Читать книгу Cynobrowe pola - Aleksandra Radlak - Страница 14
ОглавлениеPytanie o Isáviera było pierwszym, które wydusiła z siebie po powrocie.
Żył.
Wyruszył gdzieś na kilka dni i najprawdopodobniej pozostawał nieświadomy jej obecności. Ojciec miał ją głęboko w swojej świętej dupie, nie sądziła więc, aby fatygował się rozgłaszaniem nowiny o odzyskaniu córki.
Tęskniła za bratem przez sześćdziesiąt dwa lata. Teraz nie była pewna, czy chce ujrzeć tę twarz, kiedyś tak łudząco podobną do własnej. Wątpiła, aby, dostąpiwszy przywileju dorastania w Álveris, Isávier mógł być podobny do niej. Pewnie tak jak ojciec został znieczulony wieloletnim snem i nawet nie spyta, dlaczego jej uszy zwieńczone są bliznami tam, gdzie powinny wydłużać się w szpice.
W myślach nakazała sobie spokój.
Ojciec nie skomentował wzmianki o śmierci króla Edwarda. Gdy Idjár był w pobliżu, interesował się tylko nim. Nazywał go Nuorra Beaivi, Nowym Słońcem. Imienia tego Idjár nie otrzymał w Świętej Grocie, tak jak inne dzieci w odpowiednim wieku, nie zostało mu też nadane, o ile Elátria pamiętała, po żadnym z przodków.
Jej ojciec i syn rozmawiali ze sobą wyłącznie po álveryjsku. W Elátrii rosła niechęć do tego języka. Przez lata, w zestawieniu z ludzkim, wydawał jej się – i dyktowane było to chyba czysto ludzką próżnością – poetycki, przedwieczny, mistyczny. Teraz raził prostotą, w najgorszym tego słowa znaczeniu. Zdawał się zubożały, poprzez dotyk wieków pozbawiony tego, co kiedyś istota Wszechrzeczy tchnęła w rodzące się słowa.
Elátria skupiła wzrok na przepaści fiordu. Mimo to kątem oka wciąż widziała Idjára i Irjána stojących na skraju lasu. Nie patrzyli na nią. Ojciec szeptał jej dziecku coś do ucha, wskazując na kilka rozwrzeszczanych ptaków.
Czuła się jak nieproszony gość. Nie chciała, aby rozmawiali; marzyła o tym przez lata, a teraz nie mogła znieść tego, że oto, bez jej udziału, rodziła się między nimi więź. Nie mogła znieść nawet podobieństwa ich imion.
Podeszła.
– Ojcze… Jest wiele rzeczy, o które chciałam zapytać.
– Pytaj, eadni, Klan Kruka nie ma przed nami tajemnic – odpowiedział jej syn. Mówił z takim akcentem, jakby się tutaj wychował.
Ojciec zwrócił się w jej kierunku.
– Chcesz na powrót stać się dzieckiem Álveris, Idit Nasti?
Ciepło uderzyło jej do głowy.
Wiatr, choć znajdowali się w głębi przeoranego bruzdami fiordów lądu, pachniał morzem.
Jestem dzieckiem Álveris, pomyślała, choć odkąd tu przybyłam, ani razu nie nazwałeś mnie córką. Kharagański smród nigdy nie zabił we mnie wspomnienia zapachu tutejszej bryzy. W moich żyłach krąży krew Klanu Kruka, ta sama, która uczyniła mnie lepszą od ludzi, a zatem godną ich nienawiści, którą karmili mnie jak stęchłym chlebem, podczas gdy ty, ojcze, spałeś w najlepsze.
Spałeś, myślała, gdy uczyniono mnie więźniem, eksponatem, niewolnicą. Spałeś, gdy ćpałam, gdy się okaleczałam, gdy zrobiono ze mnie dziwkę.
Spałeś, gdy uciekałam raz, drugi, trzeci i dziesiąty, gdy się chowałam, gdy kradłam, gdy głodowałam.
I gdy rodziłam.
Trzęsły jej się dłonie. Zmrużyła oczy, zaczerpnęła powietrza.
– Jestem jedną z was, ojcze – wycedziła.
Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, że było nas więcej? – pomyślała. Czy zdajesz sobie sprawę, że były tam dzieci?! Czy wiesz, że ich potomkowie do dziś żyją w Kharagan, w oderwaniu od swojej krwi, od swojej ziemi, od swojego języka?
Ojciec milczał przez chwilę.
– O tym, czy jesteś jedną z nas, przekonamy się w odpowiednim czasie, Idit Nasti. Najpierw powitaj Isáviera. Ma powrócić o zmroku.
Jej syn przysłuchiwał się i patrzył na nią tak, jakby była… człowiekiem.
– Dobrze, ojcze – odparła przez ściśnięte gardło. Przełknęła ślinę. – Chodź – zawołała w końcu Idjára, głosem, który wydawał jej się obcy. Imię syna też wydawało się obce.
Słońce zachodziło gdzieś pomiędzy górami północnej części Fiordu Kruka a południowymi zboczami Fiordu Niedźwiedzia.
Szli na zachód ścieżką wiodącą tuż przy krawędzi fiordu. Elátria uświadomiła sobie, że choć ogólny obraz rodzinnych stron nie uległ zmianie, wszystko było odrobinę inne, począwszy od tego, jak sama odbierała i nazywała rzeczy, a skończywszy na samej tych rzeczy istocie. Zmienił się układ ścieżek, a wyciosanym u wejść do grot kolumnom wciąż brakowało części rzeźbionych zdobień. Mogłaby przysiąc, że niektóre z drzew zamieniły się miejscami. Witraży w rozetach, wykutych w skalnych ścianach, nie było już wcale, a ażurowe rzeźby służące niegdyś za ozdobniki grot leżały pokruszone i porośnięte bluszczem. Wszystko to tworzyło wrażenie chaosu – ostatniej rzeczy, którą spodziewała się tu znaleźć.
Pojedyncza łza paliła jej policzek. Starła ją nerwowym ruchem dłoni. Miała nadzieję, że Idjár tego nie widział. Opowiadał coś o ptakach, które pokazywał mu jej ojciec, ale robił to tonem zimnym i odległym, wręcz autorytatywnym. Nie brzmiał już jak dziecko – jak jej dziecko. Uczył się álveryjskości szybciej, niż Elátria ją sobie przypominała. Nazywał jej ojca Nagir Garjá lub słowem, którego nie znała, lecz nie odważyłaby się przyznać do niewiedzy; brzmiało jak hybryda określeń ojca i mistrza w álveryjskim dialekcie, i nie podobało jej się to połączenie.
Wszystko to sprawiało, że czuła się, jakby drapieżne zwierzę próbowało wyrwać jej dziecko z ramion. Drapieżne zwierzęta nigdy wcześniej w wyobraźni Elátrii nie miały postaci statycznej jak posąg i oczu jak dwie zastygłe krople masy perłowej, a ich skóra nie przypominała organicznego marmuru.