Читать книгу Antykomunizm, czyli upadek Polski - Andrzej Romanowski - Страница 50
Lustracja permanentna
ОглавлениеPowstanie IPN – pisze Friszke – „miało […] wyeliminować pokusę posługiwania się «teczkami» w grach politycznych”. Jak to się skończyło – wiemy, i autor słusznie nie szczędzi obecnej sytuacji gorzkich słów. Czy jednak nie była ona do przewidzenia? Czyżby ustawodawcy wierzyli w anielską naturę człowieka? Wszak otworzono poesbeckie archiwa dla każdego pokrzywdzonego! Wszak z otrzymanymi materiałami mógł on zrobić, co mu się podoba! Ustawodawcy nie mogli nie wiedzieć, że w momencie powstania IPN-u „teczki” zaczną żyć własnym życiem, że nie tylko dostaną się do rąk polityków (to by jeszcze było pół biedy), ale że zatrują życie społeczne w każdym jego zakątku.
Jaką bowiem satysfakcję dawał IPN pokrzywdzonym? Tylko jedną: odwet. IPN-owski archiwista wręczał pokrzywdzonemu kwit, stając się tym samym milczącym prokuratorem. Na podstawie tego kwitu pokrzywdzony wyrokował o winie współobywatela, stając się (najczęściej już nie milczącym) sędzią. Przed laty Friszke pytał retorycznie: „Czy od tych ludzi [pokrzywdzonych – A.R.] mamy żądać, aby uzyskaną wiedzę potraktowali jako tajemnicę? Na jakiej podstawie?” („Gazeta Wyborcza” 9–10 X 2004). Nie, nie mamy tego żądać. Ja od lat żądam tylko jednego: by państwo nie dawało obywatelom odbezpieczonego granatu.
Bo nie jest prawdą także to, że IPN w czasach Leona Kieresa nie zajmował się lustracją. Ależ zajmował się jak najbardziej, sporządzał bowiem certyfikaty niewinności (pokrzywdzonych), lub zakazywał wglądu w materiały („agentom” i „nie pokrzywdzonym”). Można nawet rzec: zajmował się lustracją o tyle jeszcze bardziej niż obecnie, że tworzył drugą procedurę lustracyjną – obok tej, zastrzeżonej dla ludzi „na świeczniku”, a ucieleśnionej w urzędzie tzw. rzecznika interesu publicznego. Lustracja IPN-owska była wtedy wyższym, surowszym szczeblem, kolejnym sitem, nastawionym w dodatku na masowość, a w konsekwencji na żywioł, którego rezultatem musiała prędzej czy później stać się „lista Wildsteina”.
Dziś przynajmniej nie ma dwóch rodzajów lustracji. Trzeba to przyjąć z uznaniem, jakkolwiek gorzka byłaby taka satysfakcja. Ale istota IPN-owskiego pomysłu została i tym razem nienaruszona. To, co przed kilku jeszcze laty było przedmiotem długiego, żmudnego dochodzenia (najpierw tzw. rzecznika interesu publicznego, potem Sądu Lustracyjnego), dziś nadal znajduje się w ręku anonimowego archiwisty, którego wynik kwerendy wykorzystuje dowolnie każdy pokrzywdzony czy dziennikarz, a niechby nawet obywatel, zgłaszający projekt badawczy w rodzaju „SB w latach 1985–1986 wobec szkoły podstawowej nr 2 w Pacanowie”. Ustawa o IPN niegdyś wpuściła lustrację tylnymi drzwiami – teraz wpuszcza ją od frontu. No i – jak się rzekło – czyni to zawsze na skalę masową, przy której (elitarna było nie było) „noc teczek” Antoniego Macierewicza była tylko dziecinną igraszką.
Oczywiście, ani prof. Friszke, ani nawet prof. Kieres, nie ponoszą za ten stan bezpośredniej odpowiedzialności. Obaj włożyli wiele starań, by żywiołowy proces wtłoczyć w cywilizowane koryto. Kieres, jak pamiętamy, mówił nawet: „Nie mogę nie zgodzić się z poglądem, że IPN może doprowadzić do sytuacji dramatycznych z punktu widzenia interesów Polski”. Rzecz jednak w tym, że cywilizowanie IPN-u było niemożliwe, bo nie po to on powstał, by cokolwiek ucywilizować, lecz by wszystko „ubarbarzyńszczyć”. Los Andrzeja Przewoźnika, utrąconego w wyborach na prezesa, jest najlepszym dowodem, że od jakiegoś czasu IPN rozwija się już samoczynnie, zgodnie z logiką i wymaganiami swej własnej struktury.