Читать книгу Matki i córki - Ałbena Grabowska - Страница 13

SABINA

Оглавление

– Graj! – zażądała Christa.

Właśnie grałam koncert skrzypcowy numer 1 Mozarta, dlatego jej rozkaz mnie zdumiał. Odłożyłam skrzypce, wbrew jej rozkazowi.

– Graj, mówię!

Patrzyłam przestraszona. Nigdy mnie tak nie traktowała. Przeciwnie, była miła i wyrozumiała. Dawała mi jeść i na swój sposób chroniła.

– Co mam grać? Co sprawiłoby ci przyjemność? – spytałam struchlała ze strachu.

Spojrzała, jakbym dopiero co stanęła w pokoju.

– Słuchaj, ty brudna żydówo… – wysyczała, a ja cofnęłam się o krok. – Niech ci się nie wydaje, że możesz mówić do mnie po imieniu.

– Przepraszam… – wyszeptałam. – Ja nigdy…

Sama prosiła, abym zwracała się do niej po imieniu. Mówiła, że przypominam jej małą siostrzyczkę, która umarła na tyfus. I nie byłam Żydówką. Ojciec był przechrztą, matka polską szlachcianką.

– Milcz!

Pochyliłam głowę.

– Niech ci się nie wydaje, że możesz mi tu stać i udawać, że jesteś ponad to wszystko! Tobie się wydaje, że masz nade mną jakąś władzę!

– Nie… – szepnęłam i wtuliłam głowę w ramiona, bo miałam się przecież nie odzywać.

Coś się działo złego. To znaczy jeszcze bardziej złego niż zło, które tutaj powszechnie panowało. Christa nie wzywała mnie do siebie od kilku dni i to samo już spowodowało, że towarzyszki wspólnej niedoli patrzyły na mnie spode łba. Jeszcze nie wiedziały, czy straciłam wpływy. Jeszcze nie wiedziały, czy mogą bezkarnie zabrać mi jedzenie albo zrzucić mnie z pryczy. Ale krążyły wkoło mnie niczym sępy, gotowe mnie rozszarpać, kiedy przyjdzie na to pora. Mira, gdy potrąciłam ją niechcący przy pracy, rozdarła bezzębne usta, ale Hala, ta, co wiedziała, że jeszcze dużo mogę, powstrzymała ją gestem. Mira była „muzułmanką”. Tak nazywałyśmy te, które chudły i chorowały. Te, które kończyły w krematoryjnym piecu, kiedy już opadły z sił. Fela nas nauczyła tego słowa. Przyjechała z Auschwitz i nauczyła nas tamtejszej nomenklatury. Muzułmanie oznaczali trupy. Jeśli nawet taka patrzyła na mnie krzywo, to wiedziałam, że powinnam się bać. I rzeczywiście, ogarnął mnie lęk. Już żegnałam się z życiem, zastanawiając się, czy zdechnę powoli z głodu, czy też narażę się komuś i zapędzą mnie do najcięższej pracy, która mnie wykończy. Albo zostanę wybrana do gazu. Wskażą mnie i pójdę na rozstrzelanie. To najlepsze rozwiązanie, skoro i tak mam umrzeć. Piec krematoryjny jednak był w owym czasie jeden i nie nadążał z paleniem zwłok.

Ale nagle po obiedzie przyszła Christa i skinęła na mnie głową. Czułam taką ulgę, że nawet nie spojrzałam na Halę i Mirę z triumfem. Tyle że Christa wyglądała, jakby się miała za chwilę rozpłakać. Co się stało? Przecież to była esesmanka, mogła wszystko. Co się musiało stać, żeby taka Christa płakała?

– Graj coś weselszego! – rozkazała.

Potem wzięła do ręki miskę pełną suszonych owoców i zaczęła gryźć miękką figę. Po latach to wspomnienie zatarło się i dziwnie wypaczyło. Zaczęłam nawet wierzyć, że wyobraziłam sobie Christę, która rozciągnięta na fotelu jadła owoce. Czy to możliwe, żeby ktokolwiek, także Niemka, jadł w obozie suszone figi i daktyle? A może to wszystko mi się śniło?

– Tak jest – powiedziałam i przyłożyłam skrzypce do szyi. Zagrałam Bacha, najpierw dwa koncerty skrzypcowe, a potem sonaty i partity. Połączyłam jedną sonatę z drugą, ze zmęczenia, ale Christa się nie zorientowała.

Stałam na nogach kilka godzin, ale nie śmiałam poprosić o chwilę przerwy albo żebym mogła grać na siedząco. Sylwetka Christy zacierała się przed moimi oczami i musiałam się kilka razy pomylić. Na szczęście ona tego nie zauważyła. Z moim słuchem absolutnym potrafiłam zagrać niemalże wszystko, ale głodna, zmęczona i osłabiona nie przypominałam tej Sabiny, tej niezwykle uzdolnionej młodej artystki, która porywała publiczność sal koncertowych. I kiedy czułam, że za chwilę upadnę, stracę przytomność i umrę z wycieńczenia, ona spojrzała na mnie jakoś przytomniej i powiedziała:

– Dość!

Przerwałam na wysokim C.

– Usiądź!

Odłożyłam starannie skrzypce do futerału, mimo że w oczach mi ciemniało, a nogi zginały się w kolanach, jakby je ktoś podcinał. Dopiero potem usiadłam na podłodze. Musiałam w jednej chwili stracić przytomność, bo nie przypominam sobie, co działo się potem. Następne, co pamiętam, to widok Christy, która z przerażeniem na twarzy wpatrywała się we mnie, bijąc mnie raz za razem po policzkach. Musiało być ze mną źle, ponieważ nie czułam uderzeń.

– Co ci jest? – pytała. – Chora jesteś?

Co ją tak przerażało? Sama co dzień wybierała ludzi, którzy mieli trafić na eksperymenty albo pójść na śmierć.

– Nie, nie, nie… – zaprzeczałam słabo.

Nie wolno być chorym w obozie. Każdy to wie. Chora kobieta w obozie idzie do gazu. Jej dusza ulatuje wraz z dymem pieca krematoryjnego. Nie wolno być chorym w obozie.

– Jesteś głodna? – spytała wreszcie dawna Christa, Niemka, która lubiła dźwięk skrzypiec i mnie.

Jak mogła zapomnieć? Kiedy wzywała mnie do siebie, zwykle zaczynałyśmy od zupy, którą nalewała mi z wielkiego garnka i stawiała na stole z pajdą chleba. To dzięki niej nie musiałam jeść wywaru ze zgniłych buraków ani kraść chleba współwięźniarkom. I tak byłam chuda jak szkielet i bolały mnie dziąsła, a mimo to znalazłam się w o wiele lepszej sytuacji niż inne.

– Tak – powiedziałam. – Bardzo.

Twarz Christy nieoczekiwanie się rozpogodziła.

– Chodź, dam ci jeść – powiedziała, jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem.

Przytrzymała mnie, pomogła wstać i zaprowadziła do kuchni. Zjadłam trzy pajdy chleba z margaryną i trochę zupy. Bałam się, że mój znękany żołądek nie wytrzyma takiej porcji pożywienia.

– Dziękuję – powiedziałam, kiedy skończyłam.

– Czemu nie jesz? – spytała.

Na stole została jeszcze resztka chleba i kasza ze skwarkami.

– Nie mogę już, zwymiotuję – wyznałam ze wstydem.

– Nie dają wam jeść?

To znów nie była moja Christa, która doskonale wiedziała, jakie jedzenie dostajemy. Pojawiała się i znikała.

– Mówiłaś, żebym nie jadła zgniłego – powiedziałam i zorientowałam się, że zwróciłam się do niej na ty. – Przepraszam panią, przepraszam…

Padłam na kolana i złapałam Christę za rękę, żeby ją pocałować, ale wyrwała mi się.

– Wstań! – zarządziła.

Znów stanęłam, opierając się o ścianę.

– Wstań z kolan i siadaj – jęknęła nagle, jakby uszło z niej powietrze. – Czemu ty się tak boisz? Czemu się tak zachowujesz?

Godzinę temu nazwała mnie żydówą i groziła. Jak mogła się dziwić mojej służalczości? Mogła mnie zastrzelić z pistoletu, który miała przytroczony u pasa. Kazać, żeby mnie zabrali na rozstrzelanie. Mogła mnie pobić na śmierć albo po prostu przestać ochraniać. Dlaczego dziwiły ją moje lęki? Nie byłam już człowiekiem. Stałam się zwierzęciem, mającym pewne wyjątkowe umiejętności. Zwierzęciem, które z niewiadomych powodów pragnęło czasami przeżyć. A czasami się poddawało.

– Ja… – powiedziałam i rozpłakałam się ze strachu, bezsilności i poniżenia.

Patrzyła na mnie i na jej prostej, grubo ciosanej twarzy ukazało się zrozumienie.

– Ciężko ci z dala od domu, co? Mnie też ciężko.

Pokiwałam gorliwie głową. Dobry Boże, jej też jest ciężko. Ktoś przysłał ją tutaj, żeby nadzorowała to piekło, wydawała wyroki, kto przeżyje, kto pójdzie do gazu, i teraz jej smutno, bo jest z dala od domu? Czy istniało między nami podobieństwo? Czy można nas było porównać?

– Kilka dni temu dowiedziałam się, że mój mąż…

Głos uwiązł jej w gardle. Christa miała męża? Czy ten twór, którego nie ośmieliłabym się nazwać kobietą, znalazł towarzysza życia?

– Że mój mąż został uznany za zaginionego…

Przełknęłam ślinę. Znałam ten zwrot. Uznany za zaginionego. Przypomniałam sobie swoją przyjaciółkę Martuśkę, którą gestapo zgarnęło na Miodowej, roztrzaskało jej altówkę o bruk, a potem długo torturowało na Szucha. Znaleźli w futerale jej instrumentu jakieś ulotki i chociaż zarzekała się, że nie wie, co one tam robią, Niemcy połamali jej wszystkie palce. Jej nazwisko widniało na plakatach informujących, że w zemście za akcję bandytów zostaną rozstrzelane te i te osoby. Jej rodzice nigdy nie zobaczyli ciała Martuśki. O tych palcach dowiedzieli się od kogoś innego, kto dostarczał czekoladki Niemcom na Szucha. Jej matka uparła się, że Martuśka zaginęła. Zaginiona. To słowo kojarzyło mi się do tej pory wyłącznie z nią. I chociaż ja byłam pewna, że rozstrzelali ją pod murem, kochająca matka czekała, aż córka wróci. Czy moja też na mnie czekała? Wypłakiwała sobie oczy za mną czy za swoją wybitnie uzdolnioną córką? Martwiła się, czy przeżyję, a może zastanawiała się, gdzie są skrzypce? Założę się, że skrzypce, które przyjechały do Warszawy z Syberii, ze zsyłki, stanowiły dla niej większą wartość niż ja. Może jestem niesprawiedliwa, ale po tym, czego się domyślałam o swoim pochodzeniu… Nie czas na to teraz. Nie mogę rozpamiętywać. Nie trzeba mówić. Zabiorę tę wiedzę do grobu. Pewnie niedługo.

– Jego oddział miał przypuścić szturm gdzieś w Polsce… – Popatrzyła na mnie załzawionymi oczami.

Och, ależ jej współczułam. Biedak, właśnie chciał zabić moich rodaków, ale widocznie coś się wydarzyło i najpewniej zginął. Kto pana zapraszał do mojego kraju, panie mężu Christy? Kto panu kazał nas zabijać i wywozić w takie miejsca jak Ravensbrück?

– Przykro mi – powiedziałam ze współczuciem w głosie. Nie poznała, że myślę o tych, których zabił, zanim i jego zabili. Nie, nie wiadomo, czy zabili. Na razie jest „zaginiony”, a Christa wypłakuje oczy. Biedna Christa.

– Ty masz męża? – spytała.

Pokręciłam przecząco głową. Nie miałam męża. Nigdy nie miałam nawet narzeczonego. Żaden mężczyzna nie ośmielił się do mnie zbliżyć. To mogło zagrozić mojej grze, mojemu talentowi. Matka nie mogła na to pozwolić i nie pozwalała. Miałam skrzypce i wielką karierę przed sobą. Słuchały mnie koronowane głowy. Austria, Wiedeń… Kosze kwiatów, owacje na stojąco. Mężczyźni byli od przysyłania mi bukietów, czekoladek i zapraszania na bankiety, od których się wymawiałam, bo musiałam się wyspać. Nigdy. Żaden. Nie.

Czy mąż Christy zaginął w ten sam sposób co Martuśka? Byłaby to jakaś sprawiedliwość dziejowa.

– Jeśli zaginął – powiedziałam, starając się, żeby w moim głosie Christa usłyszała całą moją sympatię do niej – to jest nadzieja.

Łzy nie przestawały lecieć jej z oczu. To dziwne, mówić w takim miejscu o nadziei. Ostatnią rzeczą, którą można tu było znaleźć, była właśnie nadzieja.

– Tak myślisz? – spytała.

– Tak – odparłam z przekonaniem. – Jest nadzieja. Skoro… zaginął, to się znajdzie…

– Mój Hans – wyszeptała.

Cały czas patrzyłam na nią ze współczuciem, próbując nie zemdleć. Jej Hans… Dla nikogo nie było tajemnicą, że prowadzała się z zastępcą komendanta. Donosiły o tym zarówno więźniarki, jak i kapo. Mnie o tym powiedziała siwa Hawa: gdy się z nim pokłóci, lubi się wyżyć na którejś z nas. Myślisz, że jesteś pierwszą ulubienicą Christy? Przed tobą była taka Katrin. Śliczna, słodka Katrin. Tancereczka. Połamała jej nogi pałką, bo Katrin nie mogła tańczyć. Zraniła się w stopę i wdało się zakażenie.

– Znajdzie się – powiedziałam z większą pewnością w głosie. – Trzeba wierzyć i się modlić…

– Tak. – W jej oczach znów błysnął żar. – Trzeba się modlić.

Jak mogłam zapomnieć. Haben Sie Gottvertrauen. Gott mit uns. Pokładali nadzieję w modlitwie, a Bóg był z nimi. Nie ze mną. Nie w Ravensbrück.

Matki i córki

Подняться наверх