Читать книгу Cynobrowe pola - Aleksandra Radlak - Страница 15
ОглавлениеDziwnym zrządzeniem losu akurat dzisiaj Jego Wysokość Wiktor II Moridan musiał być obecny na konwencji ochrony środowiska, aby wraz z przedstawicielami Wspólnoty Pięciu Królestw udawać, że wciąż możemy uratować to, co prędzej nas pochłonie, niż da się nam naprawić.
Jeśli dzięki jego nieobecności mogę otrzymać polecenia od kogoś kompetentnego, to nie mam nic przeciwko.
Tylko czy rzeczywiście tak jest? Przyglądam się powołanemu do spraw komunikacji i transportu i jego sześciu ludziom zsiadającym z nafaszerowanych sterydami koni. Widać, nawet dla kharagańskich wybrańców ludu nie starcza już paliwa, gdy trzeba wychylić nos poza główne dzielnice.
Ciekawe, skąd wzięli konie i jak to możliwe, że jeszcze nikt tych koni nie zjadł. Są ogromne. Są identyczne, ciemnokasztanowe. Wszystkim groźnie patrzy z oczu, kiedy idą na mnie ze stukotem kopyt.
A więc paliwa wciąż brak, siana wciąż brak, a sztuczne pasze, sterydy i inny syf wciąż te same.
Zabieram powołanego, spoconego jak szczur, do chaty, którą jaśniepan taksuje wzrokiem już od chwili przybycia, jakby patrzył na szałas szalonego pustelnika pozlepiany gównem i smołą.
Przedstawia się jako Barnaba Rebke. To typ człowieka, który nawet do kibla nie chodzi pieszo i bez obstawy.
– Nie może pan płynąć łodzią motorową – oświadcza, z chrzęstem kości siadając na jednym z moich dwóch stołków. Wierzchem atłasowej rękawiczki ściera z czoła mieszankę potu i pudru. Dupa wylewa mu się z każdej strony, ujarzmiona jedynie tuniką z pikowanego materiału, która kosztowała pewnie więcej niż cały mój dobytek. Guziki z zielonego bursztynu biegną przez środek wydatnego brzuszyska.
Stawiam mu przed nosem szklankę wody. Patrzy, jakby to były szczochy.
Wzdycham.
– „Pan”? – dziwię się. – Myślałem, że ustawa zabrania używać tego zwrotu, bo co poniektórzy czuli się sztucznie zaszufladkowani.
– Na tym zadupiu mogę sobie pozwolić na trochę folkloru – odpowiada powołany i uśmiecha się półgębkiem.
Też siadam.
Jego ludzie pilnują na zewnątrz. Jest z nimi Skwarek. Mam nadzieję, że mi go nie zjedzą.
– Czyli co z tą łodzią motorową? – pytam, choć chyba nie chcę usłyszeć odpowiedzi.
Powołany waha się i mówi:
– Ich silniki wytwarzają wibracje, które z kolei budzą… – znów robi przerwę, a jego policzki poruszają się w górę i w dół, gdy oddycha – niezidentyfikowane obiekty faunoidalne. – Wzdycha i drapie się w czoło.
– Faunoidalne? – Unoszę brwi. – Obiekty?
– Nie mamy podstaw, by twierdzić, że to zwierzęta. – Tłuścioch chrząka i poprawia tunikę.
Mój wzrok wraca do jego policzków, które sprawiają wrażenie, jakby same były obiektem faunoidalnym.
Powołany zaczyna się tłumaczyć:
– Nasze informacje na ten temat nie są jeszcze kompletne…
– Ilu wróciło spoza Strefy Zero? – pytam oschle.
Powołany chrząka.
– Dwóch – odpowiada. Nie daje mi dojść do głosu. – Sternik kutra patrolującego zagapił się i wypłynął poza Strefę. Ocaleni twierdzą, że widzieli… – Wierci się i drapie po bordowym tupeciku z farbowanych albeńskich włosów. – Wiem, jak niewiarygodnie to brzmi, ale twierdzą, że widzieli niebieską czy tam zieloną… mackę… która zmiotła sternika z pokładu i wciągnęła pod wodę. Mówią, że była na wpół przezroczysta, jak meduza, wypełniona „jakby światłem”. Zawrócili szybko i przeżyli.
– Owszem – przyznaję. – Brzmi niewiarygodnie.
Powołany patrzy na mnie znad okularów oczkami fretki.
– Mniej niewiarygodnie niż to, że albeni za pomocą czarów zamieniają nasze statki w powietrze – odpowiada.
– Fakt. – Rzeczywiście, nie sposób z tym polemizować.
Barnaba bawi się urzędowymi papierami, których przytaszczył cały plik. Cóż, w dobie holoobrazu papier jest oznaką statusu.
– Z bezpiecznego miejsca próbowano wypatrzeć ciało tego sternika, ale, jak zawsze, bez skutku. Co wypłynie poza Strefę Zero, znika w mgnieniu oka.
– Albo wypływa daleko poza Strefą – myślę głośno i zastanawiam się, na ile napęczniałych wodą fioletowych trupów natknie się moja płynąca na drugi koniec świata tratwa; bo, sądząc po zbolałej minie i spoconym czole powołanego, to właśnie na tratwie mają zamiar mnie tam wysłać.
Zauważyłem, że od kilku minut facet zezuje w stronę mojej kolekcji dziurawych sakiewek.
Tak rzadko mam gości, że ciągle zapominam – powinienem był to wywalić.
– Problem ze zmutowanymi genetycznie molami? – pyta niby żartem, gdy zauważa, że obaj patrzymy w kierunku bałaganu.
– Coś w tym stylu. – Uśmiecham się sztywno.
Nie powiem mu przecież, że próbowałem znaleźć alternatywny sposób przechowywania demonicznego zęba, który ma skłonność do samoistnego rozżarzania się. W przyszłym tygodniu umówiłem się na spotkanie z producentem naczyń żaroodpornych.
Powołany miele językiem za zamkniętymi ustami, jakby coś żuł.
– Dostanie pan dwóch ludzi – mówi w końcu. – Więcej mogłoby zwrócić niepożądaną uwagę. Jeden jest sternikiem kutra do połowu krabów.
Kiwam głową z aprobatą. Wszyscy wiedzą, że poławiacze skorupiaków to najwięksi twardziele na świecie, zwłaszcza w czasach, kiedy po wejściu do wody w niektórych miejscach można skończyć bez włosów na całym ciele.
– A drugi?
Mój rozmówca chrząka w wyszywaną w geometryczne wzory muślinową chusteczkę.
– Jest naukowcem. Specjalizuje się w psychologii i fizjonomii ras i gatunków odmiennych.
Nie podoba mi się to. Jakikolwiek naukowiec specjalizujący się w badaniu ras odmiennych zazwyczaj pośrednio lub bezpośrednio okazuje się powiązany ze sprawdzaniem odporności albeńskiej tkanki na promieniowanie radioaktywne i testowaniem szczepionek Faermaxu.
– Jeśli to się wyda…
Powołany nie patrzy mi w oczy.
– Nie wyda się. Ucharakteryzujemy was.
Doskonale, myślę. Trzech ludzi o dwie głowy niższych od Álveryjczyków, z doczepianymi włosami i silikonowymi uszami. Albeni zajebią nas jak psy. I trudno im się dziwić. Być może jeszcze się przy tym uśmieją.
– Popłyniecie łodzią. – Papiery w wypielęgnowanych dłoniach powołanego szeleszczą coraz głośniej. – Żaglową – dodaje ciszej. – Dostaniecie harpuny, wędki, zapasy żywności i wody; wszystko, czego trzeba na podróż przez Ocean Graniczny.
– G48? – pytam.
– A widział pan albena z G48? – powołany odpowiada pytaniem.
– Kiedy uciekła wam ta kobieta?
Postanawiam nie komentować tego, że nie wspomniał o broni, ani informacji, że mnie i dwóch innych facetów w przebraniach wsadzą do pancernej łupiny.
– Piętnaście dni temu.
– W takim razie możemy jeszcze ją dogonić.
– Teoretycznie tak.
– „Teoretycznie”. – Śmieję się. – To znaczy, jeśli nie zginiemy zmiażdżeni macką obiektu faunoidalnego?
Mój gość mamrocze coś w odpowiedzi, zapatrzony w dokumenty.
Nie będzie żadnych kontraktów, żadnego podpisywania. To nielegalna misja. Obaj to wiemy, choć żaden nie mówi tego wprost.
Przełykam gęstą ślinę.
– Co z Gertą? – pytam.
Mam nadzieję, że Wiktor nie byłby na tyle bezczelny, by zawracać mi głowę, samemu nie spełniwszy swojej części umowy.
– Jeśli wrócisz z albenką, dostanie przepustkę.
– Przepustkę?!
Krew napływa mi do głowy.
– I dokumenty potrzebne do tego, aby „zniknąć” – powołany dodaje pospiesznie i chrząka. – Na zawsze.
– Mam na to jakąś gwarancję?
Liczyłem, że wypuszczą ją przed moim wyjazdem. Kilka miesięcy rzeczywiście nie robi różnicy, problem w tym, że nie wierzę w obietnice Wiktora, zwłaszcza te, których nie jest w stanie złożyć osobiście.
– Nie ufa pan Jego Ekscelencji Wiktorowi II? – Powołany klepie tytuł mojego brata pozbawionym emocji głosem i znów odwraca wzrok, a ja zastanawiam się, czy ta „ekscelencja” to jakiś żart, bo wiem, że żaden człowiek w żadnym z pięciu królestw o królu nie myśli inaczej jak o zwykłym capie, który żre za darmo.
Zastanawiam się, czy Barni mnie nagrywa, żeby potem mieć na mnie haka. Nie ze mną te numery.
– Ufam bezgranicznie – odpowiadam z uśmiechem.
Powołany zerka badawczo znad okularków. Chyba czeka, aż dodam coś jeszcze. Niech sobie czeka.
– Mam tu podpisane przez Jego Wysokość podanie o tymczasowe zwolnienie pacjentki numer pięćset dziewięćdziesiąt osiem. – Szuka odpowiedniego dokumentu, po czym podaje mi świstek z pieczęcią Powołactwa, podpisem Prezesa Powołactwa i podpisem Wiktora.
Zaczynam czytać.
– Może być? – pyta po dwóch sekundach.
Nie odpowiadam.
Odwiedziny u bliskiego członka rodziny spoczywającego na łożu śmierci są jednym z nielicznych pretekstów, aby tymczasowo zwolnić kogoś z zakładu. Tyle że Gerta nie ma matki umierającej na raka kości, jak przekonuje Wiktor Najwyższego Decydenta i Więzienną Izbę Wyższą w swoim liście. No tak. Pewnie podrobili dokumenty i przekupili, kogo trzeba. Znaczy, starają się.
– Świetnie – mówię wreszcie. – Kiedy wyruszamy, jaką, tak na serio, dostanę broń i kim jest ta albenka?