Читать книгу Majorka mi amor! - Anna Klara Majewska - Страница 4
ОглавлениеINKARNACJA
Spadam stąd!
Pudła, paki, kartony. W przejściu, na podłodze, wszędzie. Po sufit. Szare i pękate podpierają ściany jak zawstydzone grubasy na dyskotece. Meble w bąbelkowej folii, pościel w plastikowych torbach, rysunki w tubach i pamiątki w rozsypce. Te spakować najtrudniej.
Time to say goodbye, zawył Andrea Bocelli ze starego, kuchennego radia. Stosownie do okoliczności. DJ stacji Antenne Wien chyba czytał w moich myślach.
– Con te partiro! – zapiszczałam najczystszym fałszem i zaraz zamknęłam wychodzące na dom Beethovena okna. W lecie często kręcili się tu japońscy melomani.
Kilka hitów minionego tysiąclecia później zakleiłam ostatni karton. Ten z pamiątkami.
Prościej byłoby to wszystko wyrzucić. Brzydki serwis obiadowy ze złotym szlaczkiem, zdobycz ostatnich lat PRL-u. I posrebrzane sztućce spod lady, wzór Księstwo Warszawskie. Haftowane cepeliowskie obrusy, serwetki, bieżniki. Szklane wazony, opalizujące kieliszki. Nigdy nieużywane i paskudne. Nikomu niepotrzebne. A jednak wciąż nie miałam serca pozbyć się posagu, nawet teraz, gdy moje małżeństwo z Robertem Blumem, lat trzydzieści dziewięć obecnie i dwadzieścia osiem w dniu ślubu, było już tylko wspomnieniem.
Pudło ze zdjęciami z koślawym napisem nabazgranym czerwonym flamastrem: „Magda – wiek XX” też tu zostanie. Czarno-białe fotografie z matury A.D. 1985, dziewczyny w plisowanych spódnicach, torebki ze świńskiej skóry i spalone trwałą włosy. I wyświechtany indeks, Wydział Architektury Wnętrz. Ma już chyba sto lat, a dokładnie szesnaście. Pierwsze projekty wiedeńskich mieszkań i szkice dla naszej spółki Hermad Interiors, Herbert Hoelzl i Magdalena Blum. Niemowlęce ubranka Michasia, jego rysunki. Wczesne abstrakcje, przedszkolne początki malarstwa figuratywnego, faza batalistyczna... Serca „dla Maam od Mihac”, i potem kilka dla „Mutti”. Wyblakłe zdjęcia z dawnych podróży, z jugosłowiańskiej plaży i greckiego kempingu, i te wciąż mocno kolorowe z podróży poślubnej, z egzotycznych wysp, z luksusowych hoteli. Stare listy, jakieś kartki pocztowe, bilety, foldery. Makulatura.
Nie wyrzucę. Nie rozstanę się tak ostatecznie i nieodwołalnie ze swoją przeszłością. Przeprowadzałam się z nią do kolejnych mieszkań, upychałam w nowych szafach, zapełniałam piwnice. Teraz, ograniczona do Rzeczy Najważniejszych, zmieściła się w kilkunastu kartonach.
Moje buty. Moje skarby. Najdroższe. Najcenniejsze. Zbierane, kolekcjonowane, wypastowane, na cedrowych prawidłach, we flanelowych woreczkach i oryginalnych pudełkach. Na każdym polaroid z zawartością, opis i rocznik. Jak najlepsze wina. Ale zabiorę tylko trzy ostatnie sezony i oczywiście najnowsze, wiosna–lato 2001. Nie mówiąc już o botkach Jimmy’ego Choo, które w sklepach będą dopiero jesienią, a które zawdzięczam romansowi mojego sąsiada z jakimś włoskim stylistą. Chyba buchnął je z pokazu. Wiosną, gdy wyprowadziłam je na spacer po Grabenie, Caro umierała z zazdrości. Roczniki 1990–1998 zostają. Choć to tylko dwa kartony, po ostrej selekcji. Ale nie wyrzucę, są prawie nowe, w końcu mam tylko dwie nogi, kiedy miałam nosić?
Przechowam u Maksa w piwnicy.
– Dwanaście metrów, sucha, przewiewna komórka. – To wszystko, co miał mi do zaoferowania po naszych trzech wspólnych latach.
Kutas!
Obiecał, że jeszcze dziś się tym zajmie.
– Ale dopiero wieczorem, Megi. Spedycja i tak nie zabierze wszystkich twoich butów! – szydził Maximilian hrabia von und zu T., z krwią błękitną jak woda w basenie i sercem oddanym cesarsko-królewskiej tradycji, bo już chyba nie mnie.
Z precyzją i zawziętością zaklejał wczoraj paczki, jakby chciał mieć pewność, że wszystko zostanie spakowane, zawinięte, zaklajstrowane na sicher, na zawsze. Najchętniej ja też.
Tragarze przyjechali wczesnym popołudniem.
– Verdammte Scheisse, pudła za ciężkie! – przeklinali. – Żadne nie powinno ważyć więcej niż dwadzieścia kilogramów, przecież przysłaliśmy instrukcję.
– Co tam pani napakowała? Książki chyba? No i na co to? – Spocony blondyn otarł czoło, trochę zbyt demonstracyjnie jak na mój gust.
– To buty. Chyba kolekcja Kéliana, niektóre są z metalowymi okuciami, faktycznie mogą trochę ważyć...
Spojrzał na mnie, jakby nie zrozumiał. A Stephane Kélian to przecież artysta, mistrz formy, rzeźbiarz butów. Przy nim nawet Blahnik jest zwykłym rzemieślnikiem!
– Już wszystko? Dostanę jakieś pokwitowanie? Liczyliście kartony?
Nie, pokwitowania nie będzie, nie liczyli, trzeba było uprzedzić, ale piwa by się jeszcze napił.
– Ma pani gotówkę? Tysiąc dwieście marek! Pamięta pani, szylingów nie bierzemy. Nur Deutsche Mark!
Tak, pamiętałam, tysiąc dwieście, szaleństwo jakieś. Średnia krajowa. Pięć par butów sprzed rozwodu albo dziesięć teraz. No trudno. Odliczyłam banknoty.
Do nocy wietrzyłam mieszkanie z woni niemieckiego potu i hiszpańskich szprotów, które zjedli na obiad. Zamiotłam podłogę, wyrzuciłam śmieci. Zostały tylko rośliny i zgrzewka piwa w lodówce. Dla nowych lokatorów.
I kartony, które miał zabrać Max. Nie zabrał, przysłał SMS-a: „Liebe Megi, nie dam dziś rady, muszę odebrać Livię z lotniska. xxx”.
Zatrzasnęłam więc drzwi. I moje wiedeńskie życie. Na zawsze.
Następnego dnia wylądowałam w Palmie.
Pierwszy raz nie na wakacje, nie na próbę, nie na chwilę. Może na zawsze. Wiecznie zielone palmy, różowe bugenwille i błękitne niebo będą teraz moje! Nareszcie! Witaj, nowa ojczyzno bez słoty, mrozu i kataru! No i bez Maksa von und zu T.
Hotel Montemar na dwie noce w pakiecie z przelotem i obiadokolacją w superofercie last minute. Do kompletu tanie auto z internetu. Radośnie kolorowa strona Happy Cars nie zapowiadała obitej karoserii, przerdzewiałych felg, braku czwartego biegu oraz stylistycznie dobranego pracownika o karnacji krówek ciągutek. Uśmiechnął się do mnie trzema złotymi zębami, zamachał kartką z nagryzmoloną nazwą wypożyczalni i bez słowa zawiózł rozklekotanym busem na prowizoryczny parking daleko od lotniska. Jęknęłam na widok samochodu.
– ¿Que pasa?[1] – spytał tak, że bałam się odpowiedzieć, i wręczył mi kluczyki. Szybko zmieniłam klapki na rasowe mokasyny z nopami, oryginalne car shoes, ręcznie szyte obuwie prawdziwego kierowcy. Przyglądał mi się rozbawiony. Ignorant! Odjechałam z ulgą, gdy po trzeciej próbie silnik w końcu zaskoczył.
Rzęchem z trzema biegami i z mapą na kolanach jeździłam od mieszkania do mieszkania, i każde kolejne okazywało się większą porażką. Obskurne klatki schodowe, zapach wilgoci, metalowe okna zżarte przez słone powietrze, hałaśliwe ulice, smród ze smażalni ryb. Dlaczego nie wpadłam na to, że słowa „lujo” – luksusowy, nie należy rozumieć dosłownie, a widok na morze, owszem, będzie, jeśli się mocno wychylić z balkonu? Zdecydowanie inaczej niż na dołączonych do ogłoszeń zdjęciach, które wertowałam w internecie przez ostatnie dwa tygodnie.
Ostatni na mojej liście był mały, szeregowy domek.
Trochę błądziłam, nim dojechałam do Cas Catala, a potem na calle Llaut, ulicę Kutrową. Była to spokojna uliczka, która przecinała porośniętą piniami, łagodnie opadającą ku morzu skarpę. W górze ulicy w dwóch połączonych asfaltowym podwórkiem rzędach stały szeregowe domki, pomalowane na kolor starego kisielu, zwieńczone stromymi dachami z beżowej, pofalowanej dachówki. W ich małych ogródkach rosły drzewa pomarańczowe, palmy i bugenwille. Sama słodycz na wąskiej granicy bezguścia. Od razu mi się spodobało. Na przedostatnim domku powiewał krzywo powieszony napis Se alquilla – do wynajęcia. Podeszłam do niego i wspięłam się po murze jak złodziej, kompletnie przy tym rujnując lewy mokasyn nowych tods’ów. Wolałabym sobie obetrzeć kolano niż ten wart ćwierć pensji but z limitowanej edycji „Monza”. Na pewno już nie do dostania.
Ukazał się ni to taras, ni patio z murowanymi ławami, kolumnami sięgającymi pierwszego piętra, na których całkiem bez sensu spoczywały betonowe belki, tworząc bardzo umowne zadaszenie. Na tarasie smutek subtropików – kilka ledwo żywych roślin w doniczkach, szczątki suchego pnącza na ścianach, dwa połamane drewniane krzesła i kawałek gumowego węża. Olbrzymie tarasowe okno zasłonięte brudną żaluzją, na której ktoś napisał palcem guarro[2], wieńczyło ten osobliwy obraz.
Ale ja w tym tarasie z tandetnej, różowej terakoty zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Zadurzyłam się w fantazjach o śniadaniach w cieniu oliwkowych drzewek, zamarzyłam o hamaku, o palmach, których też jeszcze nie było, o leniwych popołudniach i jeszcze paru niebieskich migdałach, których nie przewidywał mój budżet. Zapatrzyłam się w ten widok na całą palmeńską zatokę. Na niebo, zawsze błękitne. Na katedrę. Na port. Na morze! ¡Vista al mar! Mogłabym się na to gapić całe życie.
Dwadzieścia cztery godziny później, gdy wróciłam na calle Llaut, przed bramą czekała na mnie pośredniczka, duża blondyna, wyspiarska klasyka wieku menopauzalnego. Przepalona słońcem, pomarszczona jak suszona śliwka, wciśnięta w za małą o numer brzoskwiniową sukienkę z elastycznej koronki, która rozciągała się w większe ażury na brzuchu i biodrach, tworząc dziwaczne, wynaturzone wzory. Gdyby tylko wciągnęła brzuch...
– Silke z Silke Immobilien! – Podała mi na powitanie uzbrojoną w brokatowe tipsy dłoń, ciężką od złotej biżuterii, i jednym fachowym spojrzeniem oceniła moją wiarygodność.
Lustracja nie wypadła chyba najlepiej. Polka, samotna, chwilowo niepracująca. W kucyku, bez makijażu, w wytartych dżinsach i japonkach wyglądałam na wieczną studentkę, a nie na trzydziestopięcioletnią kobietę, matkę dziecku, bądź co bądź architektkę. Czułam, jak z moich stu osiemdziesięciu centymetrów kurczę się przy niej do rozmiaru mniej niż zero, w rozmiarówce amerykańskiej. Natychmiast wyczuła moją niepewność i dobiła mnie jednym celnym spojrzeniem.
Maszerowała pomiędzy rzędami domków przez dziedziniec, który pełnił funkcję parkingu, placu zabaw i śmietnika, rytmicznie stukając obcasami w asfalt: eins, zwei, eins, zwei. Biegłam za nią, wsłuchując się w rzucane z szybkością karabinu maszynowego słowa.
– Ratatatam, rraratatam! Dom jest niezwykle praktyczny. W idealnym stanie, to tutaj rzadkość. Ratatatam! Jest piękny wspólny ogród! Dobra okolica, bezpieczna! Trrrr! Jest dużo chętnych. Achtung!
W furtce w głębi dziedzińca, tam gdzie zaczynał się osiedlowy ogród, co było przesadnym określeniem na kilka palm wokół basenu, stał niewysoki mężczyzna ubrany w lotniczy mundur. Kapitan Iberii? Pewnie przyleciał prosto z pracy. Silke promieniała, gdy jego drobna, kobieca dłoń zniknęła w jej łapie. Przywitaliśmy się, a on zalał mnie potokiem słów wypowiedzianych dziwnym dyszkantem. Mówił tak szybko, że zrozumiałam jedynie, że casa[3] jest bardzo preciosa[4], a przecież uczyłam się hiszpańskiego „na wszelki wypadek” już parę lat, jeszcze w ramach tajnych przygotowań do wymarzonego wyjazdu.
Domek był malutki, ale jakimś cudem na pięciu przyklejonych do skarpy półpiętrach i zaledwie stu dwudziestu metrach mieścił z dziesięć różnych pomieszczeń.
– Jedenaście, bardzo wygodnie! – sprostowała Silke.
Na samym dole znajdował się salon z wyjściem na taras. Cztery schodki wyżej, na poziomie furtki, z małej sieni przeszklone drzwi prowadziły do kuchni i gospodarczego patio, a po drugiej stronie niewiele większa od mojego stołu wnęka uchodziła za jadalnię. Trochę wyżej mieściła się główna sypialnia z widokiem na morze i łazienka z widokiem na sąsiada, bezpośrednio spod prysznica zresztą, a na kolejnym pięterku dwie klitki i przylegająca do nich łazienka zostały mi przedstawione jako pokoje dziecięce. Na poddaszu architekt zaplanował nie wiedzieć czemu gościnną toaletę, chwilowo nieczynną, i małą pracownię z wyjściem na solarium, czyli dyskretny tarasik na dachu, mieszczący co najwyżej jednego opalającego się golasa. I to małego.
Nie zdążyłam się nawet dobrze rozejrzeć; ciota-kapitan się śpieszył, może na samolot, a Silke najwyraźniej nie chciała inwestować więcej czasu w niepewny interes. Niecierpliwie wcisnęła mi wypełnioną papierami białą kartonową teczkę z wielkim złotym S w koronie. Pasowało do jej pierścionków.
– Tu są wszystkie szczegóły, opłaty, aktualny czynsz. Proszę się zapoznać, w ogłoszeniu był mały błąd. I niech się pani szybko decyduje, kapitan Sanchez już ma jednego klienta... Żeby potem pani nie żałowała, domy w tej okolicy idą jak świeże bułeczki! Szkoła międzynarodowa jest niedaleko.
– Tak, wiem. Być może zapiszę do niej syna. Jutro pani odpowiem w sprawie domu.
Królowa „S” niezgrabnie wgramoliła się do golfa cabrio w kolorze sorbetu cytrynowego.
– Rok szkolny tuż-tuż! – próbowała przekrzyczeć warkot dieslowskiego silnika. – Zaraz przyjadą nowe żony, jak co roku, i nic pani nie znajdzie!
Czyje żony? Kapitana? Muzułmanin?
Wróciłam do hotelu dziwnie nakręcona. Minęłam „obiadokolację w pakiecie”, którą czuć było już od progu, i bardzo już vintage’ową windą w kolorze starego złota wjechałam na trzecie piętro. W moim wąsko pojętym pokoju jednoosobowym na jeszcze węższym łóżku rozłożyłam zdobycze ostatnich dwu dni. Trzy metry papierów. W górnym rzędzie zdjęcia mieszkań, które odwiedziłam. Cztery podobnie urządzone apartamenty; podłoga z burej terakoty, wysłużone meble z białego ratanu, beżowa glazura i smętne, zagracone sprzętem AGD, balkony. Nie ma mowy! Dziecko, przyzwyczajone do majestatu wiedeńskiej secesji, przeżyje szok, a ja będę musiała zaczynać dzień od prozacu i kończyć butelką whisky.
Niżej ułożyłam całą zawartość eleganckiej teczki z literą S w koronie; szczegółowy opis w trzech popularnych na wyspie językach, obok skserowane fotografie, na których domek prezentował się bajkowo, i przy samej poduszce standardową umowę najmu. Właścicielem domku był kapitan Encarnación Sanchez-Garron. Cóż to za imię? Sprawdziłam w słowniku: Inkarnacja, Ucieleśnienie! Damskie imię! Kapitan Inkarnacja jednak był kobietą?
Z czasem pełne patosu i chaosu hiszpańskie imiona przestaną mnie dziwić. Poznam Dolores (Cierpienie), spotkam Iluminadę (Oświeconą), będę sąsiadką Concepción (Poczęcia, pewnie niepokalanego), kran naprawi mi Currito (Pewniaczek), a dostawcą mrożonek okaże się niejaki Jesús z Girony. Plejada bohaterów jasełek!
Domek kusił. Gdyby nie ta cena – inna niż w ogłoszeniu i wyższa, niż planowałam. Uzbierałoby się na dobry samochód za kilka lat... Po co mi nowy samochód? Przywiozę tu mój stary. Będę żyć naprawdę oszczędnie, zacisnę pasa. Co za idiotyczne powiedzenie – zacisnę pasa! W moim i tak zawsze robiłam dodatkową dziurkę, żeby nie spadał. Może raczej nie kupię nowych kozaków od Prady, choć w tym sezonie są po prostu boskie...
Otworzyłam butelkę czerwonego wina, przezornie nabytego po drodze w supermercado, i razem z winem oraz kawałkiem sera manchego, gryzionego wprost z papieru, postanowiłam czekać na oświecenie. Odwieczny dylemat – serce czy rozum, i zwykle porażka tego ostatniego. Czy mnie w ogóle stać na takie porażki? A jeśli nie znajdę pracy i pójdę z torbami (z tymi od Louisa Vuittona, najpiękniejszej pamiątce po Robercie Blumie, będzie nawet stylowo). Siedziałam w oknie mojego pokoju, który był tak tani, że nie miał balkonu, i szukałam odpowiedzi w ciemnej otchłani, która szumiała jak morze. Znalazłam ją w połowie butelki Manto Negro.
„Zdecydowałam się! Masz kogoś, kto może sprawdzić umowę?” – wystukałam SMS-a do jedynej znanej mi osoby na wyspie, Rosy Weintraub.
„Zadzwoń do mojego adwokata. Ma na imię Angel. Angel Porreras. Mówi po niemiecku. Zaraz wyślę ci jego wizytówkę. Powodzenia!”.
Angel! Wymawiany z hiszpańska przez „h”. Anhel. Adwokat ma na imię Anioł! Niebiosa mi go zesłały! To znak, że muszę wznieść się ponad przyziemne sprawy. Żegnaj, Prado! Witaj, domku!
[1] (hiszp.) – O co chodzi?
[2] (hiszp.) – brudas
[3] (hiszp.) – dom
[4] (hiszp.) – piękny