Читать книгу Majorka mi amor! - Anna Klara Majewska - Страница 11
ОглавлениеSZKOŁA
Dom, w którym mieściła się Balear International School, nie był typowym budynkiem szkolnym, funkcjonalnym sześcianem z równym rzędem okien, lecz starym podmiejskim dworem, pośpiesznie zaadaptowanym do nowych potrzeb. Dawny ogród został zalany asfaltem i służył za boisko, a wykładany kafelkami taras był miejscem, jak się okazało, wielofunkcyjnym.
Właśnie tu, zupełnie jak rasowe przyjęcie, bo o ósmej wieczorem, rozpoczął się nowy school year. Taras odświętnie udekorowano girlandami i balonami w barwach brytyjskiej flagi, a kolorowe lampiony kołysały się na lekkim wietrze, trochę jak w chińskim karnawale. Częstowano ciasteczkami, oliwkami, migdałami i białym winem, które dzieci popijały po kątach, ale nikt oprócz mnie nie zwracał na to uwagi. Michaś natychmiast odnalazł się wśród nowych kolegów, których poznał rano na „orientation day”, i zniknął za budynkiem, zajęty bitwą na piniowe szyszki.
Stałam sama wśród kolorowego tłumu, ubranego jak na garden party, a nie szkolną wywiadówkę. Głośne rozmowy w różnych językach tworzyły nieznośną kakofonię wieży Babel. Mr Stewart Carey, wysoki, kościsty Brytyjczyk, ubrany w sprane sztruksowe spodnie, bordową kamizelkę i marynarkę w obowiązkową kratę, niemal w całości poświęcił swą przemowę szkolnej statystyce. Z dumą podkreślał, że na jedną nację przypada średnio dwa i pół ucznia, co czyni z Balear „prawdziwie kosmopolityczną instytucję”. Uprzejmie zauważył też, że w tym roku został immatrykulowany pierwszy Polak, niejaki „Majkel Blam”.
No tak, o tym nie pomyślałam. Kolejna tożsamość.
Michaś był już we francuskim przedszkolu „Miszelem”, w niemieckiej szkole Michaelem, a teraz ten „Majkel”... Czy z tyloma imionami będzie wiedział, kim jest? A może współczesny świat właśnie taki powinien być? Pomieszany, wielojęzyczny, kosmopolityczny? Uwolniony od identyfikowania się z Konradem Wallenrodem, młodym Werterem czy d’Artagnanem. Nieklepiący inwokacji do ojczyzny. Bez polskiej historii samych klęsk, zdrad politycznych i bezsensownych powstań.
– Hellooo there! Pani musi być nową mamą! Miło panią poznać! Jestem Mrs Stilton, nauczycielka historii. – Wyraźnie wstawiona korpulentna brunetka ledwo wyhamowała przede mną z niebezpiecznie rozkołysanym kieliszkiem wina w ręku.
– Nice to meet you. Mój syn, Michał... yyy... Majkel, dyrektor właśnie o nim wspomniał, słabo zna angielski. Chciałabym panią uprzedzić...
– Don’t worry, darling! Będzie się u nas czuł fantastycznie! Jeszcze winka? Jest pyszne, polecam! – Jej zaczerwieniona od alkoholu, a może od uderzenia gorąca, twarz płonęła jak piec martenowski.
– Nie, dziękuję... albo dobrze, napiję się!
Pół godziny i trzy kieliszki Blanc Sa Vall później byłam już całkowicie przekonana, że wybrałam dla Michasia najlepszą szkołę pod słońcem. Wszyscy byli weseli i mili, nikogo nie dziwiło moje pochodzenie, a wino zacieśniło szybko budowane więzi. Mr Carey obejmował mnie ramieniem, a zabójczo przystojny Jaume, nauczyciel WF-u pytał, czy jestem nową uczennicą. Och, jakże chętnie bym nią była! I żeby Christiane Kowalsky to widziała!
Zaspałam! Przez to wino. Ale skąd mogłam wiedzieć, że wrócę z wywiadówki kompletnie pijana? Gdyby nie Jaume, który okazał się gentlemanem i moim doraźnym aniołem stróżem, wróciłabym do domu bez samochodu i być może bez dziecka.
Budzik bezlitośnie wskazywał kwadrans po dziewiątej i ani minuty mniej.
– Wstawaj! Zaspaliśmy!
Odpowiedziała mi cisza. Michaś spał, zmęczony nocną zabawą.
– Wstawaj! – Potrząsnęłam nim. – Zaspaliśmy! Nie słyszysz?
– Zaspaliśmy? To ty zaspałaś! Zostaw mnie! – Odwrócił się do ściany.
– Ubieraj się, musimy pędzić! Nie możesz się spóźnić drugiego dnia szkoły! Idę robić ci śniadanie, zjesz w aucie. No pośpiesz się! – Zbiegłam do kuchni. Jakieś herbatniki, banan... OK, jogurt.
– Mama, musimy być za dwie minuty w szkole! Jak mam się spóźnić, to w ogóle nie pójdę! – Michaś ku mojemu zdziwieniu zjawił się w kuchni już po chwili i to kompletnie ubrany.
– Tak, wskakuj do auta! Masz! – Wcisnęłam mu do ręki banana.
– Zwariowałaś? W piżamie będziesz jechać? – Spojrzał na mnie z niesmakiem. – To wysiądę na rogu!
Podjechaliśmy pod szkołę minutę przed dzwonkiem.
Przed budynkiem wciąż kłębiły się samochody. Wąska uliczka była całkowicie zakorkowana. Uwięziona w aucie i w piżamie obserwowałam inne matki.
Niemki nie wysiadały ze swych zwykle czarnych terenowych mercedesów na monachijskich numerach. Wystrojone w pluszowe dresy od Juicy Couture w kolorze pink, który tak dobrze się komponował z mocną opalenizną, platynowymi włosami i plastikowym biustem, kryły brak makijażu albo ekscesy poprzedniej nocy pod wielkimi czarnymi okularami. Ich mężowie dolatywali do nich, „zaparkowanych” na Majorce żon, na weekendy początkowo co tydzień, potem coraz rzadziej, a na koniec przychodziło już tylko pismo rozwodowe. W końcu zostawały na wyspie same, przyzwyczajone do leniwego, dostatniego życia, które po odejściu męża i wraz z dorastaniem dzieci coraz szybciej traciło jakość i sens.
Ubrane w bezkształtne sukienki Angielki niemodnymi samochodami w kolorze bordo przywoziły nie tylko gromadkę dzieci własnych i tych z sąsiedztwa, ale czasem jakieś sałatki i ciasteczka na jarmarki charytatywne. Zaangażowane w życie szkoły, wspierały miejscowy chór i szyły kolorowe chusty dla skautów. Na Majorce zwykle lądowały jako suplement do zatrudnionego w międzynarodowym hotelu, kasynie czy klubie, męża.
Nieliczne hiszpańskie matki w biurowych szmizjerkach podjeżdżały pod szkołę w ostatniej chwili i głośno wyganiały z poobijanych seatów zaspane pociechy, bo spieszyły się do pracy.
– Będę za piętnaście trzecia! Tylko bądź gotowy! Dziś podłączają nam telewizję! – krzyknęłam za Michasiem.
Był punktualny jak nigdy. Czekał na ulicy sam, koledzy jeszcze grzebali się w szatni. Poganiał mnie, niecierpliwił się na światłach, a gdy dojechaliśmy, natychmiast pobiegł do salonu i włączył telewizor.
– Zaraz obiad! – zawołałam z kuchni.
Znowu ulubiona pasta z pesto rosso, bo tylko to chciał jeść. Tym razem trochę oszukane. Sama je zrobiłam z suszonych na hiszpańskim słońcu pomidorów, naszej domowej bazylii i oliwy z Soller.
– Na pewno z moim ulubionym sosem, z Wiednia? Z kartonika? – upewnił się Michaś.
– Oczywiście! – skłamałam. – Jak przyjdziesz do kuchni, to zobaczysz!
– Nie, zjedzmy tu! Fajny film jest – zawołał Michaś z salonu. – Chodź zobacz! O samolotach!
Zaniosłam talerze do pokoju.
Na ekranie telewizora pojawił się samolot, który za chwilę wbił się w wysoki budynek i eksplodował.
– Już chyba trzeci raz pokazują! – entuzjazmował się Michaś.
– Jak to trzeci?
– No tak, bo to jest naprawdę! – powiedział, jakby chodziło o wybuch piecyka gazowego w podwarszawskiej melinie.
„...un avion... Nueva York... terrorista...” – krzyczał przejęty hiszpański lektor. O Boże, to chyba jednak dzieje się naprawdę!
Downtown Nowego Jorku spowijał czarny dym. Ludzie biegali ulicami Manhattanu, w powietrzu fruwały papiery, z budynków wypadały przedmioty, a może ludzie? Tak, ludzie też. Wyglądało to strasznie, a ja prawie nic nie rozumiałam z chaotycznego komentarza dziennikarza hiszpańskiej telewizji.
– Michałku, wyjdź. Idź na taras. Nie chcę, żebyś to oglądał!
– Gorsze widziałem! Nawet trupów nie ma! – odpalił.
– Przecież tam zginęli ludzie!
– Ale ich nie pokazują. Masz jeszcze lody?
– Lody? Teraz?! – krzyknęłam. – Czy ty w ogóle rozumiesz, co się dzieje na świecie?
Popatrzył na mnie zdziwiony i uciekł do swojego pokoju. Zakradłam się pod jego niedomknięte drzwi i podejrzałam, co robi. Może szlocha na łóżku miotany zbyt silnymi emocjami?
Nie, mój syn w najlepsze strzelał do smoka z jakiejś komputerowej gry.
– Zabiję cię! Zgiń, terrorysto! – pokrzykiwał do skrzydlatego gada.
– Michaś? Powinniśmy porozmawiać o tym, co się stało, takie rzeczy nie zdarzają się codziennie... Słuchaj, to nie był film... Nie powinieneś tego w ogóle oglądać. Nie chcę, żebyś miał od tego jakąś traumę. Musimy o tym pogadać! I o twoich myślach, odczuciach... – tłumaczyłam mu przejęta.
– Dobrze – zgodził się. – A zrobisz coś dla mnie? – zapytał.
Odetchnęłam.
– To przynieś mi lody! Truskawkowe! A porozmawiać możemy jutro. Nie widzisz, że gram?
Wrażliwość miał jednak po tatusiu.
Bladym świtem zadzwoniła matka. Nie wróżyło to nic dobrego. Pewnie coś z Piotrusiem.
– Postanowiliśmy z ojcem, że powinniście wracać do Polski – oznajmiła zamiast powitania.
– A niby czemu i niby jak? – Ziewnęłam.
– No przecież tam jest niebezpiecznie, tak blisko do Arabów! Lepiej wracajcie!
– Wpław? Przecież wiesz, że lotniska zamknięte.
– No właśnie! Zachciało ci się wyspy, to teraz masz! Jesteście odcięci od świata! – syknęła z satysfakcją.
Dwunastego września po raz pierwszy od wielu tygodni nad Majorką nie świeciło słońce. Powietrze było ciężkie i szare. Zatokę spowiła gęsta mgła, życie jakby trochę zamarło. Przyczajona wyspa czekała na rozwój wypadków. Podobno na lotnisku koczowały tysiące pasażerów. Do portu wpłynęły pierwsze okręty wojenne. Moja mała apokalipsa majorkańska. Gdy jechaliśmy do szkoły naszym blaszanym rumakiem, włączyłam na cały regulator Walkirię, która idealnie pasowała do sytuacji.
– To teraz będzie wojna? – spytał Michaś, siorbiąc sok z kolorowego kartonika. – Bo wszędzie stoją żołnierze. Możesz wyłączyć tego Mozarta?
– To Wagner! Straż stoi tylko na wszelki wypadek, żeby nas pilnować.
– Ale samoloty nie latają! – upierał się.
– No bo lotnisko jest zamknięte. Wszystkie lotniska są zamknięte. Przecież pokazywali w telewizji.
– To jak się stąd wydostaniemy?
– Po co? Przecież jesteśmy tu bezpieczni. Wyskakuj, odbiorę cię o trzeciej!
W powrotnej drodze zatrzymałam się pod naszym osiedlowym sklepem, żeby kupić coś na obiad. Z trudem znalazłam wolne miejsce na małym parkingu, który o tej porze na ogół świecił pustkami. W środku panował tłok jak na styczniowej wyprzedaży w Harrodsie. Do kasy ustawiła się długa kolejka, ludzie pchali nawet po dwa wózki po brzegi wypełnione baniakami z wodą i konserwami. Butelki mineralnej szybko znikały z półek, więc dorzuciłam do zakupów dwie dodatkowe zgrzewki. Nie zepsują się.
W domu zaparzyłam sobie kawę z kardamonem i zasiadłam przed telewizorem. Telewizja śniadaniowa po raz pierwszy w moim domku. Ale raj, ile programów. Zmieniałam kanały stęskniona ulubionych twarzy, porad kulinarnych i prognozy pogody. Ale na każdym to samo – płonące wieżowce, zaatakowany Pentagon, parę tysięcy ofiar, krach na giełdzie, ponury Manhattan. New York, Nueva York, Nowy Jork. Cały świat skurczył się do tego miejsca, nic innego nie istniało. Jeden gorący temat w globalnej wiosce. Patrzyłam na migające obrazki, na walące się domy, uciekających z pożogi ludzi obsypanych białym popiołem, opustoszałe sklepy. Może jednak za mało wody kupiłam?
Poszłam ocenić sytuację w kuchni. Było kiepsko, prowiantu starczyłoby zaledwie na kilka dni. A potem? Blokada Leningradu? Poza oliwkami, migdałami i cytrusami wszystko tu jest przecież importowane. Postanowiłam działać.
W hipermarkecie w Palma Nova było tłoczno. Ludzie przepychali się, blokowali przejścia, wrzucali do wózków po dwadzieścia kilogramów mąki, całe pudła mleka, brali co popadnie. Zaglądali sobie wzajemnie do koszyków, podpatrywali, wracali do regałów po jakieś niezbędne produkty, ustawiali się w długie kolejki. Pewnie też zrobili przegląd swoich spiżarni. Uległam duchowi miejsca i załadowałam wózek po same brzegi; mleko UHT na dwa kwartały, puszki z mięsem, czekoladę na handel, cukier na wszelki wypadek. Zapamiętałam z filmów wojennych, że trzeba mieć bardzo dużo wódki, więc wzięłam trzy butelki.
Ledwo dopchałam do kasy wózek ciężki jak traktor.
– Magda? Robisz imprezę? – usłyszałam za plecami głos Rosy.
Uśmiechała się ufna i pełna bezwarunkowej miłości do wszechświata. Odwróciłam się. Była ubrana w koszulkę z Che Guevarą na piersiach i srebrną pacyfką na szyi. Czyżby zdradziła Buddę z rewolucjonistą? W jej wózku spoczywała chuda kura ekologiczna i sucha karma dla psa.
– Wolę mieć zapas... Pamiętam z Polski, co to są puste półki – tłumaczyłam się niezręcznie.
– Możesz trochę tego przywieźć na manifę. W sobotę!
– Na co?
– Love and Peace Party! Protest, rozumiesz? Manifestujemy, że się nie zgadzamy na wojnę na świecie. – Rosa promieniała. – Moi znajomi z Montpellier mieszkają w głębi wyspy na kompletnej wsi, będzie ognisko i love & peace. W takiej sytuacji trzeba jakoś zaprotestować i walczyć o pokój...
– A ktoś to w ogóle zauważy?
– Nie o to chodzi – pokręciła głową – wystarczy, że uwolnimy dobrą energię w kosmos... To wspólna przestrzeń. Kupiłaś tyle jedzenia, to ugotuj coś! Każdy coś przyniesie. Dress code Dzieci Kwiaty! Rozumiesz, all you need is love... – zanuciła.
– Dzieci Kwiaty? Lata siedemdziesiąte? – Pomyślałam o Studiu 54, złotych dzwonach, obcisłych cekinowych żakietach i perukach w stylu afro. Bardzo sexy, ucieszyłam się.
– Hipisi, wolna miłość, Hare Krishna! – zawołała. – To cię powinno zainspirować. Wszystko dostaniesz w India Shopie. I nie martw się, Vincenzo też jedzie, zabierzesz się z nami!
Salon mody indyjskiej śmierdział dymiącymi kadzidełkami. Nie znoszę tych klimatów, odkąd dostałam dyzenterii w Bombaju, i to podczas podróży poślubnej. Być może to właśnie dlatego moje małżeństwo z Robertem Blumem okazało się nieudane. Z prędkością światła i na jednym wdechu przeleciałam przez sklep, zrywając z wieszaków batystowe kreacje, konsekwentnie pozbawione formy i krawieckiego kunsztu. Moda dla konsumentów chicken masala i tłustych placków naan. Kolorowe wory idealne dla wiecznych studentek, kościelnych chórzystek i emerytowanych hipisek na Goa.
Po szybkiej selekcji w przymierzalni zdecydowałam się na wyszywaną świecidełkami białą tunikę do kolan. Właśnie wiązałam na czole plecione rzemyki, nucąc Hare Krishna, gdy gdzieś pod stertą kolorowych ciuchów zadzwonił telefon.
– Maddy, to ja. Odebrałem twoją pocztę, jak prosiłaś. Wyciągi z konta, katalogi... – Max zaczął od najmniej dla mnie istotnej informacji w dniu, kiedy świat stanął w obliczu wojny, a ja w obliczu ostatecznego zrujnowania swojej tożsamości płciowej poprzez nietwarzowe ubranie.
– Pocztę? A ty w ogóle się nie interesujesz tym, co się dzieje na świecie? – wrzasnęłam głośniej niż dudniąca w sklepie solówka na tamburynie. – Wiesz, nie za bardzo mogę teraz rozmawiać, jestem akurat zajęta... Mam ważne spotkanie.
– Chyba w Bollywood!
– Co?
– A ta muzyka? Znowu kłamiesz. Posłuchaj mnie!
– Naprawdę nie mogę.
– Tęsknię za tobą!
– Nagle? Co się stało?
– Przecież wiesz, że zawsze... – szepnął.
Jak ja lubię ten jego miękki głos.
– A nie możemy tak choć przez telefon, no wiesz...?
– Co przez telefon?!
– Mam taką ochotę na ciebie... – sapał. – Gdzie jesteś? Zrobisz to ze mną?
– Teraz? Zwariowałeś?
– Rozpinam spodnie...
– Pieprz się sam, zboczeńcu!
– Poczekaj! Kocham cię!
Wyłączyłam telefon. Szybko zapłaciłam i wściekła wybiegłam ze sklepu. Od razu zauważyłam na wystawie obok piękne espadryle na koturnach. Uszyte były z batikowego płótna w kolorze morskiej zieleni. Musiałam je mieć! Pasowały jak ulał. Sprzedawczyni podała mi różowy pakunek. Natychmiast poczułam się lepiej.