Читать книгу Sto dni bez słońca - Wit Szostak - Страница 11

O pracy

Оглавление

Do moich obo­wiąz­ków nale­żało prze­pro­wa­dze­nie czte­rech godzin zajęć tygo­dniowo, przy­go­to­wa­nie ich, a także pozo­sta­wa­nie do dys­po­zy­cji stu­den­tów przez dwie godziny w tygo­dniu. Raz na tydzień dzie­kan O’Grady zwo­ły­wał zebra­nie wszyst­kich wykła­dow­ców. Pod­czas niego roz­ma­wia­li­śmy o spra­wach nauko­wych i orga­ni­za­cyj­nych. Kolejni zapro­szeni wykła­dowcy pre­zen­to­wali spo­łecz­no­ści uczo­nych swoje pro­jekty badaw­cze, po czym szli­śmy na obiad do wspa­nia­łej ryb­nej restau­ra­cji, którą pro­wa­dzono w hotelu Bren­dan’s Toe przy samym por­cie.

Lubi­łem te popo­łu­dniowe godziny, kiedy sie­dzie­li­śmy po posiłku w fote­lach obszer­nego lobby, pali­li­śmy fajki i roz­ma­wia­li­śmy o wyso­kiej kul­tu­rze. Czu­łem, że tu, na zapo­mnia­nych nawet przez mete­oro­lo­gów rubie­żach, bije serce świata Zachodu. I gdyby ktoś zaj­rzał przez zapa­ro­wane okna hotelu do jego wnę­trza, z pew­no­ścią potwier­dziłby moje słowa. Męż­czyźni ubrani w twe­edowe mary­narki, poważne dys­ku­sje i ta nie­skrę­po­wana post­mo­der­ni­zmem szczera miłość do lite­ra­tury i sztuki. Może byli­śmy naiwni, może byli­śmy ana­chro­niczni. Ale w tamte popo­łu­dnia to nie miało żad­nego zna­cze­nia. Czu­li­śmy się straż­ni­kami upa­da­ją­cego impe­rium, spad­ko­bier­cami wciąż żywej tra­dy­cji.

Jak widać, wszyst­kie moje zaję­cia prze­wi­dziane kon­trak­tem mogły mi wypeł­nić co naj­wy­żej jeden dzień. Resztę czasu mia­łem dla sie­bie i posta­no­wi­łem usiąść do mono­gra­fii, któ­rej pro­jekt koła­tał się po mojej gło­wie od kilku lat. Zgła­sza­jąc się do pro­gramu wymiany mię­dzy­uczel­nia­nej, zapro­po­no­wa­łem cykl wykła­dów poświę­cony Fili­powi Włócz­ni­kowi, wybit­nemu pol­skiemu pisa­rzowi fan­ta­stycz­nemu. Twór­czość tego feto­wa­nego w kraju i nie­stety nie­zna­nego poza jego gra­ni­cami pro­za­ika zasłu­gi­wała na rze­telne opra­co­wa­nie. Jego zma­ga­nia z demo­nami wyobraźni doma­gały się dogłęb­nego zba­da­nia. Roz­pi­sana na kil­ka­na­ście wykła­dów pro­ble­ma­tyka zaczęła mi się z cza­sem roz­ra­stać i kolejne puste dni na Fin­ne­ga­nach zaowo­co­wały wykry­sta­li­zo­wa­niem się goto­wego planu mono­gra­fii. Zabra­łem ze sobą oczy­wi­ście wszyst­kie dzieła Włócz­nika, w kom­pu­te­rze mia­łem recen­zje jego powie­ści i nie­liczne poświę­cone mu w Pol­sce szer­sze omó­wie­nia (z czego więk­szość sta­no­wiły moje wła­sne arty­kuły).

I tak, zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie, pomysł – który miał być tylko pre­tek­stem do wyrwa­nia się na kilka mie­sięcy z dusz­nego śro­do­wi­ska macie­rzy­stego wydziału – stał się przy­godą, która wypeł­niła mi krót­kie dni i dłu­gie noce w New­port. Do późna sie­dzia­łem przy biurku i stu­ka­jąc w kla­wia­turę lap­topa, wni­ka­łem coraz głę­biej w wymy­ślone światy Filipa Włócz­nika. Nie muszę doda­wać, że kil­ka­krot­nie zmie­nia­łem swój pogląd na jego twór­czość, a pogłę­biony namysł nad tek­stami źró­dło­wymi wywró­cił nie tylko moje wcze­śniej­sze inter­pre­ta­cje, ale też całą kra­jową recep­cję pisa­rza. Cie­szy­łem się jak każdy huma­ni­sta na tę małą i nie­winną rewo­lu­cję, którą roz­pę­tam publi­ka­cją mojej skrom­nej mono­gra­fii. Dni mijały szybko, a macki melan­cho­lii trzy­mały się z dala od mej izdebki na pod­da­szu.

Sto dni bez słońca

Подняться наверх