Читать книгу Cynobrowe pola - Aleksandra Radlak - Страница 10
ОглавлениеGłowa zaraz mi pęknie. Mieli dać spokój. Miało nie być kontaktów. Mieli nie wiedzieć, gdzie jestem.
Lecz wiedzą, skurczybyki. Skąd? Wiktor nie chce powiedzieć, a ja zaczynam się dusić w budce kontaktowej. Nigdy nie widziałem, aby którykolwiek z wieśniaków czy drwali podnosił tu słuchawkę. Budka lśni nowością, tak jakby postawili ją na tym zadupiu specjalnie dla mnie.
– Grimgard. – Wiktor wypowiada moje imię konspiracyjnym tonem, tak że tylko idiota uwierzyłby, że jest prawdziwe. Powinien pozwolić swoim ludziom załatwiać takie sprawy. Nie ma głowy do konspiracji. Ani do rządzenia. – Nie bagatelizuj sprawy – upomina mnie jak pięciolatka. – Za rządów dziada nie zwiał ani jeden.
– A za twoich tylko jeden – odpowiadam. – Jeden, rozumiesz? Mogło być gorzej, nie panikuj.
– Nie jeden, tylko jedna, Grimgard, i to nie byle jaka. Po prostu wyszła, wyobrażasz sobie? Wyszła i odjechała na pierdolonym wilku – mówi mój brat, i pewnie drapie się przy tym po policzku. Na jego łuszczycę nawet Faermax, producent wszystkiego, od wacików aż po środki na raka, nie wynalazł lekarstwa.
– Na wilku? – powtarzam. Wybuchnąłbym śmiechem, gdyby nie zawroty głowy i ta przeraźliwa duchota.
Muszę się częściej śmiać, obiecuję sobie w duchu, bo zdechnę marnie.
Wiktor wzdycha.
– Pomóż mi. Zaszczują mnie jak dziada, albo gorzej, bo, jak rzekłem, za dziada nie uciekł żaden. Żaden!
Skwarek liże mi dłoń. Wcisnął się do budki jak szczeniak. Drapię go za uchem.
– Jak wyglądał ten wilk? – wzdycham, udając zainteresowanie i kątem oka zezując na Skwarka.
Mam większe problemy niż jedna zagubiona albenka. Gdyby Wiktor wiedział…
– Jak wilk, kurwa, ze starych bajek w pałacu de la Costii. Czarny był. Świadkowie mówili, że wyglądał jak bestia z ognia Dolnych Warstw. Wiesz, jak z tych zakazanych obrazów sprzed rewolucji.
Patrzę na Skwarka. Ty nie jesteś ani czarny, ani jak bestia z ognia Dolnych Warstw, myślę i czochram szarawy pysk.
– Dla roboli z zewnętrznych dzielnic nawet pies może wyglądać jak bestia z ognia Dolnych Warstw – odpowiadam i chwytam za wisior.
Znów jest gorący, przywiera do skóry jak naleśnik do patelni. Spoglądam na blizny w kształcie zaostrzonego łuku. Kilka nowych bąbli kwitnie właśnie na jednej z nich jak skórzasto-limfatyczne kwiaty. Muszę zacząć nosić to gówno na rękach albo częściej przewieszać przez plecy – inaczej umrę na raka i szlag trafi całą wielką misję.
Ujadanie w słuchawce przypomina mi o rozmówcy.
– …wszystkie czujniki. Przez zewnętrzne dzielnice, opiekunów i straż, i przez cholerną wodę, no jak, Grimgard, jak, się pytam: no, kurwa, jak?!
Nie słyszałem początku zdania, ale potrafię sobie wyobrazić krople śliny, jak jad wypluwane spomiędzy wybielonych laserowo zębów Wiktora. Niemalże czuję je na twarzy i widzę te jego oczyska, zielone tak jak moje oko, jak oczy paru dziwek z luksusowych burdeli i kilku dziwaków z rezerwatu.
Kręci mi się w głowie, a kieł pali coraz bardziej. Zaciskam zęby i staram się skupić na głosie brata. Nie mogę znów się temu poddać.
– Powiedziałem, że nigdzie jej nie ma. Nigdzie. Nie czytamy sygnału, czujniki niczego nie zarejestrowały, nikt nie znalazł porzuconej obroży ani czipa. Obserwatorzy i opiekunowie mówią, że widzieli przed końcem zmiany „chyba jakąś łódkę”, ale założyli, że to kuter. Pewnie, że tak założyli – piekli się mój brat – tak jest przecież łatwiej. I chuj ich obchodzi, że już przecież nikt normalny ryb nie łowi w oceanie, chyba że szaleniec, który chce, żeby wyrosła mu trzecia ręka. No ale założyli, opiekunowie założyli, że to kuter.
– Bo nie muszą zostawać po godzinach, lenie! – mówię to, co Wiktor chce usłyszeć. Pisk w uchu zdaje się ciąć mózg na plastry.
Skwarek skomle i rzuca się niespokojnie.
– Bo nie muszą zostawać po godzinach! – powtarza mój brat z satysfakcją. – Przez sześćdziesiąt dwa lata żaden człowiek nie wrócił stamtąd żywy. Ani jeden z tych kretynów, którzy zdecydowali się jeszcze raz wypłynąć poza Strefę Zero. Co to znaczy?
– Że wkurwiliśmy albenów, Wiktor, że ich cholernie wkurwiliśmy, najeżdżając ich ziemię, niszcząc ich groty, mordując ich przywódców i robiąc z nich miazgę, jak banda golemów w składzie szkła.
– A teraz zwiała tam jedna z nich, ta mała kurwa, którą de la Costia trzymał sobie kiedyś za zwierzaka. Zwiała, żeby opowiedzieć o wszystkim tatusiowi i braciszkowi, i chuj jeden wie, kogo tam jeszcze ma. Wszystko im powie, a wtedy jakiekolwiek kuku robili z naszymi okrętami przez ostatnie dekady, zrobią nam tutaj, w Kharagan – mówi coraz szybciej. – Przypłyną tu w końcu i zrobią nam to tutaj, zobaczysz!
– Daj spokój. – Opieram głowę o ściankę budki w poszukiwaniu chłodu, ale plastikowa powierzchnia parzy. – Po pierwsze, mamy działa wymierzone w ich stronę. Po drugie, skoro jeszcze nas nie zaatakowali, to znaczy, że nie mają środków. Mieli sześćdziesiąt dwa lata. To w trzy kije czasu. Cokolwiek powie im ta twoja albenka, nie wkurzy ich bardziej niż to, że dziad Edward próbował wyrżnąć ich w pień.
Żeby ukraść im ropę, granit i wodę, a potem sprzedawać z powrotem za wyemitowane przez Centralny Bank Pięciu Królestw sobreny, na które musieliby sobie jakoś zarobić. Dodaję to w myślach. Nie ma sensu gadać. Zresztą nawet nie wiem, czy Wiktor mnie słucha. Jak zwykle nie szuka rady, a tylko chce rzygać słowami, jak zepsutym mięchem.
– Gdybyśmy mogli latać, dostalibyśmy się tam od góry i dokończyli to, co zaczął dziad – mówi.
– Miejscowi mawiają, że gdyby dziwka miała wąsy, to byłaby alfonsem – mamroczę od niechcenia i osuwam się po gorącej ścianie.
– Grimgard. – Tym razem głos Wiktora przybiera ton wręcz zbyt rzeczowy. Czasem myślę, że mój brat jest szalony, jak babka Irena i jak ojciec.
Nie mam wątpliwości – czegoś ode mnie chce i wcale mi się to nie podoba. Oddałem Kharagan wszystko i jego mieszkańcy nie mają prawa żądać więcej.
A jednak żądają.
– Grimgard, musisz tam popłynąć – mówi Wiktor.
Kurwa.
– Dlaczego ja?
– Bo nie masz nic innego do roboty.
Akurat.
Gryzę się mocno w język, aby odwrócić uwagę zmysłów od palącego mrowienia w całym ciele.
– Dlatego ty, Grimgard, że nikt nie zauważy twojego zniknięcia – ciągnie mój brat. – Bo nie trzeba będzie wypełniać papierów, sprawdzać, czy nie jesteś wariatem, robić wywiadów środowiskowych, rozmawiać, przeszukiwać, osłuchiwać, szczepić, pisać petycji do Faermaxu i czekać na pozwolenia.
No tak – bo jestem wyrzutkiem z jednym okiem, w dodatku jasnozielonym. Bo jestem idiotą, który przez własne widzimisię wyrzekł się królewskiej rodziny i obywatelstwa Kharagan – prawdziwej perełki we Wspólnocie Pięciu Królestw – i spierdolił gdzie pieprz rośnie, żeby machać siekierą i ślinić się na widok tyłków wieśniaczek na Kresach Niczyich.
– Nie powinieneś wysłać kogoś z Wyższej Agencji Bezpieczeństwa Zewnętrznego? – pytam, masując sobie skroń. – Muszą mieć jakieś procedury przyspieszające.
Mrowienie ogarnia już całe ręce i nogi, a skóra uwiera jak źle uszyte ubranie. Skwarek liże mi przedramię, ale nie czuję nawet wilgoci psiego jęzora.
– Mają – odpowiada głos w słuchawce. – Ale musiałbym rozmawiać z Najwyższym Śledczym, którego petycję o zwiększenie zasobów ludzkich i elektronicznych na naszych granicach publicznie wyśmiałem w zeszłym miesiącu. Wlazłby mi, skurwiel, na głowę, a od tego tylko krok do zamieszek na ulicach i zbiorowego żądania mojej abdykacji. A ja nie chcę ani bijatyk z opiekunami i masowych aresztowań, ani bratniej pomocy od Preh’nab’tuah. Nie chcę też asasyna nad moim łóżkiem ani złej holoprasy, bo wiemy, jak się kończy zła holoprasa.
Jesteś ciołem, skończonym, pierdolonym ćwiekiem i tępym wołowym zadem, myślę, z trudem unosząc rękę, aby ściągnąć kieł z szyi.
Wiktor bredzi coś, że jestem jedyną osobą, której może zaufać, ale słowa zlewają się w bełkot. Głowę wypełnia mi głuchy świst, jak po wybuchu. Sekundę potem znika, ale mrowienie zostaje. Nie wiem nawet, czy wciąż ma to związek z kłem, czy po prostu dostaję wylewu i martwy przeleżę tutaj tydzień, aż w końcu zje mnie Skwarek albo ktoś inny, kto będzie miał akurat chętkę na prawdziwe mięso, nie to sproszkowane łajno, które łykamy, odkąd zabrakło zwierząt.
Słuchawka zwisa mi koło ucha; słyszę pojedyncze głoski wypowiadane przez Wiktora.
Syczę. Napięte mięśnie miażdżą organy wewnętrzne, skóra piecze. Czuję się, jakbym siedział w żelaznej dziewicy, a przecież to tylko budka komunikatorowa, staroświecka, bez holoobrazu. Staram się skupić na detalach budowy budki, żeby tylko zachować świadomość. Po świście w słuchawce poznaję, że Wiktor czeka na odpowiedź.
Może powinienem powiedzieć mu o tym, co dziad Edward zostawił mi w spadku. Może powinien wiedzieć, dlaczego musiałem odejść. Zadaję sobie to pytanie od sześciu lat i teraz jak zwykle dochodzę do wniosku, że ten rozhisteryzowany głupek nie zrobiłby użytku z informacji o kle. Wręcz przeciwnie – mógłby niechcący doprowadzić do zniszczenia świata albo innej katastrofy rodem ze starych, zakazanych obrazów.
– A jeśli popłynę, co będę z tego miał? – pytam z wysiłkiem.
Jestem praktycznym człowiekiem. Ból, nie ból – nie mogę pozwolić, aby mnie wykorzystywano.
– Wiesz, że muszę się tłumaczyć z każdego wydanego sobrena powołanemu do spraw skarbu i finansów – Wiktor biadoli do słuchawki jak stara baba nad martwym kotem. – Ale mogę odpalić ci przystojną sumę z własnych funduszy.
„Przystojną sumę”. Zaczyna mówić jak nasz wuj – baron de la Costia, kolekcjoner egzotycznych ptaków. Tyle tylko, że u Wiktora zamiast dobrodusznego tonu słychać skomlenie typowe dla człowieka przerażonego jutrem i wstydzącego się za wczoraj. Czarno widzę przyszłość mojej rodziny, zwłaszcza tę związaną z grzaniem dupska na tronie. Nic dziwnego, że i ja, i wuj de la Costia dobrowolnie zrezygnowaliśmy z tego szamba. Tyle tylko, że wuj pod fałszywym nazwiskiem hoduje ptaki, zbiera zakazane dzieła sztuki i bawi się eksperymentalnymi kuracjami, dzięki którym, pomimo wyglądu trupa, cieszy się iście albeńską żywotnością. A ja powoli umieram.
Zamykam oczy i kopię w drzwi kabiny. Wciąż siedzę w rogu, trzymając się za głowę, włosy lepią się do twarzy, broda jest tak blisko kła, że boję się, że się sfajczy. Skwarek liże mi dłoń i popiskuje.
Drzwi otwierają się pod ciężarem kopa i do moich udręczonych smrodem klitki nozdrzy dochodzi odrobina świeżego powietrza. Dziękuję mojemu buciorowi za tę odrobinę. Mrowienie odchodzi.
– Wypuść Gertę – słowa opuszczają usta z ciężkim wydechem – a zrobię, co chcesz.
Wiktor wzdycha, jakby to on przesiedział parę lat w zakładzie o zaostrzonym rygorze.
– Gerta zabiła człowieka, Grimgard – mówi.
– Zabiła gwałciciela – warczę i przez chwilę czuję się prawie zdrowy. Chcę powiedzieć coś jeszcze, ale zadźganie zboczeńca w samoobronie wydaje mi się gestem tak naturalnym, że nie warto marnować słów na argumentację.
– Rozmawialiśmy o tym – prycha Wiktor, jakbym był natrętem, którego musi się pozbyć. – To nie czasy rycerzyków i bohaterskiej samowolki. Była obok przystani, tam się roi od opiekunów. Mogła krzyknąć. Mogła nacisnąć pięć pięć pięć na komunikatorze. W dzisiejszych czasach to nie nóż jest bronią, a pięć pięć pięć. Naciskasz guzik, pomoc nadchodzi. Tak robią normalne jednostki społeczne.
– Gerta nie miała komunikatora – mówię to, co mówiłem już co najmniej dwa razy w przeszłości: raz Wiktorowi, raz przedstawicielowi Izby Wyższej do Spraw Pogwałcenia Wartości Życia Ludzkiego, która to izba, swoją drogą, w ośmiu procentach wciąż należy do korony Kharagan, a reszta do prywatnych inwestorów, w tym do Faermaxu.
– Oj, dajże spokój, dzisiaj każdy ma komunikator – odpowiada Wiktor protekcjonalnym tonem, jakbym był wierzącym w bajki dzieckiem, które nie zna świata. – Gerta miała komunikator, zdobyliśmy nawet wykaz jej rozmów. Wiesz, że HoloTel wszystko przekazuje Powołactwu. Zresztą nawet gdybym uważał ją za niewinną, nie mnie podejmować decyzje. Wyrok podpisany przez Najwyższego Decydenta nie może być podważony nawet przez Najwyższego Decydenta.
Klepie słowa, jakby nauczył się ich na pamięć z podręcznika Dobrej Wolnej Jednostki Społecznej.
Może boi się, że Powołactwo podsłuchuje. Nawet jeśli, i tak będzie miał przejebane za zgubienie podmiotu objętego specjalną opieką.
– W takim razie będziesz musiał się postarać – odburkuję. – Nie chcę twoich wirtualnych sobrenów. Zapłać, komu trzeba, i oddawaj Gertę. Może wtedy pomogę ci szukać tej albenki.
Choć niechętnie, bo albeni są wredni, a albenki szczególnie. Nawet jeśli taka jest dziwką z bliznami na trzy czwarte twarzy i bez jednej nogi, zachowuje się jak królowa.
Zabieram kieł i wstaję. Moje ciało zdaje się ważyć tonę. Odkładam słuchawkę i wychodzę przy akompaniamencie przenikliwego sygnału komunikatora.
– Daj spokój, Wiktor – mówię do siebie. – Wiesz, że nie odbiorę.