Читать книгу Walka o macierzyństwo. Jak wygrać z czasem i samą sobą - Weronika Marczuk - Страница 7
Były lata 70. w Ukrainie
ОглавлениеRodzice wreszcie doczekali się małego, ale własnego lokum, na pierwszej wyspie mieszkalnej w Związku Radzieckim, w centrum pięknego Kijowa. To była sztuczna wyspa, perfekcyjnie zaplanowana: otaczał ją piękny kanał z wodą z Dniepru; można do dziś podziwiać ogromne fontanny, aleje zieleni, pływać łódkami, opalać się na plaży, a widok na stare miasto zapiera dech. Gdy miałam 3 lata, na świat przyszła moja siostra Inna, którą od razu okrzyknięto córeczką tatusia, bo była do niego podobna. Pokochaliśmy naszą laleczkę, była pogodnym dzieckiem i nigdy nie płakała (co potem okazało się „znakiem”). Z kolei ja byłam rezolutną dziewczynką i uwielbiałam zajmować się siostrą.
Gdy Inna miała jedenaście miesięcy, mamę zaniepokoił jej niespokojny sen. Poszła z dzieckiem do lekarza, ale nie znalazł podstaw do niepokoju. Po kilku dniach rodzice wezwali lekarza, by po raz kolejny dokonał badania, bo dziecko oddychało nierównomiernie. Lekarz zbadał Innoczkę, ale uznał, że nic się nie dzieje i dodał: „Proszę pani, dziewczynka mi nie wygląda na chorą, chyba by się nie uśmiechała, prawda?” i raczej dla świętego spokoju zlecił badanie kału, ponieważ stwierdził, że Inna co najwyżej może mieć robaki. Badania nic nie wykazały, a mała nie czuła się lepiej. Niestety w tamtych czasach nie było możliwości, żeby działać na własną rękę – żadnych prywatnych klinik, surowa rejonizacja oraz autorytarne decyzje lekarzy. Taki system, taka rzeczywistość.
Jednak rodzice czuli, że coś jest nie tak. Mama poszła do przychodni poprosić o innego lekarza, ale została przegnana z awanturą, bo jak sobie mogła pozwolić na podważanie autorytetu doktora. Tymczasem Inna już prawie nie spała w nocy, była niespokojna, choć nie miała temperatury i nie płakała. Wreszcie rodzice nie wytrzymali. Mama kazała tacie zawieźć się w swoje rodzinne strony, gdzie pracowała znajoma lekarka. Bez żadnych zapisów i formalności przywieźliśmy naszego aniołka do wiejskiego szpitala. Pani doktor po krótkim badaniu orzekła, że maleństwo ma zapalenie płuc i trzeba działać natychmiast. Dała skierowanie na cito i rodzice pojechali na rentgen. Bardzo się spieszyli, tata przekraczał prędkość, naruszał przepisy, a mama błagała niebiosa, by się wszystko ułożyło. Nie ułożyło się… Owszem, na badanie zdążyli. Zdążyli też dowiedzieć się strasznej rzeczy: jedno płuco już się „spaliło”, a z drugiego pozostał już tylko kawałek. Dla mojej małej siostrzyczki już nie było ratunku. Te ostatnie dni w szpitalu były horrorem. To było czekanie na śmierć. Oczywiście, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Próbowałam nadal się bawić z Inną, nikt nie wytłumaczył mi, co się dzieje. A moja siostrzyczka tak mnie kochała, że nadal popiskiwała z radości, gdy się do niej tuliłam. W pewnym momencie odwróciła się i… odeszła.