Читать книгу Majorka mi amor! - Anna Klara Majewska - Страница 9

Оглавление

PIANISTA

W ostatnich dniach sierpnia Rosa wróciła na Majorkę. Wakacje jeszcze się nie skończyły, ale ona, jak wyznała, chciałaby chwilę pożyć, co zapewne oznaczało, że dzieci zostały w Austrii pod opieką pana Weintrauba. Zawsze wydawało mi się, że nic, a już na pewno nie dzieci, nie przeszkadzało jej w nieskrępowanym życiu, w wolnej miłości, w chodzeniu po domu nago i wysyłaniu synów po bibułki do skrętów.

– Marihuana nie jest szkodliwa – tłumaczyła się. – Tylko tytoniowe lobby tak twierdzi. Spójrz na mnie!

Fakt. Rosamunde była piękna. Kobieta-elf, pobłogosławiona wiotką figurą i burzą czarnych loków. Twarz miała delikatną, lekko śniadą, tylko muśniętą semickimi genami. Duże czarne oczy, prosty nos i idealnie wykrojone usta upodabniały ją do modelek Modiglianiego, a wciąż dziewczęca figura w rozmiarze XXS do modnych od paru sezonów anorektyczek. A jednak Rosa była samotna. Podobała się wszystkim, ale z niewiarygodną konsekwencją spośród plejady adoratorów wybierała muzyków na socjalu, bezrobotnych artystów i matrymonialnych oszustów. Gorące romanse przechodziły szybko i gwałtownie jak wiosenna burza, ale oczyszczały Rosę z nadmiaru seksualnej energii.

– Z basistą wszystko skończone – meldowała po paru tygodniach kolejnej wielkiej miłości – ale seks był rewelacyjny! Warto było.

Siedziałyśmy na tarasie jej domu w Portals przy herbacie z ziół afrykańskich, które miały oczyścić ciało i ducha ze starej energii. W moim przypadku nie wiem z czego, bo remont i przeprowadzka pozbawiły mnie wszelkich sił.

Zamiast ciasta Rosa podała suszone owoce goji i pestki ostropestu plamistego.

– Znalazłam w kuchni pudełka po pizzy! – oznajmiła tonem inkwizytora, który przyłapał moryska na czytaniu Koranu.

– Nie miałam czasu gotować...

– Jak tak można? To zabójcze! Napij się mutzuwe. – Sięgnęła po imbryk. – To cię uwolni od toksyn.

– O nie! Wezmę sobie wody lodowej z cytryną.

Rosa wierzyła, że tylko roztopiony lód nadaje się do picia, bo proces mrożenia ma cudowny wpływ na cząsteczki wody. Najważniejszym, życiodajnym – jak mówiła – urządzeniem w jej kuchni była kostkarka do lodu. Co kilka godzin dolewała do niej wody oligoceńskiej, która zamieniała się w kostki lodu, by potem stopnieć do formy „wody życia”.

Siedziała teraz naprzeciwko mnie, z kolanami pod brodą, zawinięta w pomarańczowy sarong, spod którego wystawały bose stopy ozdobione srebrnymi pierścionkami. Właśnie przechodziła fazę buddyjską. Dzięki Bogu jej religijność zwykle kończyła się po zmierzchu, gdy Rosa zamieniała habit na super mini, a mutzuwe na szampana.

– Muszę kogoś poznać – powiedziała. – Luke i Leila wracają dopiero za dwa tygodnie, a Anakin chce zamieszkać u kolegi...

– Miałaś ich całe wakacje, zazdroszczę ci. Ja Michasia już miesiąc nie widziałam, strasznie za nim tęsknię.

– Oj, bo wy, Polki, jesteście jak kwoki. A on ma już jedenaście lat!

– Dziesięć!

– No widzisz! – Żuła pestki ostropestu. – On już jest za duży na takie matkowanie. A właśnie, byłabym zapomniała. Znowu przysłał ci faks, zobacz! – Wyjęła białą kartkę spod sterty poduszek. – Jakieś mrówki tym razem.

– To pewnie karaluchy. – Spojrzałam na rysunek przedstawiający obłoczek z koślawym serduszkiem i całą masą dziwnych stworzeń.

– Zobacz, a to jaszczurka i Trampol, jego mazurski pies. Narysował wszystko, co najważniejsze.

– Daj mi jakąś kartkę, to mu odpowiem. Chcesz pójść wieczorem do portu?

– Mam coś lepszego. – Podała mi elegancki granatowy kartonik.

Oddział Private Banking dużego szwajcarskiego banku zapraszał Rosamunde Weintraub na cocktail połączony z prezentacją luksusowych jachtów motorowych w elitarnym Club de Mar. Dress code: Resort Formal.

– Nie mogę! Nie mam się w co ubrać. Żyję na kartonach! – Odłożyłam zaproszenie. – A poza tym wyglądam strasznie.

– Musisz! Sama nie pójdę.

– A ty jesteś teraz klientką private bankingu? Gratuluję! – Wzniosłam toast wodą lodową.

– Nie żartuj! Liczą na mój spadek, ale się chyba przeliczą, jeśli tatuś nie przestanie ładować pieniędzy w te synagogi.

– Jeszcze mu nie przeszło?

Jej ojciec, chowany od czasu nocy kryształowej na porządnego katolika, na starość odzyskał mojżeszową świadomość, a gmina żydowska stała się wdzięcznym tego beneficjentem.

Rosa tylko głęboko westchnęła.

Cheers! – Uniosła kubek z mutzuwe i spojrzała na mnie.

W jej oczach można było się utopić, w tej ich ciemnej głębi, genetycznej melancholii. Nie było w nich krztyny obłudy, złości, nienawiści. Rosa kochała cały świat, choć nie zawsze świat kochał ją. Pomyślałam, że nikt tak jak ona nie zasługuje na miłość Buddy – jej nowego boga, choć do domu, do Wiednia, wciąż jeździła to na Wielkanoc, to na Chanukę.

Wróciłam do domu i pierwszy raz od wielu dni uważnie spojrzałam w lustro. Zobaczyłam zmęczoną, trochę ode mnie starszą i mocno zaniedbaną kobietę, która za dwie godziny miała wkroczyć na salony Majorki. ¡Imposible! Solidne odrosty na spalonych słońcem włosach, wysuszona skóra, połamane paznokcie i stopy wołające o pedikiur leżały jak głazy na drodze do wielkiego świata. Pozostała mi wiara w piękno wewnętrzne i słowa znanej polskiej hrabianki, która twierdziła, że prawdziwa dama powinna umieć sama zadbać o swoje stopy, niezależnie od tego, w jakich warunkach się znajdzie. Zdaje się, że miała na myśli swoje zesłanie na Sybir. Ale mój stan fizyczny też nie wskazywał na niedawny wypoczynek w luksusowym spa. Nie mogę powiedzieć, że poczułam się jak hrabina, szorując pięty pumeksem czy lakierując paznokcie zastępczo akrylową farbką Michasia. Włosy spięłam w koński ogon, twarz przetarłam rozciętym liściem aloesu, a z szafy, za którą służył mi drążek od prysznica w drugiej łazience, wygrzebałam zwykłą letnią sukienkę i złote sandałki, mój najnowszy nabytek, który zawdzięczałam ostatniej awanturze z Maksem. W Wiedniu nie odważyłabym się na taką nonszalancję, ale tu, nowa, anonimowa ja, mogłam sobie pozwolić na wszystko. Nikt mnie nie znał, niczego ode mnie nie oczekiwał, nie porównywał, nie oceniał. Byłam wolna.

Rosa zjawiła się na czas. Tuż po dwudziestej starym kombi, na wieki naznaczonym chorobą lokomocyjną małej Leili, pojechałyśmy do Club de Mar.

Klub ten, z jakichś powodów uznany za ekskluzywny, mieścił się w nieciekawym budynku z lat siedemdziesiątych, w jachtowym porcie Palmy. Miał klasycznie przeszklone piętro i mało gustowną salę bankietową z widokiem na port.

W mocno oświetlonych wnętrzach kilkadziesiąt podobnych do siebie osób zlewało się w kolorowy, acz monotonny tłum. Rozgrzane upałem ciała emitowały drażniącą kompozycję za mocnych aromatów perfum, cygar i koniaku. Zapach nowych pieniędzy. Gładko wypomadowani kelnerzy w białych mundurkach ze złotymi guzikami roznosili drinki.

Mężczyźni spieczeni na słodki karmel lub cynober gotowanego homara nosili białe lub różowe koszule, często zbyt rozpięte, co przy apetycznej opaleniźnie wyglądało dość ładnie, choć tandetnie, i klubowe marynarki, bo była to jedna z rzadkich na wyspie, skrupulatnie wykorzystywanych, okazji, by takowe włożyć. Kobiety, raczej atrakcyjne i w znacznej przewadze liczebnej, były klonami Silke z agencji nieruchomości – desperacko seksowne, obwieszone błyskotkami jak noworoczne choinki na placu Czerwonym. Szczęściary, które przyszły z partnerami, trzymały się ich równie kurczowo jak swoich drogich torebek z butiku Corner przy Paseo de Born. Na widok samotnych kobiet ściskały swych facetów jeszcze mocniej. W powietrzu latały sztylety, a spojrzenia pań mówiły – trzymaj się, suko, od nas z daleka! Panowie dyskretnie, ponad głowami swych właścicielek, starali się szybko oszacować sytuację, taksowali wysztafirowane chude laski i wypacykowane młode kozy, które przechadzały się między tymi amatorami świeżego mięsa w pełnej krasie swych silikonowych piersi, zbyt krótkich spódniczek i za długich włosów, gotowe na wszystko i za wszelką cenę.

Siwy jak gołąbek jegomość puścił do mnie oko, gdy jego żona sięgała po drinka, a ryży Holender oddał się nieskrępowanemu studiowaniu moich nóg. Poczułam się jak filet mignon na wystawie u rzeźnika.

Rosa zniknęła w sąsiedniej sali, zwabiona prezentacją stuletniego koniaku i degustującymi go ciut tylko młodszymi facetami. Nie wiadomo po co, bo i tak pewnie wyjdzie z jedynym obecnym tu nieodkrytym i biednym jak mysz kościelna artystą.

Stałam oparta o fornirowaną czerwonym drewnem ścianę i czekałam na koniec nieudanego wieczoru. Sączyłam bladoróżowego drinka o smaku kompotu z mirabelek na spirytusie i udawałam, że nie widzę końskich zalotów wyperfumowanych ogierów. Od kwadransa przeglądałam cieniutką broszurkę „Inwestuj w złotą przyszłość” ozdobioną zdjęciami seksownych i dziwnie młodych emerytów na tle „najpiękniejszych miejsc na ziemi, które mogą być twoje”. Marzyłam o powrocie do mojego obecnego, wystarczająco pięknego miejsca na ziemi, przy calle Llaut, i to natychmiast, a nie dopiero na emeryturze.

Signorina pozwoli, że się przedstawię. – Jasna czupryna skłoniła się przede mną w pas. – Sono Vincenzo, pianista. Sono italiano, a signorina?

Przede mną stał cherubinek w średnim wieku. Italiano? Blondyn z jasnymi oczami? Przezroczyste oczęta skanowały moje ciało od góry do dołu, zwalniając nieco tempo na bardziej zaokrąglonych fragmentach. Odruchowo zgarbiłam ramiona. W ogóle nie mój typ. Tandetny.

Nice to meet you, jestem Magda, ale właśnie wychodzę. Arrivederci!

Arrivederci? W takim razie, czy mogę zaoferować pani odwiezienie do domu? – Nie poddawał się. – Maddalena, jest pani piękna, bellisima!

Odwróciłam się na pięcie. W głębi sali stała Rosa pochłonięta rozmową z jakimś długowłosym chudzielcem, prawdopodobnie głodującym artystą. A jednak i tu takiego znalazła! Gdy na mnie spojrzała, przywołałam ją bezgłośnie wypowiedzianym „ratunku!”. Podeszła do nas niechętnie.

– Ma pani piękną przyjaciółkę. – Vincenzo zwrócił się niby do mnie, ale tak, by Rosa nie uroniła ani sylaby. – Mogę odwieźć panie obydwie. Vincenzo Gallo, pianista. – Skłonił się.

– Rosa Weintraub! Jest pan pianistą? – Oczy Rosy natychmiast zalśniły blaskiem potencjalnej muzy.

– Proszę, tu jest moja wizytówka. – Wręczył nam po kartoniku. „Vincenzo Gallo, artista pianista”. – Może mógłbym zaprosić panie na drinka? Mieszkam w La Mola...

– To wykluczone! – warknęłam, bo Rosa właśnie odpłynęła w marzenia o związku z Wielkim Artystą. Miała to wymalowane wielkimi literami na czole, a jej oczy świeciły jak latarnie morskie, wskazując najkrótszą drogę do celu.

– Więc przynajmniej chciałbym paniom podarować moje nagranie... – Wyciągnął z kieszeni dwie płyty. – Prego!

– Zapiszę panu mój numer! – Rosa wyjęła z torebki długopis. – Proszę dać dłoń!

Oszalała? Uwielbiała artystów, ale każde uwielbienie powinno mieć swoje granice.

Kiedy kwadrans później w drodze do domu spytałam, dlaczego dała mu swój telefon, minęło nas rozpędzone czerwone ferrari.

– Widziałaś? – krzyknęła podniecona. – Właśnie dlatego. To był on!

– Od kiedy lecisz na kasę?! A ten chudy? Przynajmniej autentycznie wyglądał.

– Czwórka dzieci, żonaty! Wiesz, jak tu ciężko o wolnego faceta! A Vincenzo na pewno jest wolny. Czuję to!

– No i?

– No i w sumie nic. Może wcale nie zadzwoni... – Zmartwiła się.

Może jednak nie chodziło o to ferrari? Może zakochała się w jego wodnistych oczach, blond koafiurze i zwinnych paluszkach? Bardzo chciałam w to wierzyć. Nieziemska Rosa nie mogła przecież zniżyć się do poziomu pięciuset koni mechanicznych!

Majorka mi amor!

Подняться наверх