Читать книгу Hide Out - Andreas Eschbach - Страница 14
Оглавление8 | Tamtego wieczora ojciec Christophera postanowił po raz pierwszy wyjść na zewnątrz.
– Nie mogę tak przez cały czas tylko spać – oznajmił z jakąś niezwykłą pogodą.
Ależ zrobił się ociężały, przemknęło Christopherowi przez głowę na widok wstającego z trudem ojca. Polowe łóżko zaskrzypiało głośno. Było stare, wyglądało tak, jak gdyby pamiętało jakąś wojnę, i to chyba taką, która zakończyła się bardzo dawno temu – rurki były porysowane i zardzewiałe, a rozpięty na nich materiał wyblakł do nieokreślonego koloru. O kocu, pod którym leżał tata, zasadniczo dałoby się powiedzieć to samo.
Na zewnątrz zrobiło się już ciemno. Na niebie błyszczał duży, niemal pełny księżyc otoczony kilkoma delikatnymi chmurkami. Między drzewami migotało światło ogniska, tak jednak słabe, że trudno było dostrzec, po czym dokładnie się chodzi. Christopher chwycił ojca za rękę, by go poprowadzić, chociaż w lesie sam też nie poruszał się zbyt pewnie.
Ognisko rozpalono na żwirowym brzegu rzeki. Nad płomieniami zwisał z trójnoga kociołek, w którym gotowało się jednogarnkowe danie. Wszyscy wyraźnie ucieszyli się na widok taty. Dostał wygodne miejsce na jednym z grubych pieńków ustawionych wokół ognia, a także talerz z posiłkiem składającym się z mięsa i fasoli. Zapytano go, czy chce na plecy jakiś koc, bo od tyłu ciągnęło już chłodem.
– Dziękuję, bardzo dziękuję, dam sobie radę. – Tata Christophera uśmiechnął się do zgromadzonych. – Cudowne jest to wszystko.
Na Christophera tylko rzucono okiem. Poczuł się tak, jakby wszyscy czekali na to, że po prostu rozpłynie się w powietrzu. Jednak takiej przysługi im nie wyświadczył. Zamiast tego nabrał pełen talerz jedzenia, następnie poszukał jakiegoś wolnego miejsca na kamieniach. Oczywiście, daleko temu było do wygody.
– Cześć! – Serenity usiadła obok. Odsunął się nieco, chociaż było wystarczająco dużo miejsca. Żując, skinął głową.
– I jak tam? – zapytała. – Co u twojego ojca?
Christopher wzruszył ramionami.
– Wszystko w porządku.
– Chyba odzyskuje siły, prawda?
– Na to wygląda. – Przynajmniej nie zachowywała się, jak gdyby był powietrzem. Rozmawiała z nim. Też chętnie by z nią o czymś porozmawiał. Tylko jakoś nic nie przychodziło mu do głowy. Chcąc w ogóle cokolwiek powiedzieć, wskazał na swój blaszany talerz i oznajmił:
– Smaczne.
– Tak – odparła Serenity. – Super.
W jej głosie usłyszał chyba jednak rozczarowanie.
W pewnym sensie nie było już tak jak na początku. Wtedy była po prostu córką Jeremiaha Jonesa. Chciał od niej wyłącznie jednego – aby skontaktowała go ze swoim ojcem. Z czasem jednak stała się… tak, po prostu stała się Serenity. I już nie uważał, że wszystko jedno, co z nią będzie. A także, co ona o nim sądzi. Wcześniej obojętność i niedbanie o to, co pomyślą inni, była jego najlepszą tarczą.
Ale w ciągu ostatnich tygodni ta osłona gdzieś się zapodziała. Teraz nie chciał powiedzieć Serenity czegoś głupiego czy czegoś, co by ją zraniło. I dlatego wszystko stawało się takie jakieś… trudne.
Po drugiej stronie ogniska obok taty usadowił się doktor Connery. W Londynie znali neurochirurga jeszcze jako Stephena, ale od kiedy zaszył się w obozie, kazał zwracać się do siebie drugim imieniem, Robert „Bob”.
– Panie Jamesie, bardzo się cieszę, że znowu czuje się pan lepiej. Doktor Lundkvist i ja bardzo się martwiliśmy, że może pan nie poradzić sobie z odłączeniem się od Koherencji. – Roześmiał się, ale był to trochę wymuszony śmiech. – A teraz siedzi pan sobie razem z nami przy ognisku, jak gdyby nic się nie stało!
Tata też się roześmiał, ale jego śmiech brzmiał beztrosko.
– Tak, świetnie, prawda? Już sam nie wiem, kiedy ostatnio tak siedziałem przy ognisku. Pewnie byłem wtedy jeszcze dzieckiem!
Doktor Connery spojrzał na płomienie, jak gdyby do tej pory w ogóle ich nie zauważał.
– Wtedy w Londynie coś takiego w ogóle nam się nie śniło, co? Że się znowu spotkamy, do tego w takich okolicznościach. – Westchnął. – I że to wszystko się wydarzy.
Christopher wiedział, o co chodzi lekarzowi. W tamtym czasie doktor Connery badał, czy można połączyć komórki nerwowe z komputerem, i to właśnie przyczyniło się do powstania Koherencji.
– Pan przecież przywykł do życia wśród natury – stwierdził tata, żując. – Przecież pamiętam, że w prawie każdy weekend gdzieś pan wędrował, nieważne, czy było słońce, czy padał deszcz. Ale ja nigdy tak… – szeroko machnął trzymaną w ręku łyżką. – Dlatego dla mnie to całkowita zmiana. Jak urlop pełen przygód.
Christopher zmarszczył czoło. Co prawda tata już wcześniej często bywał wesoły i skory do żartów, miewał dobry humor, ale nigdy nie był tak… bezpośredni. Kiedy się teraz na niego patrzyło, można było uwierzyć, że ani trochę nie myśli o żonie, która ciągle pozostawała w łapach Koherencji.
Chłopak wciąż nie chciał się przyznać sam przed sobą, że tata zmienił się, przebywając w Koherencji. Wiedział jednak, że kiedyś będzie musiał porozmawiać o tym z lekarzami.
Rzucił Serenity szybkie spojrzenie. Czy powinien jej o tym powiedzieć? Ale może by się zmartwiła, a potem jeszcze okazałoby się, że niepotrzebnie ją niepokoił, na co zresztą liczył. Chyba lepiej jej tym nie obciążać.
Ktoś dorzucił do ognia więcej drewna. W tle rozległo się brzdąkanie strun, właśnie strojono kilka gitar. Śpiewanie przy ognisku stanowiło chyba jedyną rozrywkę, jaka jeszcze pozostała ludziom skupionym przy Jeremiahu Jonesie.
– Czasem, kiedy tak siedzę przy ognisku, nie mogę powstrzymać się przed wspominaniem tego, co było wcześniej – nagle odezwała się Serenity. – Kiedy moi rodzice jeszcze byli ze sobą. Gdy myślałam, że nasza rodzina jest jakaś wyjątkowa. Że trzymamy się razem i że damy radę całej reszcie świata.
– Rozumiem – powiedział Christopher.
Wiedział, co Serenity ma na myśli. Też czuł coś podobnego, wtedy, we Frankfurcie, gdy jeszcze żyli dziadkowie, zanim matka straciła posadę i zaczęła się ta cała historia. Poczuł wewnętrzną potrzebę opowiedzenia o wszystkim Serenity, jednak zdania, przychodzące mu do głowy, brzmiały jakoś banalnie. Lepiej chyba będzie, jeśli jednak się nie odezwie.
– Ma pan niezły apetyt, panie Kidd – zwróciła się do ojca kobieta o ochrypłym głosie. Christopher wiedział, że to Irene, zarządzająca kuchnią, ale nie znał jej nazwiska.
Tata uśmiechnął się szeroko.
– Zgłodniałem przez to świeże powietrze.
Irene wskazała na jego talerz.
– Chce pan jeszcze?
– Tak, jeśli coś jeszcze zostało, to chętnie.
Wzięła od niego talerz i nałożyła kolejną, solidną porcję.
– Proszę bardzo. Musi pan odzyskać siły. Wszyscy mamy nadzieję, że niedługo przypomni pan sobie coś, co nam pomoże, że będzie mógł pan dać nam jakąś wskazówkę. No, ale teraz to zbyt wielkie wymagania, pan musi najpierw wyzdrowieć…
– Przypomnieć? – Ojciec popatrzył na nią otępiałym wzrokiem. – O czym mam sobie przypomnieć? I o jakiej wskazówce pani mówi?
– No tak – stwierdziła Irene. – Oczywiście o radzie, która pomoże nam pokonać Koherencję.
Tata zaśmiał się, jak gdyby usłyszał świetny dowcip.
– Tego nie zdołamy zrobić. Bo jakby to miało wyglądać? – Wepchnął łyżkę w gęstą, półpłynną mieszaninę mięsa i fasoli. – Koherencja jest niepokonana.