Читать книгу Majorka mi amor! - Anna Klara Majewska - Страница 5

Оглавление

ANIOŁ

W pierwszych dniach sierpnia, po trzech tygodniach spędzonych w deszczu i w rozbudowanym domku letniskowym Brda Lux na Pojezierzu Suwalskim, wróciłam na Majorkę. Zakatarzony Michaś obiecał zaopiekować się połamaną w kościach babcią, a ja przyrzekłam mu, że nadrobi wakacje jesienią. W końcu przeprowadzaliśmy się na wyspę, gdzie sezon trwa cały rok.

Skuszona atrakcyjną ceną i obiecującą, szczególnie z mazurskiej perspektywy, nazwą, zatrzymałam się w hotelu Sol, dwa kroki od Paseo Maritimo. Hotel był bardziej niż podły, ale postanowiłam przetrwać te kilka nocy. Za zamkniętym oknem przez całą noc huczała niekończąca się procesja samochodów, niecierpliwe klaksony, warkot motocykli, czasem sygnał policyjnego auta. Kolorowe światło migającego vis-à-vis neonu wpadało przez zbyt oszczędnie skrojone zasłony z bistoru w żółtobrązowy rzucik, więc przewiązałam sobie oczy czarną podkolanówką jak skazaniec przed egzekucją. W uszy wepchnęłam zielone zatyczki, przezornie wyniesione z samolotu, a na poduszce położyłam sprany ręcznik, by nie czuć zapachu spoconych tu kiedyś głów czy wypalonych w łóżku papierosów, i zapadłam się w wyleżały materac. Teraz musiałam tylko zasnąć, jak najprędzej. Rano muszę być piękna. Dla Angela. Mojego Anioła.

Angel Porreras, adwokat. Wiek – z głosu trzydzieści parę. Głos – aksamitny.

Prosił, żebym przyjechała jak najszybciej, bo zbliża się Ferragosto, a on wtedy, w te najgorsze upały, wybiera się jak co roku na północ Peninsuli. Tam temperatury są przyjemniejsze, plaże szerokie, a on uwielbia „beach life”! Już widziałam jego piękne, seksowne ciało na Playa de la Concha, której sama nazwa działała na mnie jak afrodyzjak. Jego męskie, umięśnione łydki w granatowych wodach Atlantyku. Smagły, koniecznie owłosiony tors, płaski, wymodelowany brzuch... Zachód słońca, interesująca, opalona twarz... Niebo powinno być pełne takich aniołów, a nie wymoczków w białych sukienkach.

W pokoju było duszno, pościel ze sztucznego włókna przylepiała się do ciała. Twardy materac uwierał w plecy. Minęła kolejna godzina. Nie zasnę!

Eksmałżonek, Robert Blum, triumfowałby upojony widokiem swej byłej małżonki w czymś tak dużo gorszym niż jego ulubiony Ritz, którego progi wraz z rozwodem stały się dla mnie Himalajami. Eksnarzeczony, Max von und zu T., przez swe wiecznie różowe okulary dostrzegłby w tym uroczą ekstrawagancję, dziwaczny wybryk dobrze zarabiającej projektantki. Ekspsychoterapeutka, Edda, która leczyła mnie skutecznie z rozwodowej traumy i nieskutecznie z kompulsywnego kupowania butów, zdiagnozowałaby teraz strach przed bankructwem i głodową śmiercią. I pewnie słusznie. To dlatego zarezerwowałam hotel Sol. Był najtańszy. I najbliższy miejsca, gdzie miałam się spotkać z Aniołem.

A matka zatarłaby ręce.

„Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz!” – zakrakałaby do telefonu swe życiowe credo.

Racja, nie pościeliłam sobie najlepiej. W każdym tego słowa znaczeniu.

Nie miałam żadnego planu, budżetu, oferty pracy ani czekającego na mój przyjazd kochanka. Miałam tylko marzenia. I to chyba od zawsze. Wszystko inne – Polska, Austria, zima, śnieg, błoto, szarówka – to był stan przejściowy. Zimny i brudny.

„Marzniesz, bo nic nie jesz i jesteś za chuda” – diagnozował ojciec, grubo smarując chleb domowym smalcem.

Nieprawda! Kraina Szczęśliwości była po prostu gdzie indziej. Na plaży, pod palmą, pod wiecznym słońcem i z ciepłymi wieczorami. Najbliżej na Majorce. Banalna Arkadia, dostępna niemal na wyciągnięcie ręki, dwie godziny lotu.

Majorka. Piękna wyspa, la isla bonita. Raj. Oliwkowe gaje, pomarańczowe doliny, kwitnące migdały, turkusowe zatoczki, bezkresne morze i wieczne słońce. Serotonina, dopamina, wszystkie hormony szczęścia codziennie za darmo spadające z nieba. Domy z jasnego kamienia biologicznie wrośnięte w krajobraz, magiczny świat, koronkowe kamienice, katedra z disnejowskiej bajki, miasteczka zaklęte w czasie. Ludzie, którzy nie pędzą, nie spieszą się, smakują życie powoli. Dzieci, głośne, wesołe, niezasmarkane, szczęśliwe.

A ja?

Marzyłam, by stać się częścią tego idealnego świata, żyć powolnym i jasnym dniem, chodzić po piasku i nie nosić w zimie szalika. Pić wino do obiadu i do kolacji. Codziennie. Nie patrzeć, jak drzewa gubią liście, nie widzieć upływającego czasu. Wszystko odkładać na jutro, ale żyć dzisiaj. Nie marznąć, nie mieć kataru i zrywać w ogrodzie pomarańcze.

To przecież musiało się udać! Sto tysięcy rezydentów, uciekinierów przed zimnem północnej Europy czy samym sobą nie mogło się mylić. Mieszkali tu, żyli, pracowali, dawali sobie radę. Dlaczego więc nie ja i Michaś?

Ale matka grzmiała.

– Cóż to za nieodpowiedzialność, zabierać dziecko tak daleko od ojca, dziadków, cywilizacji, szkół, lekarzy! Michaś nas potrzebuje! I jeszcze na dodatek wyspa! I z czego tam będziesz żyła? Skąd weźmiesz klientów na te swoje biura? Tam przecież są same hotele! Przemyśl to sobie! Przemyśl to sobie dobrze!

Więc myślałam. Już przez całe trzy lata przepychanek z Maksem i w czasie zeszłorocznych wakacji u Rosy myślałam, żeby tu uciec. Obejrzałam szkoły, sprawdziłam lekarzy, nawet kiedyś umówiłam się z Herbertem, że dokończymy wspólne projekty korespondencyjnie, a to oznaczało pewne finansowe bezpieczeństwo przez pierwsze miesiące. Ale wciąż nie podejmowałam decyzji. Raz podcinał mi skrzydła strach, raz matka swym chirurgicznym skalpelem doktor weterynarii Krystyny Dziubak-Kalińskiej. Ciach, prach, nigdzie, aniołku, nie polecisz. Orłem nie jesteś!

Aż któregoś dnia to właśnie Michaś stał się pretekstem do wyjazdu, a ściślej rzecz ujmując, Christine Kowalsky, wychowawczyni jego klasy. Spod jej pióra wyszła dopisana na świadectwie szkolnym opinia, że z uwagi na swe zagraniczne pochodzenie, urodzony w Wiedniu Michał Blum powinien kontynuować naukę w szkole zawodowej.

– Matura nie będzie mu do niczego potrzebna. Zresztą nie potrafi nawet pisać bez błędów! – wyjaśniła, patrząc mi prosto w oczy.

– Bo jest dyslektykiem! A niemiecki zna przecież od urodzenia!

Wzruszyła ramionami.

Myślałam, że śnię, że to niemożliwe, żeby to grube babsko, ta przez cztery lata zasypywana torcikami wedlowskimi ukochana nauczycielka, zamieniła się nagle w rasistowską sukę. Żeby jednym bazgrołem przekreśliła przyszłość mojego syna i skazała go na społeczny niebyt!

– Może katolicka szkoła integracyjna go przyjmie... – rzuciła na pożegnanie.

Katolicka? Po moim trupie!

Wieczorem na biurku Michasia znalazłam rysunek przedstawiający rozjechaną przez czołg czerwoną plamę z napisem „gupia baba”. Autor właśnie zażywał kąpieli.

Co to ma być?

– Generał ją przejechał! – odpowiedział i zniknął pod białą pianą w wannie.

Generał, często wspomagany przez wielką armię, zawsze pojawiał się w krytycznych momentach życia – podczas rozwodu, zmiany szkoły, przed wizytą u dentysty. Sprawa była więc poważna.

W tej sytuacji nawet matka zgodziła się, że priorytetem jest jak najszybsze wyrwanie Michasia ze szczęk austriackiego szkolnictwa zawodowego. Wnuk bez dyplomu w ogóle nie wchodził w rachubę.

– Niech się więc uczy w Polsce. Tereska załatwi mu miejsce w szkole Przymierza Rodzin – podsumowała.

– Psycholog zabronił – skłamałam. – Za duża zmiana.

– To ja już sama nie wiem! Ale maturę musi mieć!

Więc dla tej matury musieliśmy wyjechać i nikt się nie zorientował, że tak naprawdę chodziło o słońce, palmy i morze, no i też trochę o uwolnienie się od Maksa, niezdecydowanego na wszystko i niegotowego na nic.

Obudziłam się po paru godzinach niezdrowego snu, mokra od potu, spuchnięta i zesztywniała. Blady potwór z podkrążonymi oczami, co idealnie podkreślała świetlówka nad lustrem. Nawet pięciu hollywoodzkich wizażystów nie dałoby rady zrobić ze mnie człowieka. Trudno, nie będę bóstwem, boginią Anioła, nie powalę go na kolana ani na skrzydła.

Mieliśmy się spotkać za niecałą godzinę, w kawiarni przy Paseo Maritimo, nadmorskim deptaku ciągnącym się wzdłuż całej zatoki w Palmie. Liczyłam, że zaprosi mnie na lunch, w końcu mieliśmy sobie tyle do powiedzenia. Zasugerowałam nawet restaurację, podobno niezłą, tuż obok hotelu, w którym się zatrzymałam. Nieśmiało wspomniałam o tym Angelowi podczas ostatniej rozmowy telefonicznej, ale ten od razu odrzucił moją propozycję. Nie miał dla mnie tyle czasu, a poza tym niedawno, gdy podczas ważnego lunchu z klientem zamówił tam smażone krewetki, jedna z ostatnich okazała się smażonym karaluchem. Nie zrobił awantury, tylko dyskretnie, choć z obrzydzeniem, przełknął rozgryzionego owada. Mdliło go cały dzień, a w nocy pojechał na pogotowie. Nie będzie więcej tam jadł. No dobrze, więc umówiliśmy się w Café Darsena. Niezobowiązująco. Na kawę. Pół godziny, czas to pieniądz.

Przez ostatni miesiąc Angel, Człowiek-Anioł, który Połknął Karalucha, jak złośliwie ochrzciły go moje przyjaciółki, i co jednak ujęło mu trochę seksapilu, był intensywnie obecny w moim życiu. Niemal codziennie pisywał do mnie maile, czasem raczył mnie przez telefon swym aksamitnym głosem i uroczym hiszpańskim akcentem, który przydawał językowi niemieckiemu południowego ognia. Rozmowy i maile były jak najbardziej służbowe, tylko sporadycznie pozwalał sobie na niewinną prywatną dygresję.

Kiedyś w postscriptum napisał, że sam szuka mieszkania, co w Palmie nie jest takie proste, bo chciałby duże attico w centrum, ale z widokiem na zatokę. SAM szuka! Samotny, singiel, do wzięcia! Adwokat. Ideał! Surfujący po falach Morza Śródziemnego umięśniony Adonis. Postawny i męski właściciel precyzyjnie wyrzeźbionej sylwetki. Macho z tym specjalnym błyskiem w oku i białymi zębami. Morze testosteronu z doktorskim tytułem nauk prawniczych. Wymarzona znajomość na dobry początek. A może i na dłużej?

Aniele mój, uważaj, nadchodzę!

Nadchodzę w najnowszych szpilkach od Manolo Blahnika, okrutnie seksownych i morderczo niewygodnych. Nieprzyzwoicie drogich (ale w końcu to inwestycja – w nowy związek – z dużym prawdopodobieństwem zwrotu!) i zupełnie nieodpowiednich na spacer po betonowych płytach nadbrzeża. Aniele, do ciebie kuśtykam, do ciebie!

Darsena, którą wybrał na nasze spotkanie, nie była specjalnie romantycznym miejscem, ale rozciągający się z niej widok na zatokę, port, drogie jachty i gigantyczną katedrę okazał się wart siedzenia na niewygodnych krzesłach. Schowałam zapuchnięte oczy za ciemnymi okularami, największymi, jakie miałam, i zajęłam strategiczne miejsce pod światło – lepiej, by nie widział, jak mój naprędce zrobiony makijaż rozpływa się w sierpniowym upale.

Piłam już drugą kawę, Angela nie było.

Wybetonowane nabrzeże, na którym gęsto ustawiono stoliki, coraz bardziej się zapełniało. Przeważali goście w nieokreślonym wieku, ciemni, kędzierzawi, głośni. Hiszpanie od urodzenia wyglądają staro. Taka uroda. Siedzieli w większych grupach, pili colę z lodem i dużo się śmiali. Turyści zawsze zamawiają bez lodu, bo boją się zatruć. Brzydkie niemieckie pary w średnim wieku, aroganckie w swym nieapetycznym wakacyjnym negliżu zajmowały stoliki bliżej wody.

Komm Helga, bierz ten nad wodą! – Przepychali się.

Nieciekawe blade albo czerwone od słońca twarze, koślawe sylwetki, obowiązkowy przewodnik po Palmie i popielniczka pełna petów.

Un cohhrtadou, pohhr favohhr[5] – kaleczyli język, niezdolni wymówić czystego hiszpańskiego O czy prawdziwego R.

Leniwa kelnerka udawała, że ich nie słyszy. Nie dziwiłam się jej. Ale w końcu stawiała przed nimi małe filiżanki z kawą i szklaneczkę z rachunkiem.

– Więcej mleka! – upominali się, nieświadomi kulinarnego faux pas. Cortado, tak jak espresso, może mieć w sobie tylko kilka kropel mleka, tyle by złagodzić gorycz kawy, nie więcej.

Słońce paliło coraz bardziej, zaczynałam przyklejać się do rozgrzanego oparcia metalowego krzesełka. Gapiłam się na ciemny wzór, który kawa zostawiła wewnątrz filiżanki. Może coś z niego wyczytam, jak z fusów.

Anioła nie było. Rozglądałam się, ale żaden zabójczo przystojny Banderas nie nadchodził. Może pomyliłam miejsca? Jest jakaś inna Darsena? Sięgnęłam po telefon. Przepadł gdzieś w torebce, a przecież dopiero co był.

¡Hola! ¡Buenas días! Czy pani Magdalena? – usłyszałam znajomy głos. Miły, aksamitny, męski. Podniosłam wzrok.

Przede mną stał wątłej budowy mężczyzna w kwiecie andropauzy. Lekki jak piórko brzydkiego kaczątka. Ostre słońce bezlitośnie podkreślało potrądzikowe dzioby na kościstej twarzy. Ciemne okulary zasłaniały oczy, ale mały, haczykowaty nos i wąskie, sine usta zupełnie nie przypominały Banderasa. Co za cios! Prosto w serce i mój debet na poczet Manolos. Uśmiechnęłam się zmieszana, zbyt miło i sztucznie.

Wyciągnęłam rękę na powitanie, Angel to zignorował i złożył dwa siarczyste całusy na moich policzkach – un beso, cmok, dos, cmok. Po hiszpańsku.

– Przepraszam za spóźnienie, ale mój przyjaciel miał dzisiaj problemy z samochodem, a ja sam nie prowadzę... – wyjaśnił i pokazał stojącego opodal białego mercedesa cabrio. Siedzący za kierownicą smagły młodzieniec w zbyt obcisłej, rozpiętej do połowy różowej koszuli zamachał do nas przyjaźnie. Gej jak z obrazka. Przyjaciel? Może kolega po prostu?

Angel uśmiechnął się, westchnął i posłał przyjacielowi buziaka. A jednak! To nie ja będę pływać w morzu z dziobatym Adonisem! Chłopak chwycił w locie niewidzialnego całusa i przyłożył sobie do serca, a drugą ręką wskazał z uśmiechem aprobaty moje szpilki. Koneser! Chociaż on! Pomachałam do niego, od razu go polubiłam.

– No to, señora – zwrócił się teraz do mnie, odsuwając krzesło – przejdźmy do rzeczy. Umowę pani zna, początek najmu piętnastego sierpnia, ale klucze może pani dostać nawet jutro! – Wyciągnął z czarnej teczki papiery. – Podpisujemy? Jest pani pewna?

Nie, ja już niczego nie byłam pewna.

[5] (hiszp.) – Espresso, proszę.

Majorka mi amor!

Подняться наверх