Читать книгу Cynobrowe pola - Aleksandra Radlak - Страница 13

Оглавление

Pamiętała promienie jesiennego słońca i głosy rodziców. Matka krzyczała, że nie będzie się chować. „Twój miecz jest bezużyteczny”, upomniał ją ojciec, choć mężczyźni z klanów Niedźwiedzia i Skalnego Wilka również łapali za broń.

Nie rozumiała wtedy, dlaczego tak szybko schodziły po kamiennych schodach ani dlaczego dłonie matki trzęsły się, gdy odsuwała głaz i popychała ją w ciasne przejście, które z najniższej kondygnacji Kruczego Gniazda prowadziło w głąb góry, do podziemnych korytarzy. Matka mówiła o mocy odebranej jej przez Álveris. Przeklinała ojca, siarczyście i po risalandzku.

Po chwili dołączyły do nich inne kobiety i dzieci. Podłoga była zimna, mokra i twarda.

Zbyt dobrze pamiętała człowieka, który wdarł się do ich kryjówki: głośną istotę o kudłach gęsto porastających pozbawione rękawic ruchliwe łapy. Tuż za nim weszli inni. Echo ich kroków słyszała nawet dziś.

Pamiętała głuchy brzdęk miecza matki, pisk zaskoczenia, swąd dymu i krzyk.

– Uciekaj! – wrzeszczała raz za razem, a Elátria, po chwili otępienia, zerwała się do biegu.

Przysadziste istoty zagradzały przejście. Każda z nich trzymała w dłoniach coś ciężkiego. Dziś Elátria wiedziała – to były G48, nowiusieńkie, wyprodukowane przez vinādyjskie dzieci w fabrykach należących do Preh’nab’tuah.

Skóra człowieka przypominała zastygłą glinę, z plątaniną bruzd, wypustek i włosów. Elátria widziała własną twarz w odbiciu gogli, które upodobniały mężczyznę do wielkiego owada.

Do dziś czuła na skórze jego lepki pot, czuła smród ciała i szorstkość ubrania. Nigdy nie zapomniała odgłosu mlaśnięcia, który wydostał się z aparatu mowy doczepionego do maski w miejscu ust. Nie widziała twarzy, ale słyszała każde sapnięcie, gdy rozrywał jej ubranie.

We wspomnieniach utkwił jej odgłos rozrywanego materiału i słodkawy smród, który, jak dziś już wiedziała, był zapachem palonej skóry. No i krzyk matki, odcinający się na tle kilku innych krzyków: męskich, kobiecych, dziecięcych – krzyków setek tysięcy gardeł na zewnątrz. I rozrywający ból, całe morze bólu. Ból ud, lędźwi, serca, krtani, głowy. Każdy z osobna i wszystkie razem, zmieszane z czymś, czego wtedy nie znała, a co dziś nazywała wstydem.

Wiedziała, że z matką zrobili to samo. Przez większość czasu słyszała jedynie plaśnięcie za plaśnięciem, uderzenie za uderzeniem, sapnięcie za sapnięciem. Zduszony krzyk i jęk. Smród palonej skóry. Później, gdy włochate łapska porzuciły ją w kącie, zdążyła ujrzeć czterech mężczyzn trzymających matkę i piątego podnoszącego się znad jej ciała. Było nieruchome, przypalone punktowo w kilku miejscach, choć jeszcze żyła i patrzyła na Elátrię ze łzami w oczach.

Oprawca Elátrii podszedł do tamtych i do leżącej bezwładnie matki. Choć miał u boku coś, co dziś rozpoznawała już jako G48, najlepszą ludzką broń, nie zdecydował się po nią sięgnąć.

Podniósł za to miecz matki. Wszedł w pierś jak w masło.

Elátria nie pamiętała jej ostatniego tchnienia, ale wymyśliła je, aby kołysało ją do snu przez kolejne dekady. Wtedy, na górze, wszystko waliło się i płonęło. A czymże był urwany wdech umierającej kobiety wobec końca świata? Pamiętała, jak leżała z policzkiem przyciśniętym do zakrwawionej posadzki, jak wdychała jej zapach, patrząc w żółte oczy, z których powoli uchodził blask. Żółte oczy Risaland, z których matka była taka dumna, wyglądały jak wykute z piaskowca.

Ktoś nad nią stanął. Po włochatych łapach wiszących wzdłuż ciała poznała: to był on.

Przerzucił ją sobie przez ramię. Ostatni raz spojrzała na matkę: półnagą, z zadartą spódnicą. Zabrudzony jej krwią miecz leżał porzucony tuż obok.

Do dziś miecz matki był dla Elátrii symbolem największej niemocy. Jednak tym, co w jej pamięci dominowało najmocniej, było wspomnienie ognia, dymu i deszczu oraz spalonych ciał pod gąsienicami czołgów w błotnej brei.

Przez brzemienne wilgocią chmury prześwitywało słońce. Wiekowe drzewa wyrzynano w czasie krótszym, niż zajmuje zgwałcenie kilku kobiet i zarżnięcie kilkorga dzieci. Przed oczami Elátrii przemykała pokryta kikutami pni, zadeptana ziemia. Buciory człowieka rozbryzgiwały brunatnoczerwone błoto. Przeklinał w języku wspólnym, a Elátria znała te przekleństwa. Używali ich kupcy z południa Gór Rudych.

Pomyślała wtedy, że wszystkie szepty Wszechrzeczy ich opuściły. A jednak przez długie lata po porwaniu kurczowo trzymała się ich kultu i powtarzała ich imiona jak mantrę. Powinna była od razu o nich zapomnieć. Bo gdzie były, kiedy strumienie światła wypluwane przez czarne gardła G48 zmieniały ciała jej braci i sióstr w organiczną miazgę? Gdzie były, gdy jej oprawca deptał po trupach, po kończynach bez ciał i ciałach bez twarzy?

Człowiek potykał się i sapał przez aparat mowy. Im szybciej biegł, tym bardziej martwi i gruzy ich domów zlewali się w całość.

Szalała burza. Do uszu Elátrii dotarł jej własny krzyk. Była przekonana, że ojciec usłyszy ją za kolejnym spalonym krzakiem, za kolejnym powalonym drzewem, za kolejną zawaloną grotą, która pogrzebała niewinnych. Za następnym trupem zwierzęcia, trupem mężczyzny, trupem kobiety, trupem dziecka. Nie usłyszał. A śmierć nie rozgraniczała. Nie znała podziałów na istoty dwunożne, czteronożne, na rośliny i kamienie. Wszystko, od ziemi aż po jej mieszkańców, zdychało tak samo.

Z nieba spadł grad zwęglonych ptaków. Musiał trafić w nie piorun, gdy spłoszone uciekały w głąb lasu. Błyskawice szalały z trąbami powietrznymi w rytualnym tańcu, gdy podskakując bezwładnie na ramieniu ciemnej włochatej bestii, Elátria przesuwała się w dół zbocza. Mężczyzna pośliznął się, ale złapał równowagę. Naramiennik wbił jej się w brzuch.

– Zamknij się, dziwko! – zawołał człowiek. Może wciąż krzyczała. To nie miało znaczenia.

Wreszcie wszystko przeszło w szum. Elátria przestała odczuwać ból. Wydawało jej się, że płynie po zboczu na ramionach porywacza. Krople deszczu mieszały się z jej krwią i schodziły do ust słoną strużką. Była spragniona. Oblizała wargi. Widziała stopy współbraci i skórzane buty obwiązane rzemieniami w sposób tak finezyjny, że w zestawieniu z krwawą miazgą wyglądały niedorzecznie. Czarodzielcy, jeśli kiedykolwiek można było ich nazwać tym imieniem, byli po kolana ubrudzeni brunatną breją.

Głos, którego nie rozpoznała, wykrzyczał jej imię. Usłyszała huk. Głos ucichł i więcej się nie odezwał.

Wiedziała, jak wiele kosztowało nawet najstarszego z czarodzielców wpłynięcie na wolę żywiołów. Próbowali w ciągu kilku chwil dokonać czegoś, co powinno zająć tygodnie. Jak mogli, wśród kakofonii nowych dźwięków, poprawnie wypowiedzieć zniekształcone na przestrzeni wieków imiona szeptów Wszechrzeczy, wprawić ciało i głos w drganie, odpowiadające boskiej harmonii?

Urwane fragmenty mantr zawisały gdzieś w powietrzu.

Ekhiren w oczach Elátrii wyglądali identycznie – w owadzich goglach, od stóp do głów odziani w nieznanego zastosowania zawleczki i ochraniacze, które przypominały części chitynowego pancerza.

– Wziąłbyś się do roboty! – krzyknął ktoś szorstkim ludzkim głosem.

Podniosła głowę i spojrzała przed siebie.

Ostatnie promienie słońca, rozszczepiony boski ogień, wciąż rozświetlały masakrę poprzez wyrwy w kłębiastych chmurach.

Zamrugała, gdy ze złocistych strug począł się wyłaniać obraz okrętu. Nie widziała czegoś takiego nigdy wcześniej.

Kupcy z Gór Rudych, którzy woleli podróż morską od przebijania się przez wulkaniczne bezdroża Risaland, pływali czasem na południe, do Álveris, Elátria widziała więc w dzieciństwie niejedną galerę handlową. Żadna z nich nie przypominała tego, co ukazało się jej u brzegów Fiordu Kruka.

Częściowo spowity mgłą okręt był długi i wąski, niezwieńczony żaglami. Wyglądał jak wypluta przez spienioną wodę wyspa, opuszczona i nawiedzana przez niespokojne dusze topielców. Z pokładu wyłaniały się jedynie toporne klocki, przywodzące na myśl niedokończone wieże wznoszone ku czci bóstw.

Chmury powoli się rozstępowały. Światło wygrało z ciemnością. Elátria wiedziała, że to znak ich porażki – czarodzielcy polegli lub stracili siły. Ich burza w porównaniu z ludzką burzą ognia okazała się niczym.

Buciory ludzi stukały rytmicznie po żelaznym jęzorze. Złożona z milionów maleńkich sześciokątów pokrywa okrętu srebrzyła się w mglisto-słonecznej oprawie niczym rybie łuski. Każdy z kształtów odbijał światło bezpośrednio w kierunku, z którego przybyło, zlewając kolosa z otoczeniem tak skutecznie, że w pełnym słońcu widać było jedynie kontur.

Okręt wciągnął jęzor z żelaznym mlaśnięciem, pogrążając Elátrię w mroku cuchnącej człowiekiem gardzieli. Tam, gdzie głos strachu w jej duszy powinien był podpowiadać imiona ojca i brata, otwierała się obezwładniająca ciszą przepaść.

Smród człowieka.

Uczucie zamknięcia.

A w środku pustka.

Cynobrowe pola

Подняться наверх