Читать книгу Krew Imperium - Brian McClellan - Страница 11
7
ROZDZIAŁ
ОглавлениеMichel stał na południowym obrzeżu Ognistej Jamy i próbował zignorować potworny ból w prawej dłoni. Kikuty, teraz już dwa, płonęły żywym ogniem i Michel potrzebował aż kilku łyków najpodlejszej whisky Palo, by móc choćby myśleć. I chociaż wciąż jeszcze czuł, że palec serdeczny utracił bardzo niedawno, i ból ponownie otwartej rany po małym palcu, to oba kikuty zostały umiejętnie potraktowane stosowną dawką magii i farb z zestawu do malowania. Rany wyglądały na wyleczone co najmniej przed rokiem, po sińcach wokół kłykci nie został żaden ślad. Nigdy jeszcze Michel nie posunął się tak daleko, by wejść w rolę. Miał tylko nadzieję, że było warto. Dynizyjczycy szukali mężczyzny z raną po obciętym przed miesiącem małym palcu, a nie z zaleczonymi kikutami po stracie dwóch.
Odetchnął głęboko, próbując wypchnąć ból z umysłu, i nozdrza wypełnił mu znajomy smród śmieci, szczyn, gówna i potu, który unosił się nad Jamą w upale popołudnia. Do tej mieszaniny dołączył zatęchły odór spalonych nieczystości i drewna, pozostałości po pożarach wznieconych przez buntowników w czasie oblężenia Landfall. Michel nie odwiedził właściwie Jamy od czasów poprzedzających inwazję. Czarne Kapelusze nigdy nie schodziły tu w pojedynkę, a i całymi oddziałami też rzadko. Nawet dla kogoś takiego jak on, kto miał przyjaciół rozrzuconych po tych przepastnych slumsach, oznaczałoby to, że byłby zdany jedynie na siebie.
Teraz, gdy podawał się za czystej krwi Palo, powinien bez większego problemu poruszać się w plątaninie korytarzy i sieci przejść, które w Jamie pełniły funkcję ulic.
Za plecami Michela Ichtracia wpatrywała się w głąb Jamy z nieznacznym obrzydzeniem. Jej obecność stanowiła ryzyko. Jeśli znaleźliby się w prawdziwym niebezpieczeństwie, niewątpliwie bez chwili wahania uciekłaby się do magii, a tym samym wymalowała wielki czerwony wykrzyknik nad ich głowami dla każdego Kościanego Oka i Uprzywilejowanego w mieście.
Swoje przebranie przyjęła całkiem dobrze. Sądził, że obcięcie włosów i złagodzenie jej rysów osłabi nieco wrażenie, jakie wywierała. Ale jeśli już, to zabiegi Bravisa jeszcze je wzmocniły. W luźnych spodniach, bawełnianej koszuli i kamizelce blada skóra Ichtracii i pewność siebie czyniły z niej doskonałą kobietę interesów z północy. Kogoś, kto był przyzwyczajony do biur fabrycznych czy budynków rządowych, ale też i do wydawania rozkazów. W każdym razie Michel miał nadzieję, że to widzą właśnie ludzie, którzy na nią patrzą.
– Ludzie mieszkają tam w dole? – spytała Ichtracia, wyciągając szyję, by zyskać lepszy widok na gigantyczny kamieniołom, spowijający gniazdo pozlepianych z kawałków budynków.
– Nie widziałaś Jamy wcześniej? – zdziwił się Michel.
– Przejeżdżałam obok w powozie. Nigdy nie zatrzymałam się, by obejrzeć to miejsce.
– Nie słyszę zachwytu.
– Jestem przekonana, że w Dynizie też mamy slumsy. Nigdy ich nie widziałam.
Michel otworzył usta, ale Ichtracia nie dopuściła go do słowa.
– Jeśli raz jeszcze zapytasz mnie, czy jestem pewna, to zepchnę cię z krawędzi tej dziury. Dopiero co kazałeś mi odciąć swój przeklęty palec, żeby dopełnić przebrania! Poradzę sobie ze slumsami i kilkoma niebezpiecznymi Palo.
Zamknął usta z kłapnięciem.
– Zrozumiałem. Jesteśmy umówieni na spotkanie. Idziemy?
Zeszli po wykutych w ścianie stopniach, nazywanych Południową Drabiną. Biegnące zakosami schody były na tyle strome, że gdy znaleźli się na dole, Michela straszliwie bolały golenie. Górujące nad nimi budynki, wzniesione właściwie jedne na drugich, przesłaniały słońce i blokowały znaczną część południowego upału, u stóp Drabiny było więc chłodno, ciemno i bardzo wilgotno. Smród spalenizny unosił się tu tak silny, że Michela rozbolała głowa. Zastanawiał się, jak Palo mogli wciąż mieszkać w tym miejscu.
Powietrze było gęste, niemal dławiące, i Michel zmusił się do oddychania, żeby nie zawładnęła nim klaustrofobia. Ichtracia zmrużyła oczy, zacisnęła zęby, jednak ani słowem nie skomentowała atmosfery na dnie Jamy.
Michel obawiał się, że po pożarach slumsy zostaną opuszczone, że większość populacji Palo zostanie zrekrutowana do pracy dla Dynizyjczyków albo ucieknie przed zamieszkami, albo po prostu wyjedzie. Ale podstawa Drabiny była zatłoczona jak zawsze i ludzie potrącali go, mijając. Wydawało się, że nikt nie zwraca większej uwagi ani na niego, ani na Ichtracię, aczkolwiek nie zrobili jeszcze dziesięciu kroków, a już musiał odmówić trzem różnym sprzedawcom ulicznym, którzy oferowali mu niezidentyfikowane mięso, na wpół zgniłe warzywa i używane buty, prawdopodobnie zdjęte z nóg martwego adrańskiego najemnika.
Michel ruszył w głąb Jamy spokojnym krokiem, dostosowując się do rytmu tego miejsca ze zdumiewającą łatwością. Przybrał surową minę mówiącą „nie odzywaj się do mnie” i wysunął przed siebie ramię, by rozcinać ciżbę niczym nożem. Zatrzymywał się raz za razem, by sprawdzić, czy Ichtracia wciąż idzie za nim. Od razu rzucało się w oczy, że nie jest przyzwyczajona do poruszania się w tłumie. Nic dziwnego, w końcu to ludzie zawsze poruszali się dla niej i z jej polecenia. Popychano ją i potrącano tak często i mocno, że w pewnej chwili niemal upadła w brud ulicy. Michel wreszcie cofnął się do niej i stanął obok. Natychmiast zauważył, że Ichtracia w złości sięga do kieszeni. Złapał ją za rękę.
– Twoje rękawice – szepnął, pociągając dziewczynę za sobą. – Masz je w kieszeni?
– Tak.
Zaklął cicho.
– To najlepszy sposób, by pozwolić je sobie ukraść.
– Nie mogłam zostawić ich w pokoju.
Michel wciągnął Ichtracię w zakamarek między dwoma budynkami i zsunął torbę z ramienia.
– Włóż je tutaj. Bardziej prawdopodobne, że ktoś wyciągnie ci rękawice z kieszeni, niż zerwie mi torbę z ramienia.
– Chcę je mieć w zasięgu ręki – zaoponowała, ale jej ton był raczej proszący, a nie rozkazujący. Widział, że już wyczuwała to miejsce, przekonywała się, dlaczego nawet po dekadzie wysiłków Lindet to wciąż była cuchnąca dziura.
– Masz dodatkową parę schowaną w podeszwach butów, prawda?
– Tak, ale…
– Nie możemy ryzykować, że ktoś ukradnie ci rękawice i sprzeda je Sedialowi – powiedział cicho, z naciskiem. – Powiedz mi, czy zawahałby się choć przez moment, zanim wmaszerowałby tu z całą armią, by cię znaleźć, bez względu na koszty?
Widział, jak pulsuje jej tętniczka na skroni. Wreszcie Ichtracia wyciągnęła z kieszeni zwinięte rękawice i wsunęła na dno torby Michela.
– Następnym razem, gdy będziemy sami, nauczę cię sztuczki, którą pokazał mi Taniel. Jego przyjaciel tak chowa rękawice, żeby mieć je pod ręką.
Ichtracia skinęła głową. Sprawiała wrażenie chorej i Michel starał się nie czerpać z tego tej odrobiny satysfakcji, jaka pojawia się, gdy ktoś udowodnił swoje racje.
Tak, chciał jej powiedzieć, tak czuje się człowiek bezradny, jak reszta z nas. Ale mądrze zachował tę opinię dla siebie.
Im głębiej wchodzili, tym wyraźniej Michel widział, że nie tylko pożary zmieniły Ognistą Jamę. Slumsy zalewała dynizyjska propaganda. Każde skrzyżowanie krętych przejść i uliczek było wręcz pokryte plakatami i ulotkami dowodzącymi, że Palo będą wiedli lepsze życie pod dynizyjskim panowaniem. Powtarzał się motyw połączonych w uścisku dwóch piegowatych dłoni, pod którymi czernił się napis: „Dynizyjczycy i Palo: kuzyni zjednoczeni” po adrańsku, dynizyjsku i w palo.
Michel zatrzymał się, by dokładniej obejrzeć jeden z plakatów, i znalazł maleńki znak ukryty w jednym z piegów na lewej dłoni. Pokazał go Ichtracii.
– Znam artystę, który zrobił ten plakat. Kiedyś pracował jako propagandysta dla Czarnych Kapeluszy. Najwyraźniej Dynizyjczycy przeciągnęli go na swoją stronę.
– Łatwiej zawierać przyjaźnie, niż robić sobie wrogów – stwierdziła Ichtracia.
– Gdyby tylko Lindet mogła to zrozumieć – odparł Michel i powstrzymał się przed dalszym komentarzem. Nie do końca wierzył, że Dynizyjczycy składają ofiary z Palo. Niemożliwym było przyjąć coś takiego na wiarę w stu procentach. Wszystkie gazety i propaganda trąbiły nieustannie o zjednoczeniu. Wszystko wskazywało na to, że Palo traktowani są dobrze. Z trudem przychodziło mu porównanie zmian, jakie widział, ze zmianami, jakich się spodziewał. Ale czego właściwie się spodziewał? Ogień i propaganda wprawdzie pozostawiły swój ślad, lecz to ciągle była Ognista Jama.
Nie zatrzymywali się już, póki nie dotarli do wąskiej uliczki, gdzie pod nogami mieli bruk, a nad głowami niebo – niewielki skrawek błękitu pomiędzy dwoma wysokimi i zniszczonymi budynkami. Widok czystego nieba był w Jamie rzadkością i wzdłuż uliczki sklepy tłoczyły się tak ciasno, jak tylko to było możliwe, na zmianę z dziesiątkami ciemnych wejść prowadzących do palarni mala, burdeli, kasyn i tysiąca innych zakamarków. Tłum tu przelewał się tak gęsty, że ledwie dawało się przejść. Michel ujął Ichtracię mocno za ramię i torował im obojgu drogę.
Wypatrzył wąskie wejście i ruszył w tamtym kierunku. Przepchnęli się na drugą stronę ulicy i zdołali stanąć na progu. Wtedy Michel dwukrotnie sprawdził znak nad drzwiami. Na szyldzie wymalowano mężczyznę w piekarskiej czapce i z opuszczonymi spodniami, a napis głosił: „Kucający Młynarz”. Holując za sobą Ichtracię, Michel wszedł do lokalu.
Zeszli po trzech stopniach do chłodnego i wilgotnego pomieszczenia, słabo oświetlonego gazowymi lampami. Tak jak na zewnątrz kłębił się tłum, tak tu siedziało jedynie kilka osób. Michel zatrzymał się na moment na najniższym stopniu, by oczy przyzwyczaiły mu się do półmroku, po czym szybko wypatrzył w kącie znajomą postać.
Szmaragd siedział plecami do ściany, z podciągniętym kolanem, nogą wspartą na ławie, i popijał coś z cynowego kubka. Okulary o zielonych szkłach przesunął na czubek głowy, a jego uderzająco biała skóra wyróżniała go spośród Palo siedzących w pomieszczeniu.
Michel wyminął zygzakiem ławy i stoły, po czym usiadł naprzeciwko Szmaragda.
– Dziwi mnie, że chciałeś spotkać się w publicznym miejscu, i to w Jamie.
Szmaragd podniósł głowę, okulary opadły mu na nos.
– Na Kresimira – zaklął, wodząc od Michela do Ichtracii oczami spod przymrużonych powiek. – Zupełnie nie wyglądacie jak wy.
– O to chodziło – odparł Michel. Tymczasem Ichtracia zajęła miejsce tuż za nim, przy ścianie.
– To przez Dynizyjczyków – wyjaśnił Szmaragd z nutą niepokoju w głosie. – Zaczęli przysyłać swoich ludzi do pracy w kostnicy. Teoretycznie ja nadal tam rządzę, ale nie ufam oczom i uszom na własnym terytorium. Dlatego spotykamy się tutaj.
– Lubią mieć w rękach służby publiczne – skomentowała Ichtracia, opierając się o ramię Michela. – Dziwię się, że tyle z tym zwlekali.
Szmaragd obrzucił Ichtracię badawczym spojrzeniem. Kiedy Michel przykuśtykał do niego zaraz po konfrontacji z Ka-Sedialem, Szmaragd jasno dał do zrozumienia, że nie ufa Uprzywilejowanej, i najwyraźniej nie zmienił zdania.
– Tak, no cóż, to utrudni mi nieco oddawanie się mojemu hobby. Jestem znany w Jamie. Od czasu do czasu pomagam w jednej z klinik. Wyświadczyłem Palo dość przysług, by zostawiono mnie w spokoju. Zatem tak, wszystkie nasze spotkania będą musiały mieć miejsce tutaj.
– To mnóstwo przysług – podsumował Michel. – Czyli bycie szpiegmistrzem to teraz hobby?
– Tak – warknął Szmaragd. – I powinieneś to sobie zapamiętać. Jeśli za bardzo będziesz na mnie polegał, pewnego dnia możesz przyjść, szukając pomocy, i odkryć, że spakowałem manatki i ruszyłem do Brudanii.
Michel zacisnął zęby. Szmaragd miał oczywiście rację. Był aż nadto szczery i bezpośredni, mówiąc, że może być użyteczny tylko do chwili, gdy nie wystawi się na ryzyko.
– W takim razie nie przedłużajmy. Potrzebuję wszelkich informacji o bieżącej sytuacji.
Szmaragd spojrzał na niego ze sceptycyzmem.
– Jakich informacji na jaki temat? Ruchów wojsk? Przybycia dynizyjskich polityków?
– Nie, nie. – Michel ucisnął palcami grzbiet nosa. – Przepraszam, powinienem sprecyzować.
– Powinieneś.
– Potrzebujemy informacji na temat Palo – dodała Ichtracia.
– A dokładniej?
– Plotek – doprecyzował Michel. – Komu przychylna jest opinia publiczna. Publicznych wydarzeń. W ogóle co się działo od czasu, gdy stąd wyjechałem.
– Niewiele, szczerze mówiąc – skrzywił się Szmaragd. – Zamieszki ucichły, jeszcze kiedy tu byłeś. Poza pożarami, które wybuchły przy początkowym ataku Dynizyjczyków, inwazja dotknęła Palo w najmniejszym stopniu. Niektórzy wyjechali, oczywiście. Inni przenieśli się do opuszczonych domostw w Górnym Landfall. Pozostali… – Zrobił gest wskazujący wszystkich wkoło. – Pozostali zajmują się swoimi sprawami.
Michel wymienił z Ichtracią zaniepokojone spojrzenia.
– To wszystko?
– Musisz być dokładniejszy, jeśli chcesz usłyszeć więcej – powtórzył Szmaragd nieco już zirytowany.
– Zniknięcia – podsunęła Ichtracia.
Michel pokiwał głową.
– Właśnie. Ludzie znikający bez wieści. Dzieci. Starsi. Tacy, których nikt nie szuka.
Szmaragd zastanowił się chwilę nad odpowiedzią.
– Tacy ludzie zawsze znikają w czasie wojny. Szukacie czegoś konkretnego?
– Owszem, ale nie sądzę, że powinieneś wiedzieć czego. Nie teraz.
– Rozumiem. – Szmaragd najwyraźniej zaakceptował to rozgraniczenie bez dalszych komentarzy. – Nic nie zwróciło jakoś mojej uwagi. Ale mogę się temu przyjrzeć. Sprawdzić rejestry kostnicy. Popytać trochę. Jak mówiłem, w czasach konfliktu ludzie znikają, ale jeśli dzieje się coś niezwykłego, to powinienem zauważyć wzór. – Zmarszczył brwi. – Dynizyjczycy rekrutują Palo tysiącami, co utrudni moje zadanie.
– W jakim celu rekrutują?
– Na budowy. Prace publiczne w całym mieście. Wielgachna forteca na południu, wokół kamienia bogów. Zaczęli nawet prowadzić rekrutację do wojska. Jeśli w Landfall pozostało dwieście tysięcy Palo, to z grubsza jedna czwarta została wciągnięta do dynizyjskich programów.
Michel słyszał już te plotki, ale chciał poznać opinię Szmaragda.
– Nie wydaje ci się to podejrzane?
– Niekoniecznie. Palo są dobrze traktowani. Z obozów pracy czy wojskowych przychodzi niewiele skarg. Aczkolwiek, może dlatego, że Dynizyjczycy kontrolują, co wychodzi w ogóle. – Pokiwał głową. – Mogę pokopać tu i ówdzie, ale poza tym… – Bezradnie rozłożył ręce.
Michel zaklął w duchu, Miał nadzieję, że Szmaragd podsunie mu jakieś dowody, które pozwolą zdecydować, czy krwawe ofiary są prawdą, czy nie. Zamiast tego otrzymał obrazek o prowadzeniu ogólnie akceptowanego poboru i kierowanym przez biurokrację przerzucaniu ludzi z jednej grupy do drugiej. Jeżeli Dynizyjczycy chcieli, by zniknęło kilka tysięcy ludzi, mogli tego dokonać bez trudu.
– Dowiedz się, czego zdołasz, ale bądź tak ostrożny, jak to tylko możliwe.
– To właśnie robię najlepiej.
Michel spojrzał przez ramię na Ichtracię, która nieznacznie pokręciła głową. Nie miała pomysłów. Będzie musiał przejść do realizacji swojego celu i liczyć, że Szmaragd coś znajdzie. Zirytowany, zdecydował skoncentrować się na następnej pozycji na liście.
– A jakie są nastroje wśród Palo? Popierają okupanta?
– Równie dobrze mógłbyś spytać, czy każdy Kresjanin czci Kresimira – stwierdził Szmaragd obojętnie. – Każdy ma własną opinię o Dynizie. Jak już mówiłem, Palo traktowani są bardzo dobrze. Mają uczciwe zarobki, szanse na awans w wojsku, takie same domy jak inni. W porównaniu z czasami reżimu Lindet żyją jak pączki w maśle.
Nie to chciał usłyszeć Michel. Jeśli Palo naprawdę mieli się dobrze pod panowaniem Dynizyjczyków, to zmusiłoby go do całkowitej zmiany planów ataku. Jak miałby usprawiedliwić pomaganie Tanielowi w walce z najeźdźcą, skoro najeźdźca był znacznie lepszy niż alternatywa? Z drugiej strony jednak, jeśli Dynizyjczycy wybierali młodych i słabych, by składać krwawe ofiary, to Michel nie znał nawet jednego Palo, który uznałby to za akceptowalne.
– Ale nie wszyscy? – zapytał.
– Oczywiście, że nie wszyscy. Nie mógłbym nawet zgadywać, jaki procent popiera Dynizyjczyków. Ale niemały.
– Mają jakiegoś przywódcę? Kogoś tutejszego, kto ma poparcie Dynizu?
– Mają. Meln-Duna.
Michel prychnął pogardliwie. Ten wąż, który zmanipulował Vlorę i skłonił ją do pojmania ostatniej Mamy Palo. No tak, to miało sens. Meln-Dun zaprzedał się Dynizowi już dawno i doskonale nadawał się na przywódcę, jako ten w Jamie, który zatrudniał najwięcej ludzi.
– Czy Ka-poel wyznaczyła kolejną Mamę Palo, zanim wyjechała?
– Owszem – potwierdził Szmaragd. – Mama Palo jest drugim znaczącym przywódcą politycznym. Nie zrobiła zbyt wiele od czasu inwazji, a kiedy Meln-Dun zorientował się, że nie dopadł swego celu, wpadł w furię. Zorganizował swoją prywatną grupę, która ściga Mamę Palo przez ostatnich kilka miesięcy. Mama Palo musi pozostawać w ruchu i nie rzucać się w oczy, i przez to traci poparcie.
– Dynizyjczycy jej nie ścigają?
– Dynizyjczyków ona nie obchodzi. Uznali Meln-Duna za przywódcę Palo w Landfall i zostawili mu wszystkie wewnętrzne kwestie.
– Tak długo, jak uważają, że został opłacony i kupiony – wtrąciła się Ichtracia – nie będą zawracali sobie głowy ani nim, ani Palo, póki wojna się nie skończy. Najpierw zagrożenia zewnętrzne, a potem wewnętrzne.
Michel odchylił się lekko i myślał.
– Czyli jesteśmy odizolowani?
– Mniej więcej – zgodził się Szmaragd. – Poza wysłaniem propagandystów i garstki szpiegów Dyniz nie zamierza zajmować się Jamą, podczas gdy musi walczyć na dwóch frontach.
Tryby w głowie Bravisa zaczęły już się obracać. Tymczasowo odłożył temat krwawych ofiar, by skupić się na konkretnym wrogu: Meln-Dunie. Dynizyjska marionetka musi zniknąć. Jednak Michel znał Jamę, znał Palo. Autorytet Meln-Duna zależał od jego statusu jako przywódcy społeczności i człowieka, który dawał zatrudnienie.
– Moglibyśmy go zabić – zasugerowała Ichtracia.
– Jesteśmy szpiegami, nie zabójcami.
– Ty jesteś szpiegiem – poprawiła go.
– A jak zamierzasz go zabić, żeby twój dziadek nie dowiedział się o naszej obecności w mieście?
Ichtracia obnażyła zęby, ale zmilczała.
– To mój lud. Zamierzam unikać zabijania ich albo doprowadzania do tego, by zostali zabici, na ile to możliwe. Rozumiesz to, jak sądzę?
Ichtracia posępnie przytaknęła.
– Poza tym zabicie Meln-Duna spowoduje jedynie chaos. A my nie chcemy chaosu. Chcemy zorganizować się przeciwko wspólnemu wrogowi. – Michel myślał intensywnie, w jego głowie kształtował się plan. Zaśmiał się pod nosem.
– Coś cię bawi? – spytał Szmaragd.
– Tak – odpowiedział Michel. – Bawi.
– Cóż takiego?
Michel zignorował pytanie.
– Ta grupa wyznaczona do ścigania Mamy Palo. Możesz mi pomóc się do niej dostać?
– Żartujesz sobie?
– Ani trochę.
Szmaragd podrapał się po podbródku.
– Mogę przedstawić cię poprzez jeden z moich kontaktów. Masz dobrą historię, która cię uwiarygodni?
– Zostaw to mnie. – Michel postukał palcami w blat między nimi. – Jeśli dołączę do grupy, będę mógł kierować ich śledztwem i zyskam powód, by kręcić się po Jamie.
– Ale po co? – chciała wiedzieć Ichtracia.
– Żeby wrobić Meln-Duna.
– Chcesz go zdyskredytować?
– W oczach Dynizyjczyków. Tak.
– A w oczach Palo? – zainteresował się Szmaragd.
Michel uśmiechnął się szeroko.
– Zrobimy z tego węża męczennika Palo.