Читать книгу Majorka mi amor! - Anna Klara Majewska - Страница 7
ОглавлениеTERESA
Zdenko Dragojević wysłuchał mojej relacji z poligono i po krótkim namyśle oraz po podniesieniu stawki godzinowej zgodził się na pracę w trudnych warunkach. Będzie malował, mimo braku lodówki i zimnej wody, wystarczy, że co dwie godziny dostarczę na budowę worek z kostkami lodu.
– Chyba nie widzisz problemu?
Widziałam, ale cóż. Dostarczę i co pół godziny. Własnoręcznie skułabym dla niego lodowiec, byleby tylko móc patrzeć, jak zaplamione brudnożółte ściany pomału zmieniają się w apetyczną śmietankę. W mocnym świetle południowego słońca wydawały się teraz niemal śnieżnobiałe, ale drobne przełamanie koloru nadawało im szlachetną, miękką głębię. Eggshell, mówią na ten odcień Anglicy, mając na myśli jasne skorupki jajek.
Cały dzień wysypywałam kostki lodu do wanny. Zdenko wpadał do łazienki, ochlapywał się zimną wodą, a potem wyławiał spod lodu kolejną puszkę piwa i zaraz wracał do malowania. Uwijał się dosłownie jak w ukropie.
Następnego dnia zaczął montować meble.
– Wynieś to bella na śmietnik! – Pokazał zakurzoną folię, od której właśnie uwolnił tapicerowane białym lnem łóżko. Było brudne i przesiąknięte zapachem zgnilizny i środków dezynfekujących. Przyłożyłam nos do zagłówka.
– Śmierdzi, co? – wycedził prawdę objawioną przez zaciśnięte na śrubokręcie zęby.
– Na szczęście pokrowiec da się wyprać. Daj, zawiozę do Rosy.
Calle Raoul o tej porze było kompletnie wymarłą uliczką. Większość mieszkańców uciekła przed upałami do północnej Europy, a ci, którzy zostali, byli w pracy albo drzemali za zamkniętymi okiennicami. Zaparkowałam pod domem Rosy przy otwartej na oścież furtce. Manuel nie przybiegł na przywitanie, pewnie skorzystał z okazji i uciekł wytarzać się gdzieś na śmietniku.
Zeszłam po kamiennych schodkach do kuchennego wejścia. Z głębi domu dochodziły jakieś hałasy. Złodziej? Wiedziałam, że tak się skończy wiara Rosy w dobro świata i brak zamków w drzwiach kuchennych. Zawsze podejrzewałam, że dyndające na framudze dzwoneczki feng shui jednak nie załatwią sprawy. Na wszelki wypadek wybrałam numer Zdenka.
– Jak będę krzyczeć, to dzwoń po policję! Jestem u Rosy, ktoś się chyba włamał. To znaczy nie włamał, bo było otwarte – szepnęłam zdenerwowana do słuchawki.
– To w końcu jak? Zdecyduj się – powiedział spokojnie.
– Zostań na linii! Idę tam!
Wzięłam głęboki wdech. Serce łomotało mi jak pociąg w tunelu. Jeszcze jeden oddech. Spodziewałam się najgorszego. Raz kozie śmierć! Wchodzę.
W kuchni, przy zlewie, drobna, przykurczona postać nalewała wody do plastikowej konewki. Nie widziałam jej twarzy, bo miała na głowie biały kapelusz z czegoś imitującego słomkową koronkę. Staruszka ubrana była w bezkształtną sukienkę w różowe stokrotki, grube, cieliste pończochy i ortopedyczne klapki. Wolałabym umrzeć niż nosić takie buty.
Podniosła wzrok znad kranu i uśmiechnęła się.
– A, ty musisz być Madeleine – odezwała się po polsku.
– Tak... Co pani tu robi?
– Podlewam kwiatki – odpowiedziała z prostotą przedszkolaka. – Rosamunde się ucieszy, że ich popilnowałam!
– Rosamunde? Rosa? Rosa Weintraub?
Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że za zgrabną Rosą może kryć się potężna Rosamunde. Ofiara miłości rodziców do Schuberta? Biedaczka!
– Piękne imię! – Staruszka zakręciła kran i z trudem uniosła małą konewkę. – Jestem Teresa, sąsiadka. Mieszkam niedaleko. O tam!
– Pomogę pani! Rosa nic mi o pani nie mówiła...
Wyszłyśmy na taras. Posłusznie podlałam wszystkie trzy rośliny, z których dwie były domową hodowlą konopi. Obserwowała mnie uważnie.
– No, to już chyba wszystkie. – Chciałam uwolnić się od jej wzroku. – Nie musi pani przychodzić, będę o nie dbać... Obiecuję – Uśmiechnęłam się. Niechby już sobie poszła. Coś mnie w niej irytowało.
Ale ona nadal patrzyła na mnie, przekrzywiając śmiesznie głowę.
– Musisz do mnie przyjść na cup of tea i opowiedzieć mi o Polsce. Bardzo długo tam nie byłam, od wojny.
No to wiele by opowiadać. Sześćdziesiąt lat! Nie znoszę historii.
– Dobrze, wpadnę po południu, o piątej jest high tea, prawda? Teraz muszę zrobić pranie i wracać do siebie. Ktoś na mnie czeka...
Odpowiedziała bezzębnym uśmiechem, a ja pomyślałam, że jestem nieasertywną kretynką.
Grono moich znajomych na Majorce rosło. Do Żydówki z nieślubnym dzieckiem dołączył półtorametrowy gej adwokat, chorwacki robotnik i zdemenciała staruszka. Matka by zwariowała na miejscu.
Teresa mieszkała trzy posesje dalej, w skromnym, niegdyś białym domu z niebieskimi okiennicami, z których farba łuszczyła się dużymi płatami, odkrywając surowe, poszarzałe drewno. Od frontu piętrzyły się przedziwne sprzęty; zdekompletowane meble, połamane parasole, rower z jednym kołem. Nierówne schody zastawione były dawno niemytymi miskami z psią karmą, zaschniętą w ohydną brązową skorupę. W innych stała brunatna woda. Uschnięte rośliny tkwiły w tanich plastikowych doniczkach. Dlaczego u siebie nie podlewa? Dom duchów, w którym straszy w samo południe.
Teresa, ubrana w odświętną, choć poplamioną błękitną sukienkę z białym koronkowym kołnierzykiem, stała w progu i uśmiechała się do mnie, tym razem pełnym kompletem sztucznych zębów.
– Hello Madeleine... Magdalena, prawda?
– Dzień dobry! To niezwykłe, że pani już tyle lat tu mieszka. Kiedyś Polacy chyba nie emigrowali na Majorkę? – Pokonywałam stare schody po trzy stopnie naraz, starając się nie wdepnąć w kocie odchody moimi rzymskimi sandałami z beżowych rzemyków, które kupiłam w supermarkecie razem z lodem dla Zdenka. Jeszcze nigdy nie miałam tak tanich butów.
– Jestem taka Polka nie-Polka. Od Andersa, you know. Wejdź, złotko!
Przy zamkniętych oknach mieszanka woni starości, psiej sierści i kociej uryny ścinała z nóg. Nie było to miejsce, w którym chciałam być. Zacisnęłam zęby. Wytrzymam kwadrans i uciekam.
Staruszka przygotowała się na moją wizytę. Na stoliku przykrytym plastikową serwetą udającą belgijską koronkę ustawiła filiżanki z niedokładnym nadrukiem imitującym rokokowy wzór.
– Siadaj, proszę! – Wskazała na typowy angielski fotel z podnóżkiem.
Zapadłam się w czeluść popsutych sprężyn pokrytych ciemnozielonym aksamitem. Teresa usiadła na małej kanapie przykrytej kraciastym pledem.
– Mam coś pysznego. – Pokazała półmisek z fabrycznie pokrojonym keksem. – Jak się cieszę, że cię poznałam! Nie znam tu żadnych Poliaków – zaszczebiotała kresowym zaśpiewem. – Nu, powie mi, co tam w Polsce słychać.
– Hmm... nie wiem, na czym pani skończyła... Wałęsa, Papież, Gierek, NATO? – wyliczyłam zestaw, który powinna znać. Jakaś samotna sprężyna straszliwie uwierała mnie w tyłek.
– To moja największa joy! – rozpromieniła się.
– Co? Papież? – domyśliłam się. Pasowało do niej jak do każdej emerytki.
– Nie – skrzywiła się – NATO! Wreszcie, po tylu latach...
– Rozumiem.
– Herbatki? Zdejmij mi ten box, proszę. – Pokazała pudło stojące na wielkim laminowanym regale, przykładzie najlepszego duńskiego designu lat sześćdziesiątych.
Z ulgą wstałam z niewygodnego fotela. Tekturowe pudło było ciężkie i zdeformowane od wilgoci. Ostrożnie postawiłam je przy Teresie na winylowej wykładzinie, wzór „perski dywan”. Teresa schyliła się i bladą, trzęsącą się dłonią wyciągnęła z niego jakieś stare zdjęcie.
– To ja. Jeszcze w Wilnie.
– Piękna! – Trochę przesadziłam z tym komplementem. – To w szkole baletowej?
– Tak, ale krótko w niej się uczyłam... za krótko... bo wojna... – Zamyśliła się. – Jak ja pięknie tańczyłam... i pas marché, i plié... – Zawirowała koślawymi palcami na stoliku.
– A to kto? – Wyjęłam z pudła fotografię przystojnego mężczyzny.
– Anthony, mój mąż. Ach, jak to było dawno... Po wojnie. Już w Anglii. Uczyłam się na pielęgniarkę, a Tony miał fabrykę bandaży. Kiedyś przyszedł do naszego szpitala i tak go poznałam. A potem to on miał już wielką factory i bardzo dobrze żyliśmy z Tony.
– Bardzo go pani kochała...
– Nie, to zły człowiek. Bardzo zły człowiek. Nie żyje, umarł za karę.
Teresa miała teraz zupełnie inną twarz, siedziała spięta, patrzyła gdzieś w dal i milczała. Wolałam już nie pytać o zdjęcie małego chłopczyka w szkolnym mundurku; na odwrocie czyjaś ręka napisała „Mark, Edinburgh 1965”.
Nagle przebudziła się z odrętwienia.
– Spróbuj ciasta. – Podsunęła paterę.
Miało smak jajek w proszku i esencji migdałowej. Szybko popiłam je zimną herbatą.
– A jak się pani znalazła na Majorce? Dlaczego akurat tu?
Nie odpowiedziała, tylko energicznie klasnęła w dłonie, jak mała dziewczynka.
– Cieszę się, że cię poznałam, Magdo. Opowiedz mi o Polsce.
– A pani nie ogląda telewizji? Przecież pokazują czasem coś o Polsce. Mogę pani podrzucić polskie gazety...
– My dear, ja już nie czytam... Oczy... – Westchnęła. – A televison zostawiłam w Anglii. Jak wszystko... – Westchnęła znowu. – Dla mojej wielkiej miłości, wiesz...
– Opowiem pani o Polsce. – Zmieniłam temat, bo nie chciałam nic wiedzieć o jej namiętnościach. Przerażały mnie. Czy tak tu się kończą wielkie uczucia? Z kotami i w samotności. Zrobiło mi się jej żal. Opowiedziałam więc najpiękniej, jak potrafiłam, jak wszystko zmienia się nad Wisłą, jak przystojni są żołnierze NATO, jak cudnie leżą na nich mundury, jak teraz wycieczki masowo pielgrzymują do Wilna, dbają o cmentarz na Rossie... i jak uwielbiam kuchnię kresową, co też było ewidentnym kłamstwem. Słuchała rozpromieniona.
– Lubisz ptasie mleczko? Weź sobie z fridge, mam go za dużo – powiedziała, gdy chciałam się pożegnać.
Otworzyłam lepką od brudu lodówkę. Była po brzegi zapchana ptasim mleczkiem, wyschniętymi kiełbasami i skwaśniałym białym serem.
– Skąd pani to wszystko ma? To polskie produkty!
– Imalda gdzieś kupuje, pewnie na targu. Jak wróci z Meksyku, to ją spytamy. Już prawie miesiąc, jak pojechała! Ale ja i tak tego nie jem. Tylko ptasie mleczko, zawsze je uwielbiałam.
– Nikt tu teraz nie sprząta? – Odruchowo chwyciłam gąbkę i przetarłam uchwyt lodówki. – Może potrzebuje pani pomocy?
– Nie, złotko, nie lubię, jak mi się tu ktoś kręci. Imalda wróci, to posprząta.
Pożegnałam się szybko stęskniona za moim własnym życiem.
– Jak się cieszę, Maddy, jak się cieszę! – powtórzyła po raz kolejny. – Kiedy znów do mnie przyjdziesz?
– Wpadnę z Rosą. Z Rosamunde!
– Będziesz teraz moją małą polską córeczką! – krzyknęła, machając mi ze schodów, gdy byłam już przy furtce.
Jeszcze i to! Przyśpieszyłam kroku.