Читать книгу Majorka mi amor! - Anna Klara Majewska - Страница 8

Оглавление

LA CUCARACHA

Dwa dni później, wraz z pierwszą gwiazdką na niebie, wydarzył się cud, pewnie bonus za dobry uczynek, czyli za wizytę u Teresy. Przyszli panowie z „hesy”, ubrani w granatowe kombinezony i uzbrojeni jedynie w skórzaną teczkę. Dobrze, że jeszcze byłam w domu, bo pojawili się bez zapowiedzi, jak kiedyś była żona Maksa w środku nocy.

– Możemy zamykać! – Starszy z nich z dumą wskazał na swoją torbę jak magik na cylinder. Pewnie zaraz wyjmie z niej królika.

Ruszyli na patio. Tam, za oleandrem, bez trudu odnaleźli szarą skrzynkę. Nie była nawet dobrze zamknięta. Grubszy podał koledze płaski klucz. Tadadadam! Udało się! Zakręcone.

– Ale co będzie w zimie?

– Przyjdziemy odkręcić. Musi pani tylko wcześniej zamówić wizytę.

– To może... ja od razu się zapiszę? – spytałam naiwnie.

– Imposible, my nie zapisujemy, trzeba zadzwonić do centrali, ale dopiero we wrześniu, to przyjdziemy w listopadzie!

Przez noc temperatura w salonie spadła do trzydziestu stopni, a w kranach pojawiła się zimna woda. Świeża, kryształowa, mocno chlorowana, dla mnie miała smak prawdziwego luksusu. Długo trzymałam ręce w jej lodowatym strumieniu, by potem schłodzone na kość przyłożyć do rozgrzanego karku i spoconych policzków. Koiła cudownie. Zdenko patrzył na to z lekceważeniem, prychał, odkręcał prysznic i obficie oblewał wodą łysą głowę i opalony tors. Kontemplowałam jego bicepsy i dobrze wyrzeźbiony brzuch, gdy mokry robił ostatnie malarskie poprawki. Był w zwierzęcy sposób atrakcyjny, zdrowy samiec o uroku siłacza z radzieckiego cyrku. Bez trudu rozerwałby najgrubszy łańcuch. Podobał mi się i jednocześnie mnie odpychał. Z nieukrywaną ciekawością antropologa studiowałam jego ciało. Chyba za intensywnie się na niego gapiłam, bo gdy zszedł z drabiny, wlepił we mnie czarne gały i powiedział:

– Okna gotowe. Możesz wieszać firanki, a ja dopieszczę wreszcie twoje łóżeczko. – Wulgarnie oblizał usta.

Udałam, że tego nie widzę i bez słowa wręczyłam mu hak, na którym miała zawisnąć muślinowa moskitiera.

– A wiatrak powiesimy pod nią? – zapytał. – Na gorące noce, co, bambina?

Tak, na gorące noce, ale bez ciebie, idioto!

Pod wieczór sypialnia była „dopieszczona”, wszystkie obrazy zawisły na ścianach, a czwarta noga od stołu wreszcie się znalazła. To chyba wszystko.

– Skończyłem – oznajmił – ale siłę jeszcze mam!

– Myślę, że już w ogóle skończyłeś. Podliczyłeś godziny? – Sięgnęłam po torebkę. – Nie wiem, czy mam przy sobie całą sumę...

– Nie spieszy się! Pójdziemy wieczorem do portu oblać szczęśliwy koniec?

Zatkało mnie. Z robotnikiem? Nie mogłam tego zrobić matce, wyczułaby telepatycznie.

– Muszę czekać na Adelę – skłamałam, ale tylko trochę, bo miała przyjść z rana. – Adios, Zdenko!

Adela przyszła kwadrans za wcześnie, jakby ciut przed szkolnym dzwonkiem, pewnie z przyzwyczajenia – w swoim poprzednim życiu, w Argentynie, była nauczycielką geografii. Na emigracji sprzątała. I miała referencje.

– Polecam ją z czystym sumieniem – podkreśliła Felicitas Salud, opiekunka mojego konta w La Caixa. Czy może być coś bardziej wiarygodnego niż czystość sumienia pracownicy banku?

Gdy otworzyłam drzwi, pomyślałam, że to może ktoś z sąsiedztwa przyszedł na skargę, bo znowu zawaliłam cały śmietnik kubłami po farbie. Adela nie pasowała do moich zbudowanych na latynoskich telenowelach wyobrażeń o południowoamerykańskiej sprzątaczce, niepiśmiennej Izaurze o indiańskich rysach. Była elegancka, uczesana w skromny koczek z rudych, lekko siwiejących włosów, ubrana w prostą, gustowną sukienkę w zielono-granatowy wzorek, pamiętającą pewnie dobre czasy w Argentynie.

¡Buenas días! Przychodzę od Felicitas!

Prawie dygnęłam, gdy popatrzyła na mnie srogim wzrokiem rasowej nauczycielki. Czułam, że oblałam w przedmiocie stroju, bo moje poszarpane dżinsowe szorty i wybrudzona farbą koszulka bezwstydnie kontrastowały z jej schludnym wizerunkiem chodzącej perfekcji. Jedynie moje markowe klapki ratowały nieco sytuację.

– Przygotowałaś sprzęt? Od czego zaczynamy? – Jasno określiła, kto tu rządzi. – Najlepiej od samej góry! Gdzie się mogę przebrać? – Wyjęła z torby niebieski fartuszek.

Gdy kilka godzin szorowania i moje dwa złamane paznokcie później domek lśnił czystością i pachniał leśnymi kwiatami ajaksu, zabrałyśmy się do rozpakowywania kartonów. Wyciągałam wymięte i lekko zatęchłe rzeczy z paczek, a Adela wieszała je na tarasie albo myła w kuchni odwinięte ze starych austriackich gazet talerze, kieliszki, garnki.

– A tu znowu buty? – Załamywała ręce. – Gdzie my to pomieścimy?

– Może na patio?

– Tam stoi już osiem par botas, trzy pary kaloszy i pudło z mokasynami. Nawet ich nie rozpakowałam, nie ma gdzie stawiać – mruczała niezadowolona.

Skuliłam się przyłapana na mojej największej słabości.

Z chaosu wyłaniał się nowy salon. Postawiłam na kominku oprawione w stare drewniane ramki zdjęcia, przetarłam posrebrzane świeczniki, poukładałam książki. Zaczęło się robić domowo. Zadowolona i zmęczona położyłam się na chwilę na wielkiej, świeżo wypranej białej kanapie, która stanęła naprzeciw kominka. Kontemplowałam szybko znikające z marmurowej posadzki mokre plamy po szorowaniu, gdy z przewróconego na bok kartonu coś wyszło. Nie zdążyłam się temu przyjrzeć, bo natychmiast zniknęło pod sofą. Spuściłam głowę z kanapy, i zamiatając włosami podłogę, zajrzałam pod mebel. Dokładnie przed moim nosem siedział olbrzymi czerwony żuk. Hiszpański skarabeusz? Kiedyś miałam taki breloczek z zielonego malachitu. Podobno przynosił szczęście. Może ten też? Pewnie jest pod ochroną.

Zawołałam Adelę, by przyszła zobaczyć czerwonego skarabeusza. Ten, jak na zawołanie, wylazł spod kanapy, wprost pod jej pantofel. Adela aż podskoczyła i z zaskakującą furią rozgniotła rdzawego żuczka. Z jego brzucha wysypały się małe kuleczki.

¡La cucaracha! – krzyknęła, rozcierając go butem na miazgę. – Teraz musimy pozamiatać te jajeczka, bo zaraz wylegną się z nich młode!

Stałam sparaliżowana. Cucaracha! Karaluch! Pierwszy w moim życiu.

Nagle zobaczyłam je wszędzie – jak wychodzą spod kuchennych szafek, spacerują po łazience i czają się pod łóżkiem. Wyłaziły z otwartych pudeł, z tekturowych tub z rysunkami, z plastikowych worków z pościelą, zewsząd. Na mój widok przystawały ostrożnie albo chowały się pod najbliższym meblem. Znalazłam się na Animal Planet. Coś dla Michasia, który uwielbiał filmy o strasznych dziwolągach natury. Złapałam telefon i opowiedziałam mu historię o inwazji karaluchów. Był zachwycony.

– A nie możesz kilku zostawić na mój przyjazd? – poprosił całkiem poważnie.

– Chyba że w twoim pokoju...

– Tak, zrób im tam terrarium! I zostaw te jajeczka! Pamiętasz, jak hodowałem dinozaura z torebki?

Pamiętałam aż za dobrze. Zaczęło się od dołączonej do zabawki torebki z rzekomymi jajkami dinozaura, a skończyło na wielkim akwarium z żabami na pocieszenie, bo z jajek nic się nie wykluło.

Wieczorem, przed pierwszą nocą we własnym domu, uzbrojona w drewniany tłuczek do mięsa i gumowe rękawiczki, przeszukałam sypialnię. Początek jak z taniego horroru. Na ten widok Robert Blum zwariowałby z radości. Za pomocą latarki przeprowadziłam inspekcję szafy. Czysta. Zajrzałam pod łóżko – na białej podłodze ani śladu. Obejrzałam prześcieradło, nie było ich. Wytrzepałam poduszki. Nic. Uklękłam na środku łóżka i systematycznie wtykałam moskitierę pod materac, aż moja kryjówka stała się szczelna jak szpitalny namiot pacjenta po przeszczepie.

Leżałam w pachnącej słońcem pościeli, owinięta kapą jak kokonem. Byłam piekielnie zmęczona, ale nie mogłam zasnąć. Czuwałam. Wypatrywałam wroga, wsłuchując się w każdy szmer, drżałam na każdy szelest, sprawdzałam po omacku, czy nie ma ich w pobliżu. Bałam się, że gdy zasnę, wejdą mi do ust. Że w ogóle na mnie wejdą, oblezą mnie, pogryzą. Czy one mają zęby? Na pewno roznoszą tyfus. Nakręcałam się coraz bardziej. Wydawało mi się, że słyszę, jak biegają pod łóżkiem, skrobią do drzwi i tylko czekają, aż zasnę.

Szeroko otwartymi oczami skanowałam pogrążone w półmroku otoczenie. Na ścianie obok drzwi do łazienki zauważyłam coś niepokojącego, jakby wybrzuszenie, białe, w kolorze tła. To nie był karaluch, to było coś jeszcze gorszego, nieznanego. I znacznie większego, jak męska dłoń i pół przedramienia. Nagle się poruszyło. Drgnęłam, ale nie spuszczałam tego z oczu. Ja nieruchomo, i to coś nieruchomo. Ja się poruszyłam, i to też. Prowadziliśmy tę psychologiczną wojnę do rana.

Gdy zaczęło świtać, pierwsze blade promienie słońca zdemaskowały wroga. W miejscu nocnych cudów siedziała kremowa jaszczurka. Była śliczna. Nazwałam ją Frida na cześć mojej ulubionej malarki i natychmiast opowiedziałam Michasiowi o nowym domowniku. Oczywiście poprosił, żebym ją złapała i dokarmiała sałatą do jego przyjazdu. Ale Adela wytłumaczyła mi, że Frida jest darem niebios i powinna biegać po domu głodna, by zjeść wszystkie karaluchy.

– Magdalena, to lepsze od trucizny! ¡Gracias a Dios![6] – Przeżegnała się, wznosząc ku niebu pełne dziękczynienia oczy.

Kapitan Inkarnacja nie była specjalnie zaskoczona inwazją karaluchów. Nie zamierzała też podejmować żadnych kroków, es normal, powtarzała na swoją obronę. Jak dla mnie normalne to nie było. Po południu jednak przyszła, uzbrojona w czerwono-żółtą puszkę zabójczego płynu. Psiknęła nim szybko pod szafki, co zaciekawiło jednego karalucha na tyle, że wyszedł na środek kuchni. Psikała w niego z całych sił, ale karakon jedynie odszedł pomalutku.

– Chyba się uodporniły! Trzeba będzie wezwać EKSPERTÓW. Postaram się, żeby jeszcze dzisiaj przyszli. – Wyjęła komórkę i wystukała jakiś numer. W temacie karalucha pani pilot okazała się nieźle oblatana.

Expertos en control de plagas. Naprawdę tak się nazywali, zostawili wizytówkę, po tym jak wieczorem wypełnili mój domek trującym gazem za trzydzieści tysięcy peset. Bez rezultatów. Plaga wyszła z tej akcji bez szwanku. Szczególnie przyjemnie mieszkało jej się w kuchni pod zlewem. Frida prawie nie opuszczała sypialni, czułam się przy niej bezpieczna, chyba nawet się zaprzyjaźniłyśmy i wyglądało na to, że zatrzyma się u nas na dłużej.

– Adela, ona wcale nie chce zjadać karaluchów z kuchni, a tam jest ich najwięcej! – poskarżyłam się, gdy przyszła umyć okna.

– Je, ale je od góry – odpowiedziała enigmatycznie. – Bądź cierpliwa!

I w rzeczy samej – wkrótce na piętrze nie było po nich śladu. Następnie Frida przeniosła się na parter i po tygodniu dokończyła dzieła. A potem zniknęła. Nie wiem, czy zatruła się toksycznymi insektami, czy wyjadła je co do jednego i po prostu zakończyła swoją misję.

Odważyłam się wreszcie rozpakować uwolnione od karaluchów pudła, w których spoczywało moje rozłożone na części biuro. Zmontowałam stół kreślarski, poukładałam flamastry i akwarele, posegregowałam kartony i kalki. Świat być może poszedł naprzód i posługiwał się komputerem do tworzenia wizualizacji, ja jednak lubiłam tradycyjne rysunki. Herbert zawsze bardzo to cenił, a nawet oprawiał niektóre moje szkice i dekorował nimi ściany.

– Jesteś prawdziwą artystką – mówił. – Od razu widać, że studiowałaś za żelazną kurtyną.

Po południu zadzwonił Max, hrabia von und zu T.

Czyli przegrał ostatnią batalię na żelazne nerwy i okazywanie obojętności. Poległ. A ja wytrzymałam! Nie zadzwoniłam, nie napisałam, choć nieraz mnie korciło, żeby mu powiedzieć, jak bardzo stał się zbędny w moim życiu, nawet w sytuacjach tak ekstremalnych jak walka z karaluchami. Znalazłam dom, szkołę dla Michasia i nowych znajomych, przeprowadziłam się, urządziłam – sama! Dałam sobie radę bez niego. Poczekałam, aż telefon przestanie dzwonić. Niech spada!

Pod wieczór zadzwonił trzeci raz. Uległam, choć akurat zajęta byłam miłą pogawędką z przystojnym sprzedawcą w dziale obuwniczym w El Corte Inglés.

– Haaalo – ziewnęłam sztucznie znudzonym głosem, puszczając oko do sprzedawcy, który klęczał u moich stóp i mocował się z zapięciem cudnego złotego sandałka. Mierzyłam je dla czystej przyjemności, bo były stanowczo za drogie, ale równie piękne jak subiekt.

– Cześć, kochanie, to ja! – przedstawił się nie wiadomo po co.

– Aaa, nie mam twojego numeru w nowej komórce... – skłamałam.

– Wszystko dobrze?

– Tak, mają tu boskie buty! A u ciebie? – Usiłowałam przyjrzeć się sandałkom, ale zasłoniły je właśnie czarne, błyszczące od brylantyny loki na głowie sprzedawcy.

Max opowiadał o jakimś przyjęciu, na którym nieznajoma dama podarowała mu pod stołem swoje majtki.

– No to się bardzo cieszę, że się dobrze bawisz! Ja zresztą też... – Nowa para butów zdecydowanie bardziej mnie kręciła niż cudza bielizna.

– Oj Masia, nie dlatego dzwonię, zupełnie nie o to chodzi.

– Nie obchodzi mnie, co robisz, jesteś chyba wolnym człowiekiem? Czy może się mylę? – szarżowałam, a tymczasem bardzo nie chciałam usłyszeć, że się nie daj Boże zakochał w pani od majtek.

– Chciałem ci tylko powiedzieć, że... myślałem ostatnio o tobie.

– No i co wymyśliłeś? Bo zdaje się już od paru lat myślisz i nic! – zniżyłam głos i uniosłam nogę, by lepiej obejrzeć sandałki. Boskie! – Czy złote buty nie są zbyt wulgarne? Jak myślisz?

– Tęsknię za tobą... Przyjedziesz do Wiednia?

– A po co? Udało ci się może teleportować Livię na Księżyc? Pani ekshrabina nie zdenerwuje się zaocznie, że razem mieszkamy?

– Zostaw już Livię w spokoju! Przyjedź mnie odwiedzić. Chociaż na kilka dni...

– No właśnie! Na KILKA DNI? Na kilka dni to... sobie dziwkę wynajmij! Chyba cię stać!

Rozłączyłam się. Sprzedawca popatrzył pytająco.

– Biorę! I te niebieskie też!

– Dobry wybór, señorita!

– Wiem! Najlepszy z możliwych!

[6] (hiszp.) – Dzięki Bogu!

Majorka mi amor!

Подняться наверх