Читать книгу Cynobrowe pola - Aleksandra Radlak - Страница 8
Оглавление– Ocet Życia stopi plastik, Sucha Woda przeżre szkło, beton utonie w Ślinie Księżyca, Ocet Życia stopi plastik, Sucha Woda przeżre szkło, beton utonie w Ślinie Księżyca, Ocet Życia…
Słowa żebraka trzeszczą mi w uszach wraz z kroplami deszczu, które walą w słomę, blachę i tekturę dachów. Chaty, jak to zwykle bywa, kiedy przechodzę, są pozamykane na cztery spusty i żywego ducha nie widać, poza żebrakiem.
Zawodzenia nie rozumiem. Coś o occie, coś o betonie. Jedną ręką masuję skroń, drugą grzebię w kieszeni i rzucam obdartusowi ćwierć sobrena. Mijam go wpatrzony w błocko pod stopami.
– Dobrodzieju! – krzyczy za mną.
Klnę po cichu.
Czuję dłoń na bicepsie, lekką jak u dziecka. Zatrzymuję się. Nie obracam głowy.
– Ty nie wiesz, jakie ja mam sny po odstawieniu mydła! – charczy mi dziad w ucho. Śmierdzi jak zwłoki. Czuję kropelki śliny na małżowinie.
Wzdycham. Zrzucam dłoń z ramienia i odchodzę, brnąc przez pluchę. Żółty deszcz zacina z ukosa.
Człowieku, myślę, gdybyś ty wiedział, jakie ja mam sny. I nie musiałem odstawiać mydła. Ale fakt jest faktem: korporacja, której magiczna ręka wolnego rynku zapewniła monopol w kwestiach higieny naszych pach, dodaje do mydła jakieś świństwo. W interesie sobrenystów leży wszak to, żeby motłoch nie śnił spokojnie. Bo jak motłoch śni i marzy, to dziwne się rodzą pomysły na niższych kondygnacjach miejskich dzielnic. A na zadupiach takich jak to, to już w ogóle wiosna ludów.
Gdzieś tam z tyłu dziad wciąż jęczy, a mnie przypominają się wszystkie sny ostatnich lat. Blizny na klatce piersiowej zaczynają szczypać. I to oko, którego nie mam od urodzenia… pulsuje… bólem… nieistnienia. Taki ze mnie, kurwa, poeta! Prawie tak dobry jak ten żebrak.
Wieśniacy myślą, że straciłem oko w walce. Widzą umięśnionego brutala średniego wzrostu, o sile najpewniej przekraczającej zieloną kreskę na skali Arona – z rozczochraną brodą, szorstkimi dłońmi i jednym okiem, w dodatku jasnozielonym, a wiadomo przecież, że ta cecha niemalże przepadła. „Odmieniec”, szepczą, i drżą na widok siekiery u mojego boku. „Świr”, „jaki zabijaka”.
Tyle że w tym zapyziałym zakątku Kharagan nikt nie dzwoni po służby porządkowe. Aby przyjechać z Głównej Przystani na Kresy Niczyje, opiekunowie musieliby otrzymać zgodę trzech przełożonych, podpisać cztery raporty otrzymania zgłoszenia i wykonać cholera wie ile rozmów komunikatorowych. Do tego czasu moja ofiara wykrwawiłaby się na śmierć.
Ale ja wolałbym nikogo nie zabijać.
Kresowiacy o tym wiedzą. Wiedzą, że nikogo nie skrzywdzę, a jednak boją się bardziej niż obcy. Widzą kieł dyndający na rzemieniu na środku obnażonej klatki piersiowej – i blizny pod jego przeoraną czasem krzywizną.
Jest mi gorąco. Z kolejnymi snami coraz bardziej. Mimo to trzymam fason, mniej więcej. Noszę skórzane spodnie, buty, które widziały lepsze czasy, i opończę, choć nie zawsze zasznurowaną.
Lecz wieśniacy patrzą tylko na kieł i się boją, bo legendy pełne są półprawd o tym, skąd się wziął. Miejscowi plotkują, że jestem młodszym bratem świeżo nominowanego króla Wiktora II i wnukiem zmarłego króla Edwarda. Szepczą o tym, że to ja odziedziczyłem wisior i muszę trzymać się z daleka od pałacu i stu dwudziestu ośmiu głównych dzielnic Kharagan. Że nie mogę nosić koszuli, bo kieł wypala dziury, i nie mogę ściągnąć kła, bo wtedy rzygam dalej, niż widzę, a do tego pocę się krwią. I takie tam.
Paradoks polega na tym, że dopóki mam ten ząb, tutejszym nic nie grozi. Instynkt przetrwania jest w nich na tyle silny, że raz na jakiś czas pobudza szare komórki do pracy i pomaga zrozumieć proste prawdy o własnych perspektywach. Dlatego chronią mnie, byle tylko nie pozwolić na przechwycenie wisiora przez kogoś spoza wioski.
Jednocześnie modlą się, abym odszedł. Słyszę ich szepty w ciemnych zaułkach. Słyszę ich kroki, gdy stąpają po błocie, ich nerwowe chrząkanie. Jakaś baba patrzy na mnie kątem oka spod roboczego czepca. Bruzdy mimiczne upodabniają ją do kukły. Wygląda jak chodzący trup i nie ma pojęcia, jak wielką jest szczęściarą, mogąc uprawiać własną marchew na własnym skrawku ziemi. I to jaką marchew! Organiczną! Ha! Kto by pomyślał, że tu może rosnąć taka marchew. Przez wieki importowaliśmy żarcie z jakichś szklarni nie wiadomo gdzie, a potem zastąpiliśmy kapsułkami proteinowymi, bo tańsze. Kto by pomyślał, że do produkcji pieprzonej marchewki potrzeba tylko trochę ziemi, odrobiny nisko skażonego deszczu i słońca.
Wchodzę do zagajnika numer 347b. Pośród mieszkańców szesnastu domów położonych w sercu tego, co zostało z okołokharagańskich lasów, czuję się jak w tłumie. Zapach żywicy przynosi ulgę.
Kierownik zmiany patrzy na mnie krzywo, jak zawsze. On jedyny się mnie nie boi.
– Zaznaczone do wycinki! – krzyczy do wszystkich, kiedy sięgam po siekierę. – A ty, Grimgard – akcentuje moje imię, bo wie, że nie jest prawdziwe, a do tego brzmi, jakby wymyślił je dwunastolatek – po chuja latasz z siekierą, skoro możesz użyć laserówki?
– Lubię się namachać – odpowiadam. Staram się nie myśleć o narastającym bólu głowy.
Muszę się zmęczyć i spocić, tu i teraz, i nie mogę czekać ani minuty dłużej.
Bo będzie źle.
Kierownik wzrusza ramionami i fuka z rozbawieniem.
– Dobra, klimaciarzu, jak sobie chcesz – mówi i odchodzi, wreszcie zostawiając mnie sam na sam ze skazanym na przedwczesną śmierć drzewem. – Jutro włóż uniform, kontrola będzie z Powołactwa – rzuca przez ramię.
W stu dwudziestu ośmiu głównych dzielnicach Kharagan używanie siekiery zamiast laserówki nie uszłoby mi na sucho. Podkablowaliby mnie opiekunom i w ciągu pięciu minut pożegnałbym się nie tylko z siekierą, ale pewnie też z wolnością, jak moja Gerta.
Gerta, myślę. Zaciskam dłonie na surowym drewnie rękojeści, mając nadzieję, że jakaś drzazga sprawi, że na chwilę zapomnę o jej wkurwionej twarzy, o chłopaczku zakuwającym ją w kajdany i o sennych koszmarach, które, o ironio, coraz częściej nachodzą mnie właśnie wtedy, kiedy nie śpię.