ozdobiona nieregularnymi kremowymi plamkami.
Starling dostrzegała kątem oka jej ruchy.
– Muraena kidako – wyjaśnił Mason. – Jeszcze większy okaz znajduje się w Tokio. Ta jest druga co do wielkości. Powszechnie jest nazywana Okrutną Mureną. Chciałaby się pani przekonać dlaczego?
– Nie. – Starling przewróciła kartkę w notesie. – A więc w ramach zaleconej przez sąd terapii zaprosił pan doktora Lectera do swojego domu.
– Już się nie wstydzę. Powiem wszystko. Teraz jest już dobrze. Zostałem zwolniony warunkowo po tych wszystkich rozdmuchanych oskarżeniach o molestowanie. Miałem odpracować społecznie pięćset godzin w schronisku dla psów i uczęszczać na terapię do doktora Lectera. Pomyślałem sobie, że jeśli wpakuję w coś doktora, nie wyda mnie, gdy czasami się nie zjawię albo przyjdę pijany na spotkanie.
– Mieszkał pan wtedy w Owings Mills.
– Tak. Opowiedziałem doktorowi Lecterowi o wszystkim. O Afryce, o Idi Aminie, i powiedziałem, że pokażę mu swój sprzęt.
– Pański sprzęt?
– Moje zabawki. Tam w rogu stoi mała przenośna gilotyna, której używał Idi Amin. Można ją przewieźć dżipem i pojechać z nią wszędzie, nawet do najbardziej odległej wioski. Składa się w piętnaście minut. Skazany podnosi ostrze za pomocą kołowrotka w ciągu dziesięciu minut, trochę więcej czasu zajmuje to kobiecie lub dziecku. Już się tego nie wstydzę, zostałem oczyszczony.
– Doktor Lecter zjawił się w pańskim domu.
– Tak. Otworzyłem drzwi ubrany w skórę, wie pani. Obserwowałem, jak zareaguje, ale nic nie dostrzegłem. Obawiałem się, że może się mnie przestraszyć, ale nie sprawiał takiego wrażenia. On miałby się mnie przestraszyć – jak to dzisiaj śmiesznie brzmi. Zaprosiłem go na górę. Pokazałem mu psy, które wziąłem ze schroniska: dwa zaprzyjaźnione psy. Trzymałem je razem w klatce bez jedzenia, pojąc tylko dużą ilością świeżej wody. Ciekaw byłem, co się w końcu stanie. Pokazałem mu moją szubieniczkę – ciągnął. – Wie pani, autoerotyczne podduszanie. Człowiek wiesza się, ale nie naprawdę, i jest mu przyjemnie, gdy jednocześnie… wie pani, o co chodzi.
– Tak.
– On nie wiedział. Zapytał mnie, jak to działa, a ja na to, że dziwny z niego psychiatra, skoro nie wie, na co on – nigdy nie zapomnę jego uśmiechu – „Proszę mi zademonstrować”. Pomyślałem sobie: „Mam cię!”.
– I zademonstrował mu pan.
– Nie wstydzę się tego. Uczymy się na naszych błędach. Jestem oczyszczony.
– Proszę mówić dalej, panie Verger.
– No więc stanąłem przed wielkim lustrem, założyłem sobie pętlę, trzymając w jednym ręku sznur, a drugą ręką się onanizowałem. Cały czas obserwowałem, jak reaguje, ale niczego po sobie nie pokazywał. Zwykle potrafię czytać w ludzkich twarzach. Siedział w fotelu w kącie pokoju. Założył nogę na nogę, palce splótł na kolanie. Nagle wstał, sięgnął do kieszeni marynarki, elegancki, zupełnie jak James Mason sięgający po zapalniczkę. „Masz ochotę na amylowego poppera?” zapytał. „Rany!” – pomyślałem. Częstuje mnie, więc będzie musiał częstować już zawsze, żeby nie stracić licencji. Rzecz dostępna tylko na receptę. Jeśli czytała pani raport, to wie pani, że ten popper to było znacznie więcej niż tylko azotyn amylu.
– Fencyklidyna, jakieś inne metamfetaminy i trochę kwasu – powiedziała Starling.
– Rewelacja! Podszedł do lustra, w którym się przeglądałem, kopnął je i podniósł kawałek tafli. Odlatywałem. Podszedł do mnie, podał mi kawałek szkła, spojrzał mi w oczy i zapytał, czy nie zechciałbym zedrzeć sobie skóry z twarzy. Wypuścił psy. Nakarmiłem je własną twarzą. Mówią, że musiało to trwać bardzo długo. Nie pamiętam. Doktor Lecter złamał mi kark za pomocą pętli. Odzyskali nos, gdy zrobili psom płukanie żołądków, ale przeszczep się nie przyjął.
Układanie papierów na stole zajęło Starling więcej czasu, niż było to konieczne.
– Panie Verger, pańska rodzina wyznaczyła nagrodę po ucieczce doktora Lectera z Memphis.
– Tak, milion dolarów. Jeden milion. Ogłosiliśmy to na całym świecie.
– Zaproponował pan też zapłatę za wszelkie istotne dla sprawy informacje, nie tylko takie, które doprowadzą do zatrzymania poszukiwanego. Miał pan dzielić się tymi informacjami z nami. Zawsze pan to robił?
– Niezupełnie, ale też nie było się czym dzielić.
– Skąd pan wie? Zbadał pan na własną rękę niektóre tropy?
– Na tyle, żeby się przekonać, że są nic niewarte. Właśnie, dlaczego mielibyśmy się dzielić? Wy nigdy nam nic nie mówicie. Mieliśmy jeden sygnał z Krety, ale fałszywy, i jeden z Urugwaju, którego nie mogliśmy potwierdzić. Chcę, żeby pani zrozumiała. Nie chodzi mi o zemstę, panno Starling. Przebaczyłem doktorowi Lecterowi, tak jak Jezus przebaczył rzymskim żołnierzom.
– Panie Verger, zasugerował pan wcześniej, że teraz ma pan coś dla nas.
– Proszę zajrzeć do szuflady pod stołem.
Starling wyjęła z torebki białe bawełniane rękawiczki i założyła je. W szufladzie leżała duża szara koperta. Była sztywna i ciężka. Clarice wyciągnęła z niej zdjęcie rentgenowskie i podniosła wysoko do silnego górnego światła. Przedstawiało lewą rękę, która prawdopodobnie uległa kontuzji. Cztery palce, nie licząc kciuka.
– Proszę spojrzeć na śródręcze, wie pani, o czym mówię?
– Tak.
– Niech pani policzy knykcie.
Pięć.
– Razem z kciukiem ten ktoś miał sześć palców u lewej ręki. Tak jak doktor Lecter.
– Jak doktor Lecter.
Róg zdjęcia, gdzie powinny znajdować się dane, został odcięty.
– Skąd jest to zdjęcie, panie Verger?
– Z Rio de Janeiro. Żeby dowiedzieć się więcej, muszę zapłacić. I to dużo. Może pani potwierdzić, że to doktor Lecter? Powinienem wiedzieć, jeśli mam zapłacić.
– Spróbuję, panie Verger. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Ma pan kopertę, w której przysłano zdjęcie?
– Margot trzyma ją w plastikowej torbie, da ją pani. A teraz proszę mi wybaczyć, panno Starling, ale czuję się trochę zmęczony i muszę skorzystać z opieki.
– Odezwę się, panie Verger.
Niedługo po wyjściu Starling Mason Verger zatrąbił w ostatnią piszczałkę w rzędzie.
– Cordell? – przywołał z dziecięcego pokoju pielęgniarza, który przeczytał mu coś z folderu z napisem: WYDZIAŁ OPIEKI NAD DZIEĆMI, BALTIMORE.
– Franklin, tak? Przyślij do mnie Franklina – zażądał Mason, wyłączając światło.
Chłopczyk stał samotnie w kręgu mocnego, padającego z góry światła, wpatrując się w nieprzeniknioną ciemność.
– Masz na imię Franklin – odezwał się donośny głos.
– Franklin – potwierdził chłopczyk.
– Gdzie mieszkasz, Franklin?
– Z mamą, Shirley i Stringbeanem.
– Stringbean jest z wami cały czas?
– Raz jest, raz go nie ma.
– Powiedziałeś: „Raz jest, raz go nie ma”?
– No.
– „Mama” nie jest twoją prawdziwą mamą. Wiesz o tym?
– To przyszywana mama.
– Nie jest twoją pierwszą przyszywaną mamą, prawda?
– Tak.
– Podoba ci się u nich, Franklin?
Chłopczyk się ożywił.
– Mamy Kiciusia. Mama piecze ciasto w piecyku.
– Od jak dawna mieszkasz z mamą?
– Nie wiem.
– Obchodziłeś tam urodziny?
– Raz tak. Shirley zrobiła koktajl.
– Lubisz koktajle?
– Truskawkowe.
– Kochasz mamę i Shirley?
– Kocham. Kiciusia też.
– Chcesz tam mieszkać? Czujesz się bezpiecznie, kiedy kładziesz się spać?
– Aha. Śpię w pokoju z Shirley. Shirley jest duża.
– Franklin, nie możesz już mieszkać z mamą, Shirley i kiciusiem. Musisz ich opuścić.
– Kto mi każe?
– Władze. Mama straciła pracę i nie może się już tobą opiekować. Policja znalazła papierosa z marihuaną w waszym domu. Od dziś nie możesz się już widywać z mamą. Ani z Shirley. Ani z kiciusiem.
– Nie.
– A może oni już ciebie nie chcą, Franklin. Czy coś z tobą nie tak? Masz jakąś bliznę, coś brzydkiego? Myślisz, że masz zbyt ciemną skórę, żeby cię pokochali?
Franklin podciągnął bluzkę i spojrzał na swój mały brązowy brzuszek. Kręcił głową. Płakał.
– Wiesz, co się stanie z kiciusiem? Jak się nazywa kiciuś?
– Kiciuś, to jego imię.
– Wiesz, co się stanie z Kiciusiem? Policjanci zabiorą go do schroniska i weterynarz zrobi mu zastrzyk. Robiono ci kiedyś zastrzyk? Pielęgniarka robiła ci kiedyś zastrzyk? Błyszczącą igłą? Zrobią Kiciusiowi zastrzyk. Bardzo się przestraszy na widok igły. Wbiją mu ją, Kiciuś będzie cierpiał i umrze.
Franklin chwycił rąbek bluzki i przytknął go do twarzy. Zaczął ssać kciuk. Nie robił tego od roku, odkąd mama mu zabroniła.
– Podejdź tu – zażądał głos z ciemności. – Podejdź tu, to powiem ci, jak możesz uratować Kiciusia. Chcesz, żeby zrobili Kiciusiowi zastrzyk, Franklin? Nie? Więc podejdź tutaj.
Franklin z kapiącymi z oczu łzami i z kciukiem w buzi powoli wszedł w ciemność. Gdy znalazł się w odległości dwóch metrów od łóżka, Mason dmuchnął w harmonijkę i zapaliło się światło.
Wrodzona odwaga lub chęć uratowania Kiciusia, a może nieszczęsna świadomość, że nie ma już dokąd uciec, sprawiła, że Franklin ani drgnął. Nie rzucił się do ucieczki. Stał w miejscu, patrząc w twarz Masona.
Mason zmarszczyłby brwi, gdyby je miał. Nie na taką reakcję czekał.
– Możesz uratować Kiciusia, jeśli sam podasz mu trutkę na szczury – powiedział. Nie wymówił wybuchowego „p”, ale Franklin i tak zrozumiał.
Wyjął kciuk z buzi.
– Jesteś wstrętna stara kupa – powiedział Franklin. – I jesteś brzydki. – Odwrócił się i przez pomieszczenie ze zwiniętymi wężami wymaszerował do pokoju z zabawkami.
Mason obserwował go na monitorze.
Pielęgniarz udawał, że czyta „Vogue’a”, ale też uważnie przyglądał się chłopczykowi.
Franklin nie zwracał już uwagi na zabawki. Usiadł pod wielką żyrafą twarzą do ściany. To wszystko, co mógł zrobić, żeby nie ssać kciuka.
Cordell przyglądał mu się uważnie. Gdy zobaczył, że plecy dziecka drżą, podszedł do niego i delikatnie wytarł mu łzy sterylnymi wacikami. Wrzucił mokre waciki do kieliszka martini, który chłodził się w lodówce obok soku pomarańczowego i coli. Dla Masona.