Читать книгу Majorka mi amor! - Anna Klara Majewska - Страница 10
ОглавлениеMICHAŚ
Domek stawał się coraz bardziej „mój”, swojski i przytulny. W oknach zawisły pierwsze zasłony, a murowane ławy na tarasie wyszlachetniały, przykryte poduchami z ręcznie tkanego majorkańskiego płótna. Co do tego „ręcznie” – „hecho a mano”, miałam wątpliwości, ale tradycyjne białe, niebieskie i żółte geometryczne, lecz nieregularne wzory były i tak piękne, nawet jeśli powstały w jakiejś fabryce pod Palmą. Na pchlim targu w Consell kupiłam drewniany stół na taras, szklanki z grubego szkła w kolorze indygo i brązowe, gliniane miseczki. Oliwki, migdały, jamón serrano i różne tapas wyglądały w nich wspaniale, a butelka czerwonego wina, zwanego tu vi negre, dopełniała idealnej śródziemnomorskiej kompozycji. To było cudne. Nie mogłam się powstrzymać i zamiast skończyć obiecane Herbertowi wizualizacje biura, które właśnie projektował, uwieczniłam moją tarasową martwą naturę na kilku akwarelkach.
Wciąż meblowałam pokój Michasia, a właściwie dwie sąsiadujące ze sobą klitki, każda może po osiem metrów. W jednej zmieściło się tylko proste łóżko, szafa i małe biureczko, a druga miała służyć za bawialnię i awaryjną sypialnię dla gości. Wstawiłam tam własnoręcznie pomalowane w kolorowe grochy łóżko z second handu i kolorowe pudła z zabawkami. Z seledynowym stolikiem i pasiastymi dywanikami pokoik wyglądał przytulnie.
– Będziesz go tu wysiadywać? – żartowała Rosa, która swoich synów ulokowała w piwnicy, wraz z pralko-suszarką, gdyż to pomagało ich „uziemić” w sensie holistycznym. – Marnujesz energię kosmiczną i zanieczyszczasz planetę tymi zakupami!
– Nie mogę sobie wyobrazić, że mogłabym mu nie dać wszystkiego co najlepsze... Serio!
– To może daj mu po prostu spokój!
– To przecież dziecko! No i dorasta sam, bez ojca. Przeze mnie...
– Magda! Robert był potworem! Ile razy to mówiłaś!
Może i mówiłam, ale było w tym jednak dużo przesady. Z perspektywy kilku lat i paru tysięcy kilometrów nie wyglądał już tak strasznie. Przecież udało się go namówić, by w tym roku spędził dwa tygodnie wakacji z synem bez udziału Żanety, lat dwadzieścia dwa, jego najnowszej narzeczonej z Polski B.
W dniu przyjazdu Michasia wszystko było gotowe, pościel w zielone samochody powleczona, kolorowe zeszyty w równym szeregu czekały na biurku, a ja latałam po domu nakręcona jak wiejska baba przed procesją i wciąż coś poprawiałam. Z tego nakręcenia omal nie spóźniłam się na lotnisko. Stałam oparta o barierki odgradzające oczekujących od strefy przylotów już uspokojona, bo samolot wylądował bezpiecznie i tylko chwile dzieliły mnie od uściskania Michasia. Nie widzieliśmy się ponad miesiąc, w jego wieku całą wieczność, w moim pół.
Jest! Mój synek, malutki, kochany, z wielkim plecakiem i kartką na szyi „Michał Blum WAW – PMI”. Serce mocnej mi zabiło na widok mojego lustrzanego odbicia, idealnej kopii, najbliższej mi osoby, miłości i aktualnie jedynego sensu życia.
Otworzyłam szeroko ramiona, wpadł w nie odruchowo, poczułam jego ciepłe, pachnące podróżą i owocową gumą do żucia ciałko. Mocno go przytuliłam.
– Kochanie, jak się cieszę, że już jesteś!
– Nie całuj mnie przy ludziach! – Wyrwał się gwałtownie. – Nie jestem już dzieckiem!
– No widzę, widzę! Sam przyleciałeś z przesiadką, jesteś bardzo dzielny! – Pogłaskałam go po głowie.
Miał króciutko obcięte włosy, niemal ogolone, jakby chorował na tyfus. Pewnie dzieło suwalskiego cyrulika. Ubrany był w sprany dres ze Spidermanem i paskudny za mały kubraczek, który opinał się na brzuchu. Zaczynał przepoczwarzać się z dziecka w chłopca, osiągając właśnie stadium paskudnego kotlecika ze słodką buzią blond aniołka.
– Przesiadka to nic specjalnego! Przecież ja latam, odkąd miałem pięć lat! Nie pamiętasz, jak mnie tata wsadził do złego samolotu? Jakie mamy auto? Pożyczyłaś? Mam nadzieję, że jakaś fajna terenówka. Nie? Golf to słabizna. To kiedy przyjedzie nasze auto z Wiednia? A jaszczurka jeszcze jest? – paplał.
Jechaliśmy do domu najdłuższą, ale najładniejszą drogą, która prowadziła nad zatoką. Bardzo chciałam, żeby mu się wszystko na Majorce podobało.
– Poznajesz? To jest katedra, widzisz, jaka ogromna? Wiesz, dlaczego taką zbudowali? – szczebiotałam.
– Eee, już ją widziałem. Nie lubię staroci. Łódki fajne! – Odwrócił głowę w stronę portu.
– Pięknie tu, prawda? Będziesz mógł to wszystko narysować! – Zatoka w promieniach zachodzącego słońca aż kipiała kiczem. – To co, cieszysz się, że tu jesteś?
– Trochę. Zależy, jakich będę miał kolegów.
– Znasz przecież Luke’a... i jego brata Anakina... i Rosę...
– Luke i Anakin są przecież z Gwiezdnych wojen! Innych nie znam. Daleko jeszcze?
Miał trochę racji. Czemu Rosa zgodziła się tak nazwać swoje dzieci? Dobrze, że ulubionym filmem jej męża nie była Planeta małp.
Gdy stanęliśmy przed furtką, Michaś kwaśno zapytał:
– To ma być ten nasz dom? Chyba dla liliputów!
– Nie podoba ci się? Trudno!
– Może być, ale w Wiedniu był fajniejszy. – Wzruszył ramionami.
Zjedliśmy na kolację kluski z jego ukochanym pesto z tofu przywiezionym z Wiednia.
– Mam nadzieję, że dużo tego przywiozłaś. Bo ja majorkańskiego jedzenia nie będę jadł! – Mlaskał umorusany sosem. – Dziadek mówił, że tu jedzą czarne świnie.
– Czarne świnie to rarytas! Nie bój się, są za drogie na mielone! Widziałeś taras? Podoba ci się? Zobacz, jak tu miło posiedzieć. – Otworzyłam szeroko drzwi.
– Nie lubię być na dworze! – Skrzywił się. – A komputer? Kiedy go rozpakujesz? A moje farby? Gdzie są? Masz jakieś lody?
Nałożyłam mu wielką porcję. Zadowolony pogłaskał się po oponce.
– Pyszne było!
– Cieszę się! Daj buzi!
Nadstawił pyzaty policzek.
Wyraźnie zmęczony chętnie wskoczył do nowego łóżka, mrucząc pod nosem, że na pewno jest niewygodne.
– Ale za to mi poczytaj! Po polsku nie umiem. – Wcisnął mi w rękę Chatę wuja Toma.
– Kotku, czytaliśmy to już chyba z pięć razy, poczytajmy Małego Księcia!
– Nie, ja chcę to, Mały Ksiądz jest głupi!
– Książę, nie ksiądz. To poczytajmy go dziś po niemiecku.
– Po niemiecku mogę sam. Po polsku mi poczytaj! – zażądał.
– No dobrze, to w którym momencie zaczynamy? – Poddałam się.
– Jak wsiadają na statek...
Znowu był moim kochanym syneczkiem. Pachnący lawendowym mydłem, w swojej błękitnej piżamce i z ukochanym kudłatym barankiem wyglądał słodko i niewinnie. Dres ze Spidermanem i kubraczek spoczęły w osiedlowym śmietniku.
Nie dobrnęłam nawet do końca drugiej strony, gdy usłyszałam szloch Michasia.
– Kochanie, co się dzieje? – Przytuliłam go. – Smutny jesteś? Boli cię coś?
– Nie – chlipnął. – Nie wiem, dlaczego płaczę.
– Misiuniu, będzie nam tu dobrze, zobaczysz. Tu jest tak pięknie, będziesz miał fajną szkołę i kolegów.
– Ale dlaczego wyjechaliśmy z Wiednia?... – spytał przez łzy.
– Musieliśmy... Dla ciebie, żebyś miał dobrą szkołę. Cieszyłeś się przecież!
– Wcale nie chciałem wyjeżdżać! – szlochał. Nagle ucichł i spytał z wyrzutem: – A ty czemu płaczesz?
Położyłam się obok niego.
– Też nie wiem. Trochę mi się smutno zrobiło, dla mnie też wszystko tu jest nowe. Ale nie martw się. – Pogłaskałam go po głowie. – Damy sobie radę! I pamiętaj, że zawsze mamy dokąd wrócić. Wyobraź sobie, że jesteśmy na baardzo długich wakacjach.
Poczekałam, aż Michaś zaśnie, wstałam ostrożnie z łóżka i pocałowałam jego różowy, gorący od snu policzek, po czym cichutko wyszłam z pokoju.
W kuchni nalałam sobie kieliszek czerwonego wina, ale zaraz wzięłam całą butelkę i wyszłam z nią na taras. Była druga w nocy, a ja leżałam na miękkich poduchach pod gołym niebem i piłam wino z gwinta, jak lump. Noc była bardzo ciepła i spokojna, cykady grały, w oddali szumiało morze, czasem zagłuszane rykiem pędzącego skutera. Wsłuchiwałam się w te odgłosy, by nie słyszeć myśli o urojonym problemie. Dziecko ma stres w nowym otoczeniu? Ale żyje w bezpiecznym świecie, ma dach nad głową i zaliczony kalendarz szczepień. Aparat na zębach wartości małego samochodu i matkę, która za życia oddałaby mu dwie nerki i serce. Moja matka nigdy nie przejmowała się moimi nastrojami, choć byłam dzieckiem depresyjnym. Nie miała czasu, w biegu między Instytutem Weterynarii a kolejką w mięsnym. Nie miała dylematu. A ja mam.
Po co ja tu przyjechałam?
Wypiłam ostatnią kropelkę wina, prosto z butelki.