Читать книгу Majorka mi amor! - Anna Klara Majewska - Страница 12
ОглавлениеLOVE, NOT WAR
Tymczasem nadciągało inne kipiące testosteronem wyzwanie – Vincenzo.
Rosa pojechała już wcześniej, by pomóc gospodarzom w przygotowaniach, a mnie czekało przymusowe tête-à-tête z szarmanckim szoferem.
Punktualnie o dwudziestej z rasowym rykiem rajdowych silników podjechał pod dom. Tym razem prowadził lamborghini, żółte jak omlet z ekologicznych jajek, tylko bardziej kanciaste. Ubrany w tego samego koloru koszulkę z byczkiem na piersi wyskoczył z potężnego samochodu z wdziękiem wielkanocnego kurczaczka. Przebrany za własne auto nie wyglądał jak „dziecko kwiat”, ale z drugiej strony, czy ktoś widział żigolaka w hipisowskich szatach? Nic tak nie pozbawia faceta męskości jak sandały albo gacie jogina.
– Ciao, bellissima! – Objął mnie w talii i przeszył spojrzeniem włoskiego albinosa.
Musiał wspiąć się przy tym na palce, bo nawet w płaskich, rzemykowych sandałkach byłam od niego wyższa. Dla niego zrezygnowałam z włożenia nowych espadryli na koturnach! Z czystej empatii i poczucia winy, że to ja urosłam, a nie on. Wycałował mnie z dubeltówki w policzki i cmoknął w rękę. Znalazłam się w duszącej chmurze zapachu wody kolońskiej Dunhill Desire, której butelkę zawsze miał przy sobie.
– A to co jest? – Pokazał mój koszyk.
– Kurczak w sosie pomidorowym z bazylią. Składkowy. A ty nie masz nic?
– Mam ciebie, bella! To lepsze niż wszystkie kurczaki! Prego! – Otworzył mi drzwi. – Czy koniecznie chcesz jechać do tych dziwnych ludzi? To jest dość daleko, a poza tym nie wiem, czy tam w ogóle trafimy. Rosa nie umiała wytłumaczyć, gdzie to jest... – przerwał, bo zauważył, że stawiam brytfankę z drobiem pod bezcennym sportowym siedzeniem.
– Nie martw się, jest szczelnie zamknięta! – uspokoiłam go. – Zakleiłam folią!
Usiadłam ostrożnie w czarnym, skórzanym fotelu. Boże, jakie to niewygodne. Vincenzo zatrzasnął za mną drzwi i przebiegł przed maską na swoje miejsce. Prostak! Zawsze na to zwracałam uwagę na pierwszej randce. Max hrabia von T. nigdy nie defilowałby damie przed nosem!
Vincenzo oparł szczupłe dłonie na kierownicy, odwrócił głowę i dokładnie przestudiował moje opalone nogi, które właśnie w całej okazałości wylazły spod kusej tuniki, aż po same koronkowe majtki. Zawstydzona położyłam sweter na podołku. Co mnie napadło, żeby w ostatniej chwili zrobić z hinduskiej szaty supermini?
– Magdalena, cara mia, może lepiej pojedźmy do Portals albo do mnie na drinka? – Położył mi dłoń na kolanie i posłał mdłe spojrzenie, elektryzujące jak bateryjka R20. Jego ręka powoli, acz stanowczo przesuwała się ku górze.
Strąciłam ją jak natrętną muchę, gdy dotarła do połowy uda.
– Chyba się nie zrozumieliśmy! Jedziemy na imprezę albo wysiadam! – wydarłam się jak rasowa Włoszka po angielsku.
Vincenzo mruknął coś do siebie, z czego zrozumiałam tylko „Madonna”, i ruszył z piskiem opon, zostawiając za sobą czarne przypalone ślady na asfalcie. Hormony najwyraźniej spłynęły mu do prawej stopy, gdyż w zaledwie kilka minut rozpędził jajeczny samochód do ponaddźwiękowej prędkości. Bałam się, bo śmierć samotnej matki podczas randki z tandetnym lowelasem nie była końcem, jaki dla siebie planowałam. Stanowczo za mało klasy.
Jechaliśmy autostradą na północ Majorki. Za Consell Vincenzo skręcił na Santa Eugenia, a potem na Cas Canar. Na bocznych drogach wytracił nieco szybkość, zaczęłam głębiej oddychać, ale nie na długo. Okolica robiła się coraz bardziej wyludniona, jechaliśmy wzdłuż niekończących się kamiennych murków dzielących wielohektarowe posesje. Było już zupełnie ciemno i pomyślałam, że właściwie nie znam tego typa, który może za chwilę okazać się gwałcicielem lub seryjnym mordercą. Miał tu idealne warunki – na odludziu, bez świadków. Gdy nagle zjechał na pobocze, byłam prawie pewna, że zaraz wyciągnie z bagażnika lewarek. Z rozłupaną czaszką i zdartymi majtkami będę wyglądać strasznie.
– Porca miseria! Gdzie ci ludzie mieszkają?! Podaj mi mapę! – rozkazał rozgoryczony, po włosku histeryczny. – No widzisz, nawet na mapie tego nie ma! Son Francois! Nie ma takiej wsi!
Miał rację, nie było takiej wsi. Tak nazywała się nieoficjalnie posiadłość francuskiego fotografa, François Poitiera, a adres „Son Francois, Carretera de Sineu km 24” oznaczał jedynie, że na dwudziestym czwartym kilometrze prowadzącej do Sineu drogi należało czujnie rozglądać się za celem. Nie wiem jak, ale w końcu go znaleźliśmy.
Dumnie brzmiąca „Finca Son Francois” okazała się ruderą, której brzydoty i tandety nie skryła nawet ciemna noc. Kiedyś musiała być gospodarstwem raczej biednego chłopa, brakowało jej solidności klasycznych zabudowań i rozmachu wielkopańskich rezydencji. Dziedziniec był nierównym klepiskiem, wyschnięta pobrużdżona ziemia, przetykana płaskimi kamieniami, gniotła w stopy. Oświetlała go jedna smutna latarnia powieszona na słupie doprowadzającym prąd do posesji.
– Na pewno chcesz tam iść? – spytał Vincenzo, wciąż nie odchodząc od lamborghini, które zaparkował wśród porzuconych starych, poobijanych pojazdów.
– Nie bój się! Nikt ci go nie ukradnie! Są na to pewnie zbyt pijani!
Podreptał za mną, ostrożnie stawiając wąskie stópki w eleganckich bordowych trzewikach z frędzelkami. Burczał coś niezadowolony, ale nie miałam dla niego litości. Niech będzie moim Małym Rycerzem. W rozmiarze XS.
Przeszliśmy przez otwarte drewniane wrota domu. Tuż za progiem stały sklecone z desek i skrzynek prowizoryczne stoły zastawione jedzeniem w tandetnych plastikowych pojemnikach. Dyskretnie dostawiłam mojego kurczaka al pomodoro w eleganckiej kamionkowej brytfance, przeczuwając, że już nigdy jej nie zobaczę.
– Tam ktoś jest. – Vincenzo pociągnął mnie w stronę ogrodu. – Idziesz jej szukać czy wracasz ze mną?... Ja tu nie zostanę!
– Ale byłeś umówiony z Rosą... Zapomniałeś?
– Moglibyśmy teraz leżeć u mnie, na tarasie, pod gwiazdami, z szampanem... – Polizał mnie po szyi.
– Nie dotykaj mnie! – Odsunęłam go. – Poczekaj tu na mnie, zaraz ją znajdę.
Wyszłam do ogrodu. Błąkałam się wśród ludzi, którzy mnie nie znali, nie witali, nie byli ciekawi, kim jestem i co tu robię. Zajęci byli sobą, ale nie sączyli eleganckich drinków, nie wymieniali uśmiechów i uścisków dłoni, tylko kiwali się w rytm muzyki, leżeli na trawie, dotykali się, coś szeptali. W ciemności nie mogłam rozpoznać ich twarzy, patrzyłam bezradnie na tę pantomimę duchów i zjaw w długich, jasnych szatach. Wypytywałam o Rosę, ale oni kręcili głowami albo odpowiadali pustymi spojrzeniami. Ty też nie znasz Rosy? Austriaca! From Vienna! Nie? Gdzie ja jestem? To jakiś eksperymentalny teatr czy co?
– Vincenzo!
Rozejrzałam się. Nie było drania, nie miałam siły szukać go w tych ciemnościach. W końcu jakiś chłopak wskazał mi Rosę. Siedziała w kucki przy ognisku i uśmiechała się łagodnie.
– No jesteś! – powiedziała bez emocji, ni to z radością, ni to z wyrzutem.
– Błądziliśmy...
– Masz! – Wyciągnęła do mnie rękę ze skrętem, który lekko jarzył się w ciemności. – Dobrze ci zrobi, pewnie Vincenzo cię wkurzył. – Zachichotała.
– Nie, dzięki, mam po tym doła. – Nie lubiłam marihuany, odkąd w czasach studenckich po wypaleniu jakiegoś trefnego jointa wpadłam w długą depresję. – Pójdę może coś zjeść.
– O tak! Idź, idź, dobrze się poczujesz. Ja tak się najadłam. Ledwo się ruszam, ale czekaj! Pojdę z tobą – z trudem się podniosła – a potem będziemy tańczyć. ¡Baila! ¡Baila! – Zakręciła biodrami.
Chwiejnym krokiem poprowadziła mnie z powrotem do sieni ze stołami. Hojnie nałożyła mi górę trudnych do określenia potraw. Cieniutki plastikowy talerzyk uginał się pod ich ciężarem.
– Widelce się skończyły. – Podała mi łyżeczkę do herbaty. – Spróbuj!
Danie przypominało rozgotowaną soczewicę w brązowym sosie i bardzo mocno pachniało. Nie smakowało mi.
– Rosa, to jest ohydne. Mdli mnie...
– Nie wygłupiaj się! Wiesz, ile w tym haszu?! Nie może się zmarnować! Jedz, nie marudź, Magda! Robisz to dla pokoju na świecie! Zaraz lepiej się poczujesz... bosko, bosko! Peace! – Złożyła palce w literę V, a błyszczące oczy o wielkich źrenicach wzniosła teatralnie ku niebu.
W imię światowego pokoju zjadłam kilka kulek sojowych w sosie haszyszowym, popiłam ciepłym winem i zagryzłam kosmicznymi ciasteczkami. Chciałam głębszego sensu, to mam. Misja pokojowa, poważna sprawa. Jeszcze dwa ciastka, a mianują mnie ambasadorem ONZ.
Nagle poczułam się bosko i wszechmogąco. Dokładnie tak, jak obiecała Rosa. Jakiś miły człowiek podał mi na wpół wypalonego jointa, którego posłusznie dokończyłam, głęboko się zaciągając. Teraz ja też byłam częścią tego dziwnego kosmosu. Naokoło mnie sami przyjaciele, najprawdziwsi. Kochałam ich, chyba z wzajemnością, przepełniała nas kosmiczna miłość. Było cudownie. Trzymaliśmy się za ręce, tworząc niezgrabne kółko. Graniaste. Bardzo mnie to śmieszyło. Chichotałam i mój własny chichot rozśmieszał mnie jeszcze bardziej. Jak pięknie! Koło kręciło się wokół ogniska raz w lewo, raz w prawo. Wirowałam w szalonym tańcu, i już nie wiedziałam, czy to ziemia się kręci, czy ja. John Lennon śpiewał po raz kolejny Give Peace a Chance. A my razem z nim.
– All we are saying... – wyłam.
– Make love not war! – wrzeszczał tańczący obok mnie facet.
– Love, not war – powtórzyłam za nim ogłupiała.
– Yeah, love! So let’s fuck, baby! – Odwrócił się w moją stronę. Nie widziałam dobrze jego twarzy, tylko łapczywe oczy szklące się w ciemności. Narkotyczna samcza żądza wylazła spod pacyfistycznego przebrania. Był odrażający. Oprzytomniałam. Wyrwałam dłoń z wilgotnego uścisku. Niezrażony niepowodzeniem zaczął rozpinać koszulę. Instynktownie cofnęłam się i wpadłam wprost na stojącą za moimi plecami dziewczynę. Tuliła do piersi jakieś białe zawiniątko. Pomyślałam, że może niemowlę.
– Co to? – zapytałam.
– To pokój! Gołąbek pokoju! – odpowiedziała dziewczyna, ucałowała niemowlę i teatralnym gestem podrzuciła je w górę. Dziecko odfrunęło w ciemną noc. Zupełnie mnie to nie zdziwiło.
Coś przeskoczyło w moim mózgu i nagle zrozumiałam, że to był zwykły szary gołąb. Gołąb? Skąd on się tu wziął? A może mi się zdawało? Może to wszystko było snem, cudownym, lekkim. Nirwana. Wyzwolenie od cierpienia, oderwanie od życia i śmierci.
Hare Krishna, Hare Krishna,
Krishna, Krishna, Hare, Hare.
Odpłynął gdzieś Nowy Jork i wszystkie problemy tego świata. Vincenzo też. To nie była jego bajka. Nie tego dupka! My, dzieci kwiaty, mieliśmy przecież naszą misję na ziemi, ratowaliśmy planetę. Love, not war!