Читать книгу Sto dni bez słońca - Wit Szostak - Страница 12
O wdowich plecach
ОглавлениеMam świadomość, że powyższe akapity pozwoliły uważnemu czytelnikowi zorientować się, z kim ma do czynienia. Ten lapidarny wstęp nienachalnie szkicuje sylwetkę młodego i utalentowanego humanisty, obdarzonego żywą inteligencją, taktem i poczuciem estetyki; rozkochanego w tradycji i wierzącego w dawne wartości; skromnego, choć przecież świadomego swej wartości i kiełkującej wielkości. Jeśli czytelnik zaczął wyobrażać sobie taką właśnie postać, to śpieszę zapewnić go, że to wszystko prawda.
Dlatego też z niejakimi oporami muszę wprowadzić w tę opowieść obcą nutę, mając świadomość, że może ona zafałszować wiodący temat muzyczny. Otóż już w pierwszych dniach mego pobytu na Finneganach gospodyni, dobra pani Magee, zwróciła się do mnie z niewinną na pozór propozycją. Kiedy, korzystając z jej uprzejmości, parzyłem sobie herbatę w kuchni, bezszelestnie zaszła mnie od tyłu i zagadnęła o zdrowie. Wprawnie poprowadziłem konwersację, nawiązując do bieżących warunków pogodowych, lokalnego klimatu i wpływu tych czynników na kondycję psychofizyczną człowieka. Słuchała mnie z uwagą, przyzwyczajona do przebywania w towarzystwie osób gruntownie wykształconych i potrafiąca czerpać z ich wiedzy. Ja mówiłem, ona słuchała, wpatrzona. Zatoczyłem retoryczne koło i powróciłem błyskotliwie do jej pytania:
— A jak tam zdrowie?
Wtedy pani Magee westchnęła i zaczęła uskarżać się na chroniczne bóle pleców. Jak wszyscy prości ludzie, nieprzyzwyczajeni do trafnego nazywania własnych przeżyć, ta wdowa po wielorybniku pomagała sobie gestami i mimiką, wskazując bolące miejsca i próbując grymasami oddać charakter bólu. Kiwałem głową ze zrozumieniem, oczywiście powstrzymując złośliwe komentarze pod adresem jej środków wyrazu.
— Czy mogę mieć do pana niewielką prośbę? — zapytała na koniec.
— Zrobię wszystko co w mojej mocy — odparłem odruchowo, kierowany własnym dobrym wychowaniem.
— Mógłby mi pan nasmarować plecy? To przynosi ulgę.
Po chwili siedzieliśmy na sofie, a pani Magee zachwalała skuteczność lokalnego specyfiku, pachnącej wodorostami maści. I wtedy nieoczekiwanie miało miejsce pewne zdarzenie, które bez odpowiedniego komentarza mogłoby zostać przez czytelnika niewłaściwie zrozumiane. Otóż moja gospodyni bez uprzedzenia jednym ruchem ściągnęła sweter i bluzkę, obnażając się do pasa.
— Przed panem jak przed doktorem, nie ma się czego wstydzić — powiedziała, przysuwając się do mnie.
Nie muszę dodawać, jak niezręcznie się poczułem. Oto siedziałem sam na sam z półnagą finnegańską staruszką, wdową po wielorybniku, wokół pachniało wodorostami, a ja, zakłopotany, patrzyłem na jej pomarszczone ciało. Z natury jestem opanowany i niewiele rzeczy potrafi wyprowadzić mnie z równowagi, wtedy jednak – nieco skonfundowany – zacząłem wyjaśniać różnicę pomiędzy doktorem medycyny (MD) a doktorem filozofii (PhD), którym w istocie byłem.
— Proszę wcierać — zaordynowała moja gospodyni i usiadła tyłem do mnie.
Drżącymi dłońmi zacząłem nakładać tłustą maść na jej plecy, a pani Magee mruczała z zadowolenia i wyginała grzbiet, z radością poddając się temu wymuszonemu podstępem masażowi. Nie muszę wyjaśniać, że ta dwuznaczna sytuacja nie miała dla mnie erotycznego charakteru, starałem się jednak wywiązać ze swej roli sumiennie. Płynnymi ruchami wcierałem tajemniczą substancję w pomarszczoną skórę, nie omijając regionów, które napawały mnie pewnym niepokojem. Zacisnąłem zęby i niosłem pomoc starej kobiecie.
Nie wiem, ile to wszystko trwało, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że za długo. Po pewnym czasie, kiedy moje palce zmęczyły się na tyle, że musiałem przestać, pani Magee odwróciła się do mnie, nakryła tweedowym pledem i wylewnie podziękowała.
— Nawet pan nie wie, jaka jestem wdzięczna, tak trudno jest starej, samotnej kobiecie. Niewielu jest gotowych przynieść jej ulgę w cierpieniu, te chwile wiele dla mnie znaczą.
Siedziała przede mną, owinięta kocem, ale nadal półnaga, swobodna, uśmiechnięta, rozluźniona. Wchodząc jej w słowo, zwięźle wytłumaczyłem, jak ważne badania prowadzę nad twórczością Filipa Włócznika, jak blisko jestem epokowego odkrycia, jak bardzo potrzebuję skupienia i jak cenię sobie spokój, który zapewnia mi jako gospodyni. Mówiąc to, wstałem i zacząłem się wycofywać w stronę schodów. Wreszcie, bezpieczny już, pożegnałem się i czmychnąłem.
Liczyłem wówczas, że podobna sytuacja nigdy się nie powtórzy. Muszę jednak teraz przyznać, że gdyby rzeczywiście tak się stało, a zdarzenie owo przeszło do historii mego pobytu na Finneganach na prawach epizodu, uznałbym wówczas za wskazane w ogóle pominąć je milczeniem. Bynajmniej nie dlatego, że to wspomnienie zawstydza mnie w jakimkolwiek stopniu lub stawia w niekorzystnym świetle, lecz z powodu jego nieważności dla całej opowieści. Wytrawny gawędziarz musi umieć rezygnować ze szczegółów, które nic nie wnoszą, aby nie nudzić i umiejętnie budować napięcie. I nie wątpię, że uważny czytelnik zdążył już zauważyć te cechy w mojej historii. Dzielę się tu tylko sprawami istotnymi i zapewniam, że zwiędłe piersi pani Magee do nich nie należą.
Liczyłem więc na epizodyczny charakter tego zdarzenia, jednak sprawy przybrały nieco inny obrót.