Читать книгу Matki i córki - Ałbena Grabowska - Страница 11
MARIA
ОглавлениеByłam trzpiotką. Cóż, wszystkie byłyśmy. To znaczy te ładne. Bo brzydkie mogły liczyć jedynie na swoje posagi. Ja miałam urodę, koneksje i posag. A jacy kawalerowie mnie chcieli!… Jeden słał mi bukiety róż i kandyzowane owoce dzień w dzień. Róże bladoliliowe z błękitną wstążką. Oznaczały miłość i nadzieję, że mu nie odmówię. Bawiło mnie to i cieszyło. Czar prysł, kiedy zatańczył ze mną na balu. Okazał się niższy ode mnie i miał krzywe, żółte zęby. Odsyłałam kwiaty, zatrzymywałam łakocie. Innemu znów niczego nie brakowało, miał koneksje i urodę, ale wyszło na jaw, że za różami kryła się chęć poślubienia bogatej panny. Jeszcze inny starał się o mnie wespół z bratem. Obaj piękni, bogaci, przystojni. Bałam się, że będę musiała poślubić ich obu. Inny znów był tak nieśmiały, że na mój widok tracił cały rezon i zaczynał się jąkać. Odziedziczył wielki majątek, trzy fabryki bodajże. Kaprysiłam, grymasiłam. Ojciec rwał włosy z głowy, mamunia uspokajała, że znajdę godnego siebie. Wszyscy ci konkurenci zacierają się w mojej pamięci. Tylko Piotr i Mączka w niej pozostali, każdy z innego powodu. Mączkę odrzuciłam, gdy dowiedziałam się, że jest czterdziestoletnim wdowcem. Taki staruch, szeptała oburzona mamunia, jak on śmie smalić cholewki do naszej Maryni. Ależ skarbie, taki człowiek jest dobry na męża, a mecenas Andrzej Mączka ma koneksje, a jakże, przekonywał cicho tatko. Nie wspominał o podejrzanej reputacji Mączki i handlu z wrogiem. Cóż mogło to kogo wtedy obchodzić? Zastanawiam się, co było największym błędem mojego życia. Poślubienie Piotra czy odrzucenie Mączki? Może winna jest jedynie moja głupota?
My mieliśmy hrabiowskie tytuły, które w zaborach niewiele znaczyły, ale ładnie wyglądały na ojcowskich bilecikach. Andrzej Mączka miał zawód i kontakty, także w świecie zaborów. W owym czasie okazało się to niezwykle istotne. Gdyby był tak przystojny jak Piotr. Nie był. Stary, brzydki, pewnie bezpłodny, bo dzieci z pierwszego małżeństwa się nie doczekał. Tak o nim myślałam w krótkich chwilach, kiedy w ogóle myślałam. Robiło mi się jednak miło, gdy krążył wokoło mnie niczym sęp. Lubiłam patrzeć, jak marszczy czoło, gdy tylko zaczynałam wirować w walcu z kimś innym. Z kimś młodym. Czerpałam dziwną, niezrozumiałą dla mnie samej radość, patrząc, jak bardzo mnie pragnie.
Uwielbiałam bale i rauty. Zawsze miałam zajęte wszystkie tańce. Od pierwszego do ostatniego. Mamunia tego pilnowała. Niejeden kawaler usiłował w ostatniej chwili wyjęczeć dla siebie taniec albo wpisać się do więcej niż jednego. Mamunia czuwała.
Było to cudowne życie. Niczym nieobciążone. Gdzieś tam w tle znajdowała się zniewolona Polska. Gdzieś tam w tle Polski w ogóle nie było. Cóż mnie to obchodziło, gdzie odbywają się bale? I przyznam, że Rosjanom także się podobałam. W porównaniu z ich żonami, ciężkimi, postawnymi blondynami, jawiłam się niczym żywa iskra. Piękna, drobna, nieokiełznana, jak rusałka. Taki major Afanasjew… Dmitrij Afanasjew. Ależ on o mnie zabiegał. Strzelać się chciał, nie pamiętam z kim. Ci Rosjanie to chcieli się ze wszystkimi pojedynkować. Mieli to we krwi. Dużo pili, nawet na eleganckich przyjęciach, głośno śpiewali i strzelali się o byle co. A z braku partnerów do pojedynków strzelali w niebo. Byle tylko był huk. Dmitrij Afanasjew oświadczył się. Kompletnie pijany, ale nie dlatego go nie przyjęłam. Należał do narodu zaborcy, a my mieliśmy swój honor. Poza tym miał żonę i dzieci gdzieś w Rosji. Najwyraźniej mu to w oświadczynach nie przeszkadzało. Jeśli chodzi o tego Afanasjewa, to zginął właśnie od strzału we własną skroń. Nie chciał się zabić, skąd, grał w rosyjską ruletkę. Jeden nabój w pistolecie i każdy strzela po kolei. Dwie kolejki, trzy kolejki. Wygrany dostaje pieniądze trupa. Rosyjska rozrywka. Nie było mi go żal, poczułam raczej ulgę. Rodzice podobnie. Zajęłam się żyjącymi adoratorami. A tych krążyło sporo, oprócz naturalnie mecenasa Mączki. Jak miałabym się nazywać? Mączka? Cóż za pomysł. Nawet gdyby Mączka był szlachetny, to jego nazwisko stanowiłoby przeszkodę. Wolałabym wyjść za kogoś biedniejszego, ale o pięknym nazwisku. Ciągnęła się za nim reputacja handlarza. Sprzedawca, sprzedawczyk, który dorobił się majątku na handlu z zaborcą. I chciałam być pierwszą panią, a nie drugą, jak w przypadku starego capa. Trafił mi się Piotr, ideał. Posiadał tytuł szlachecki i majątek. Inżynier, pracował przy kolei. To wydawało mi się takie męskie. Skóra mi cierpła na samą myśl, że musztruje kontrahentów, krzyczy, że towar zły, i każe odesłać. Prowadzi interesy. Interesy. Piotr był w swoich interesach szlachetny, nie myślałam o nim jako o parającym się interesami z zaborcą. Szynel miał piękny, z błyszczącymi guzikami, oficerki zawsze wyglancowane, włosy zaczesane do góry. Strzelał we mnie takimi spojrzeniami, że zaczynałam szybko oddychać. I nazywał się odpowiednio – Mierzejski. Nic więcej nie chciałam o nim wiedzieć. Ten albo żaden. Byłam pijana szczęściem. Zostałam panią Mierzejską. Najszczęśliwszą kobietą w całej Warszawie. Na miesiąc.