Читать книгу Majorka mi amor! - Anna Klara Majewska - Страница 6
ОглавлениеROSA
Też sobie pani wymyśliła! Przeprowadzać się w środku lata! Na takie upały to normalni ludzie do domu wracają, do Niemiec! – Tragarz rzucił kolejne pudło przed drzwi mojego domku. Wniesienie do środka nie było w cenie, ale gdy paki zagraciły już całe obejście, a nawet zaczęły dosięgać furtki sąsiada, za dyskretnie wciśnięty banknocik zgodzili się poustawiać meble w pokojach. Jak one urosły przez ten miesiąc! Kanapa zajęła pół salonu, a wstawienie do sypialni łóżka, mimo że w kawałkach, raz na zawsze zlikwidowało dostęp do jednej szafy wnękowej. Na szczęście były dwie. Stół niemal całkowicie wypełnił jadalnię, a tryptyk namalowanych przeze mnie obrazów w końcu zawisł na za krótkiej ścianie jako dyptyk.
Była połowa sierpnia i żar lał się z nieba cały dzień, nocą temperatura nieznacznie spadała. Do tego w środku lata ogrzewanie działało pełną parą i żadna siła nie mogła go wyłączyć.
– Tylko „hesa” może to zrobić! – krzyczała do telefonu kapitan Inkarnacja Sanchez.
Co za hesa? Kaloryfery, całkowicie pozbawione termostatów, rozgrzewały pomieszczenia do czerwoności, a z kranów uparcie leciał rdzawy wrzątek. Ogrzewanie nie jest na Majorce czymś oczywistym, zwykle występuje pod postacią klimatyzatora, który w razie potrzeby – według nich rzadkiej – wieje gorącym powietrzem. Moje najprawdziwsze wodne kaloryfery były więc wśród tutejszych systemów grzewczych mercedesem. Mercedesem bez hamulców.
Po trzech nieprzespanych nocach w hotelu Sol i dwóch dniach w piekle gorących kaloryferów nadeszła odsiecz w postaci telefonu od Rosy, aktualnie bawiącej w Tyrolu. Rosa, jak wszyscy rezydenci, każdego lata uciekała przed upałami, a swój dom wynajmowała letnikom, w tym raz i mnie. Teraz zadzwoniła zmartwiona, że jacyś klienci odwołali swój przyjazd, a to mogłoby oznaczać śmierć głodową Manuela, psa wielorasowego, który pilnował jej włości. Od razu zgodziłam się sypać mu suchą karmę w zamian za wygodne łóżko i dach nad głową. Dom Rosy był chłodny i przestronny, wyposażony w maty do medytacji i chińskie gongi oraz, co najważniejsze, w zimną wodę i w miarę wygodne futony, jeśli wygodny futon to przypadkiem nie oksymoron.
Rosę znałam z Wiednia, gdzie parę lat wcześniej miała przystojnego męża filmowca, dwóch synów i piękny dom. Któregoś dnia, który okazał się początkiem końca oraz powodem ucieczki na Majorkę, gościnna pani Weintraub przygarnęła pod swój dach nieszczęśliwą przyjaciółkę z Monachium, Verenę. Biedaczka właśnie miała za sobą przykry rozwód z brutalnym Bawarczykiem. Mąż Rosy, Pepi, człowiek niezwykłe empatyczny, współczuł Verenie całym sercem i jeszcze jednym, jak się potem okazało, kluczowym organem. Po jakimś czasie rezydentka wróciła do Monachium, a Pepi Weintraub zmarkotniał. Wkrótce z Bawarii nadeszły radosne wieści – Verena spodziewała się dziecka. Trochę głupio wyszło, bo akurat z mężem Rosy. Ta natychmiast spakowała walizki, synów, psa i wyniosła się najpierw z domu, a potem na Majorkę, byle dalej od niewiernego męża. Nim jednak Rosa na stałe opuściła Wiedeń, zdążyła poznać dobrze zapowiadającego się studenta rzeźby o seksownie złamanym nosie i skłonności do chodzenia boso. Zakochała się w nim bez pamięci, bo uwielbiała artystów. Tilo, idealny bad boy, zawładnął jej sercem i ciałem, oraz ciałami kilkunastu innych kobiet w mieście, co Rosa zrekompensowała sobie jednorazowym bzykankiem z nieznanym sobie bliżej mężczyzną. Gdy zjechała na Majorkę, Tilo wrócił do łask i pomógł w przeprowadzce, tym bardziej że Rosa się zorientowała, że z ich związku narodzi się dziecię. Bad boy wciągnął działkę dłuższą niż zwykle i głęboko westchnął, co ciężarna zrozumiała prawie jako sakramentalne tak. Zamożni teściowie in spe regularnie przekazywali Rosie alimenty w imieniu jeszcze niesamodzielnego syna, bo Tilo zniknął w otchłani uczelni. Obładowani prezentami przyjeżdżali odwiedzać małą Leilę, a nawet rozpoczęli budowę letniego domu w Santa Eulalia, by być bliżej ukochanej wnusi. Leila tymczasem wyrosła na dwuletniego blond aniołka o niebieskich oczach, co trochę zaniepokoiło babcię, jako że obie rodziny były raczej smagłe, a korzenie po mieczu sięgały nawet Hiszpanii, o czym świadczyło również nazwisko – Torres. Babcia Torres podkradła więc wnusi ośliniony smoczek, ucięła pukiel jasnych loczków i wraz ze szczoteczką do zębów swego jedynaka wysłała do laboratorium w Baden. Jej przypuszczenia się potwierdziły. Rosa była szczerze zdziwiona, obiecała zwrot alimentów i święty spokój w przyszłości. Musiała jeszcze tylko odszukać biologicznego ojca Leili, którego nazwiska nie znała, a gdy się to w końcu udało, umówiła się na spotkanie z tym całkowicie jej obcym człowiekiem. Miało to miejsce ponad trzy lata po zapomnianej gorącej nocy, nieszczęśnik zdążył się od tego czasu ożenić i spłodzić nowe, tym razem legalne potomstwo. Wiadomość o posiadaniu bękarta przyjął dzielnie, choć nikt się tego po skromnym urzędniku z Dolnej Austrii nie spodziewał. Rosa zgodziła się na jego coroczne widzenia z dzieckiem, a Peter Schneidebauer na ustawowe alimenty.
W tym czasie Rosa mieszkała już w swoim dziwnym domu w Portals Nous. Była to dość wytworna okolica, ale dom nie leżał w pierwszej linii od morza, ani nawet w dziesiątej. Dokładnie rzecz ujmując – nie miał żadnego widoku. Był tworem wyobraźni jakiegoś Niemca, który już w latach sześćdziesiątych zbudował sobie hacjendę z elementami tyrolskimi. Dom, schowany wśród gęstego piniowego lasu, co roku przeżywał inwazję sosnowych gąsienic, które wczesną wiosną spadały z drzew jak pociski, a potem, połączone w długie sznury na kształt wielowagonikowych pociągów, spacerowały po tarasie. Dotknięcie ich skutkowało poparzeniem, swędzeniem, a czasem wysypką, więc Majorkańczycy unikali okolic zaatakowanych przez la procesionaria del pino. Ale Rosa kupiła swój dom w porze roku, gdy niebezpieczne gąsienice zdążyły się już przeobrazić w niewinne motylki.
Kursowałam teraz parę razy dziennie między jej transcendentalną willą, moim tonącym w ukropie domkiem i wielobranżowym supermercado w sąsiedniej miejscowości. Zwoziłam szczotki, szmaty, kupiłam odkurzacz, nowe donice, mało gustowną wycieraczkę z napisem „You again?”, ogrodowe latarnie, a nawet hamak, co było już doprawdy bez sensu, bo domek miast dekoracji wymagał remontu, choć według umowy „został oddany w stanie idealnym”. Było to nad wyraz elastyczne pojęcie, bo ścian nie pomalowano, żaluzje się nie domykały, zardzewiała furtka skrzypiała, a brak lodówki w kuchni był zastanawiający, gdyż jeszcze miesiąc wcześniej tam była. Czekały mnie spore wydatki, warte nawet kilkanaście par butów.
– Lepiej zadzwoń do Zdenka! – poradziła Rosa, której właśnie przerwałam medytację na alpejskiej łące. – On potrafi wszystko i nie jest drogi. Chyba nie będziesz sama malować?
Dlaczego nie? Na niejednej budowie buty zdarłam.
Zdenko Dragojević wyznaczył mi rendez-vous na siódmą rano.
– W lecie tak się tu pracuje – powiedział. – A w porcie nawet i wcześniej.
Z trudem zwlokłam się o świcie, nawet pies jeszcze spał, gdy piłam kawę. O tej porze na ulicach było zupełnie pusto, a powietrze świeżo pachniało piniami i rozmarynem.
Gdy podjechałam pod dom, Zdenko już czekał. Muskularne ciało, łysa głowa, biały podkoszulek i ręce założone na piersi dokładnie tak jak pan na etykiecie butelki z wszystko czyszczącym płynem Mr. Clean. Chorwacka złota rączka prezentował się nad wyraz czysto i solidnie. Od razu mi się spodobał.
– Zdenko?
– Jawohl! Si! Yes. Tak. W jakim języku rozmawiamy?
– Hmmm... – Podałam mu rękę. – Próbujemy po słowiańsku?
Otworzyłam drzwi i weszliśmy do środka. Od progu buchnął koszmarny żar, wyjątkowo odczuwalny o rześkim poranku. Zdenko cofnął się.
– Co tu się stało? Saunę masz w salonie czy co?
– Kaloryfery zepsute, ale jak się okna pootwiera...
– Masz piwo? – zapytał.
– Nie, bo nie mam lodówki.
– Eee, to w wannie ostudzimy. – Puścił do mnie oko.
– Nie ma zimnej wody... – Też puściłam oko.
– To ma być jakiś żart czy co? – Zdenkovi wcale nie było do śmiechu.
– Możesz chłodzić się w moim aucie. Mam klimatyzację – zaproponowałam nieśmiało.
Zmiażdżył mnie wzrokiem. Nie miałam wyjścia. Bez zimnego piwa remont nie ruszy. Obiecałam, że do jutra lodówka będzie.
– W takim razie zacznę jutro! Ciao bambina! – Ruszył do furtki.
– Poczekaj! Gdzie ja mam tę lodówkę kupić? Znasz jakiś sklep?
– Jedź na poligono!
Nie, wcale nie żartował. Poligono to podmiejskie centrum przemysłowe, z hurtowniami i wielkimi magazynami. Błąkałam się po ogromnej hali zastawionej chłodziarkami i mierzyłam je stolarską miarką. Ale wszystkie były parę centymetrów szersze niż przewidziana na lodówkę wnęka w mojej kuchni.
Młody sprzedawca w granatowym fartuchu z uwagą przyglądał się swojemu odbiciu w kieszonkowym lusterku.
– ¡Perdón! Szukam lodówki o szerokości pięćdziesięciu dwóch centymetrów – wydukałam, przerywając mu kontemplację.
Chłopak przecząco pokręcił głową.
– ¡No existe! Nie ma! Tylko ta jest tak wąska! – Pokazał na minibar i wrócił do studiowania swej pryszczatej brody.
– Por favor, poszukaj takiej, jakiej potrzebuję! – powiedziałam twardo jak surowa matka, którą wcale nie byłam. A szkoda, bo za kilka lat mój Michaś też będzie takim pryszczatym gnojkiem.
– ¡No existe! – z uporem powtórzył trądzik.
– A na zamówienie?
– ¡No existe! – Teraz skupił się na pryszczu pod okiem.
– Dobra, to biorę tę!
Popatrzył zdziwiony.
– A transport na jutro może być? – spytałam kasjera.
– ¡Passaporto!
– Po co? Nigdzie się z tą lodówką nie wybieram!
– Bez paszportu nie dostarczamy.
– To jutro przywieziecie? – Podałam mu dokument.
– ¿Mañana? Nie, jutro to niemożliwe.
Pojutrze też nie. Może w przyszłym tygodniu, ale raczej nie, bo jest jakieś święto, przypomniał sobie kasjer.
– Naturalmente, przywieziemy ją, jak przyjdzie czas.
Naturalmente. Hydraulik obiecany przez Inkarnację też przyjdzie, jak będzie czas. Nie wiadomo kiedy, ale naturalmente przyjdzie. Po co te nerwy, señorina?
Moja matka, doktor weterynarii Dziubak-Kalińska triumfowała.
– Widzisz, jak to jest! Nie szanowałaś tego, co miałaś! Lekką rączką pozbyłaś się wszystkiego!
„Wszystko” w jej ścisłym i ciasnym umyśle oznaczało poukładane życie, wygodne mieszkanie w porządnej dzielnicy, dobrą pracę, a przede wszystkim szansę na małżeństwo z hrabią najczystszej krwi Maximilianem von T., w którym pokładała duże nadzieje. Za młodu Krysia Dziubak sama bardzo chciała być hrabiną. Po cichu zazdrościła, gdy Max wprowadzał mnie w błękitną krainę wiedeńskiej arystokracji. Wchłaniała jak gąbka z mikrowłókien opowieści o polowaniach, kolacjach czy wyjściach na premiery w Burgtheater, gdzie Max miał abonament w piątym pokoleniu i stałe miejsca z rodowym nazwiskiem i tytułem wygrawerowanym na mosiężnych tabliczkach.
Rozumiała nawet, że tracę czas na coś tak dziwnego jak gra w golfa, wbrew światopoglądowi chadzam na niedzielne koncerty w Kościele Uniwersyteckim czy piekę ciasta na dobroczynne kiermasze organizowane w każdym adwencie przez ciotkę Maksa, księżnę W. W mojej szafie wisiał tradycyjny strój austriacki w wersji dziennej i wieczorowej, niezbędny na rautach w zamkach i pałacach. W polowaniach, na które obstalowałam oficerki, brałam udział bierny z ambony w morawskich lasach lub czynny jako konna nagonka na kuropatwy w krzakach Estremadury i brakowało mi tylko mariażu z hrabią, ostatecznej przepustki do błękitnych sfer.
Matka słuchała tych opowieści zachłannie, a potem powtarzała, odpowiednio podrasowane, koleżankom z pracy. U znajomego jubilera zamówiła sygnety dla całej rodziny, w końcu pochodziliśmy z zagrodowej szlachty, a wzór wybrała ze starego herbarza. Doszukała się też barona wśród swoich przodków, ćwiczyła dawno zapomniany francuski, w jej przekonaniu esperanto arystokracji, i szykowała się na ślub stulecia, czyli mój z Maksem. W końcu ona, Krystyna Dziubak, miała zostać matką hrabiny Magdaleny von T. Noblesse oblige!