Читать книгу Sto dni bez słońca - Wit Szostak - Страница 13
O tweedowej czapce
ОглавлениеWspomniałem, że na parterze znajdował się sklep z tweedem. Nie była to jednak informacja ścisła, gdyż jego witryna znajdowała się obok domku, w którym mieszkała pani Magee. Żeby nie komplikować czytelnikowi topografii, który to zabieg często utrudnia lekturę, postanowiłem stopić te dwa budynki w jeden. Jednak po pewnym namyśle uznałem, że moja opowieść musi być prawdziwa. W fikcji literackiej nie ma znaczenia, gdzie znajdował się sklepik pana Howlina, ale ta opowieść ma być historią mojego życia, moich długich czterech miesięcy spędzonych na Finneganach. I choćby taka drobiazgowość okazała się dla narracji nieporęczna, a dla czytelnika irytująca, muszę jednak rozdzielić te dwa budynki. Inaczej nie mogę.
Idąc od portu, mniej więcej w połowie Main Street, najpierw mija się dom pani Magee, opatrzony numerem dwudziestym, a następnie (pod dwudziestką dwójką) prowadzi swój sklepik pan Howlin. Nie znam się na tkactwie i krawiectwie, ale zapewniono mnie, że pochodząca z tych wysp wełna należy do najbardziej cenionych na świecie. Najznakomitsze marki kupują przędzę na Hebrydach Zewnętrznych. Ta z Finneganów jest mniej popularna, ale równie doskonała. Pan Howlin kupuje materiały od trzech miejscowych tkaczy, sam z synem szyje garnitury i kaszkiety.
Do tegoż sklepiku i zakładu krawieckiego w jednym skierowałem swoje kroki drugiego dnia po przybyciu. Nie byłem jakoś szczególnie zainteresowany tweedem, ale w Newport nie znajdziemy wielu rzeczy do zobaczenia. Nacisnąłem klamkę i wszedłem w ciasny świat zielonych marynarek i brązowych kamizelek. Na półkach po lewej stronie leżały bele materiału, a po prawej, na wieszakach, wisiały gotowe ubrania. Pomiędzy tym wszystkim poznałem ją.
— Myśli pan, że dobrze leży? — zapytał nagle kobiecy głos. Jego właścicielka wynurzyła się po chwili spomiędzy tweedów.
Miała na sobie czapkę, którą znałem z filmów o Sherlocku Holmesie – z dwoma daszkami i wiązanymi na szczycie nausznikami. Spojrzałem na nią i oniemiałem. Spod daszka patrzyły na mnie uważnie ciemne oczy, a przez lewy policzek biegła ohydna blizna, która przykuwała wzrok. Starałem się nie patrzeć, ale nie potrafiłem. Blizna zaczynała się u nasady nosa i nierównym zygzakiem szła aż do kości żuchwy, szpecąc całą twarz.
— Może być? — powtórzyła dziewczyna.
— Znakomicie, znakomicie — wydukałem, udając, że patrzę na nakrycie głowy.
— Proszę nie kłamać.
— Nie kłamię! — zapewniłem energicznie.
— Jadranka Vidović — powiedziała nieoczekiwanie, wyciągając dłoń.
Przedstawiłem się i wyszliśmy ze sklepu. Czapka wylądowała z powrotem na półce.