Читать книгу Krew Imperium - Brian McClellan - Страница 16
12
ROZDZIAŁ
ОглавлениеTrzeba było oddać ludziom Meln-Duna, że założyli całkiem niezłe centrum dowodzenia, skąd dyrygowali poszukiwaniami w Ognistej Jamie. Znajdowało się w jednym z biur nad magazynem. Dwie ściany pokryte były policyjnymi szkicami znanych współpracowników Mamy Palo i długimi opisami tych z nich, których tropicielom nie udało się dopaść. Trzecia ściana zapewniała światło dzięki wielkim oknom z ołowianymi szybkami. Na ostatniej, czwartej, zawieszono wielgachną mapę Jamy, zabazgraną notatkami i wielkimi czerwonymi iksami.
Mapa zainteresowała Michela najbardziej, ale gdy weszli, najpierw przez kilka sekund przyglądał się zbieraninie tropicieli. Poza nim, Ichtracią i Dahrem w skład grupy wchodziło sześciu mężczyzn i dwie kobiety. Oczywiście sami Palo, choć po strojach wnioskował, że wszyscy pochodzili albo starali się udawać, że pochodzą z różnych sfer. Tylko dwóch miało na sobie tradycyjne brązowe bawełniane garnitury, najczęściej noszone przez Palo żyjących w miastach. Obie kobiety ubrane były w koźle skóry. Inny nosił się jak bruduński kupiec: miał dobrze skrojony błękitny kaftan i trikorn.
Dahre zajął miejsce na fotelu, odchylił go, aż przednie nogi mebla oderwały się od podłogi, i wsparł stopy o róg zniszczonej sofy. W dłoni trzymał cynowy kubek pełen kawy. Przypominał steranego życiem kapitana policji, który o poranku informuje swych sierżantów o bieżącej sytuacji. I na ten widok Michel zatęsknił za kapitan Blasdell. Ciekawe, co się z nią stało? Mógł mieć tylko nadzieję, że wydostała się z miasta, zanim Dynizyjczycy zaczęli czystki.
Dahre dotknął czoła w geście powitania.
– Słuchajcie, to jest Tellurin, a to Avenya, łapacze złodziei z Brannon Bay. Pomogą nam w poszukiwaniach. – Zaczął przedstawiać tropicieli. Michel oczywiście odnotował imiona w pamięci, ale uwagę zwrócił jedynie na dwoje poszukiwaczy: starszego mężczyznę z zajęczą wargą, który rzucił im gniewne spojrzenie, gdy tylko usłyszał „łapacze złodziei”, i jedną z kobiet odzianych w skóry, dziewczynę, która uśmiechnęła się ironicznie pod adresem Ichtracii i otwarcie wywróciła oczami, mając na myśli Michela.
Reszta grupy sprawiała wrażenie zadowolonej z przybycia dodatkowej pomocy. Ale tych dwoje mogło być w przyszłości przyczyną kłopotów.
– Nieźle się tu urządziliście – oznajmił Michel, kierując się wprost do mapy Ognistej Jamy. – Domyślam się, że ktoś z was ma policyjne doświadczenie.
Gniewny grymas na twarzy starszego mężczyzny nieco złagodniał.
– Ta, ja. Dwadzieścia pięć lat w Nieregularnej Dywizji Palo, tu w Jamie.
– Couhila, tak? – spytał Michel.
– To ja.
– Bardzo dobra robota.
Grymas złagodniał jeszcze trochę i starszy mężczyzna skinął Michelowi głową z uznaniem. Policjanci z zasady nie lubili łapaczy, widzieli w nich jedynie lokalnych łowców nagród, niemniej mało kto chciałby zaprzeczać, że doświadczony łapacz był najlepszym wyborem, gdy chciało się znaleźć kogoś, kto się ukrywa. Michel wykorzystał tę reputację, odzywając się takim tonem, jakby przejmował dowodzenie w grupie.
Dahre wskazał na dziewczynę, która powitała Michela wywracaniem oczami.
– Devin-Mezi pomogła Dynizyjczykom, kiedy przeszukiwali katakumby, gdy ścigali tego zamachowca z Czarnych Kapeluszy. Była z Domem, który kontrolował te poszukiwania, i podsunęła im mnóstwo dobrych pomysłów.
Michel opanował wzdrygnięcie. Devin-Mezi definitywnie należało mieć na oku. Jeśli pomagała Domowi Yareta, to istniało duże prawdopodobieństwo, że widziała twarz Michela przy niejednej okazji.
– Dobrze. To wszystko jest naprawdę dobre. – Wskazał na iksy na mapie. – A te miejsca już sprawdziliście?
Odpowiedziało mu potakujące kiwanie głowami. To był, jak stwierdził na pierwszy rzut oka, największy błąd w ich organizacji poszukiwań. Sprawdzali losowe miejsca – prawdopodobnie na podstawie doniesień i fałszywych tropów.
– Przeszukiwanie jedynie okolic, do których prowadzi nas zebrany wywiad, nie pozwoli nam pojmać bojowniczki o wolność Palo. Nie, ta Mama Palo… najprawdopodobniej pozostaje w ruchu, cofa się, wraca do miejsc, w których była, zmienia kryjówki na zawołanie. Jeśli jest taka bystra, to ma przenośną mapę, która wygląda jak nasza, i zaznaczyła na niej lokale, które wywróciliście do góry nogami.
– Skąd będzie wiedziała, gdzie zamierzamy uderzyć? – zapytała Devin-Mezi, ściągając górną wargę w pogardliwym grymasie.
Michel powiódł spojrzeniem od Mezi do Couhili. Tych dwoje go niepokoiło, musiał jedno z nich zrobić swym przyjacielem, a drugie wrogiem. Wszystko wskazywało na to, że komplementy zadziałały na Couhilę.
– Bo najwyraźniej nie jest idiotką! – warknął w odpowiedzi. – Bojownicy o wolność nie żyją długo, jeśli nie potrafią utrzymać się o krok przed lokalnymi władzami. Prawdopodobnie ma w Jamie tyle samo oczu i uszu, co i wy. – Wiedział, że tak jest i że jest przy tym bardzo bystra. Ka-poel zostawiła wszystko w rękach swojej najlepszej agentki.
– Co zatem z tym zrobimy? – chciał wiedzieć Couhila.
Michel z szacunkiem skinął głową.
– To są naprawdę świetne narzędzia – wskazał wyposażenie biura – ale musimy ich mądrzej używać. Brannon Bay nie ma takiego gniazda szczurów jak Ognista Jama, ale mamy slumsy. Jedyny sposób, by kogoś wykurzyć, to metodyczna praca. – Dla podkreślenia dźgnął palcem w punkt na mapie przedstawiający południowo-wschodni róg Jamy, a następnie kolejny, i kolejny, przesuwając się od krawędzi w stronę środka. – Weźmiemy się za wszystkich, którzy coś wiedzą. Zaczniemy rozdawać pieniądze i groźby, i wszędzie, gdzie tylko pójdziemy, będziemy budować siatkę informatorów.
Dahre podniósł swój cynowy kubek, upił z niego i odezwał się po raz pierwszy od chwili, gdy przedstawił wszystkich sobie nawzajem.
– To, em… bardzo ambitne.
Michel wzruszył ramionami.
– Pracowałem dla starych wyg wśród łapaczy i ich bardzo bogatych klientów. Powiedziałeś, że pieniądze nie stanowią problemu, więc…
– W ramach rozsądku – wszedł mu w słowo Dahre.
– W ramach rozsądku – zgodził się Michel. – Nie możemy prowadzić takiej akcji przy ograniczonych środkach, ale bazując na tym, co już tu zrobiliście, myślę, że możemy to zrobić bez popadania w przesadę. Kilku więcej rzezimieszków plus pięćdziesiąt tysięcy krana na łapówki…
Znowu mu przerwano, tym razem zrobiła to Devin-Mezi, wybuchając głośnym śmiechem.
– Pięćdziesiąt tysięcy na głowę? Co, planujesz wziąć działkę z każdej łapówki?
– Łącznie – warknął Michel. – Rozprowadź po Jamie pięćdziesiąt tysięcy, a wystarczy odrobina pomyślunku i raz-dwa dopadniemy tej całej bojowniczki.
Zerknął na Ichtracię, która stała przy drzwiach, z rękoma w kieszeniach bacznie obserwowała całą grupę. Nabrała już nieco pewności siebie przy Palo, ale Michel wciąż widział cień niepokoju w jej oczach, napięcie mięśni w całym ciele, jakby szykowała się do walki bądź do ucieczki.
– Słuchaj – zwrócił się do Devin-Mezi – jeśli chcesz ścigać duchy, nie mam nic przeciwko. Ja dostaję wypłatę co tydzień. Ale premia za znalezienie zbiega jest tym większa, im szybciej wykonam zadanie, i tak właśnie należy się do tego zabrać. Albo ja podziękuję.
Dahre wstał pospiesznie, odchrząkując przy tym.
– Nie, nie! – zaoponował. – Nie ma potrzeby odchodzić. Podoba mi się ten plan. Może właśnie potrzebujemy właściwej metody, żeby znaleźć tę sucz i wrócić do uspokajania nastrojów w Jamie.
Devin-Mezi patrzyła na Michela, krzywiąc się z odrazą. Couhila sprawiał wrażenie zadowolonego. Michel zauważył, że stary sierżant nie przepadał za młodą aktywistką. Mógł wykorzystać tę wiedzę.
– Dobrze. Wspomniałeś o katakumbach. Są zaznaczone na mapie? – zapytał.
– Na tyle, na ile nam się je udało zaznaczyć. W trakcie poszukiwań Czarnych Kapeluszy przeczesano tysiące mil korytarzy, więc teraz znamy je nieco lepiej niż wcześniej, ale wciąż jest jeszcze wiele nieznanych miejsc. – Dahre podszedł do mapy, spoglądając na nią spod przymrużonych powiek. – Prawdę powiedziawszy, większość Palo żyjących zgodnie z tradycjami obawia się tego miejsca. Same przesądy i inne takie brednie. Mama może się tam ukrywać, ale w katakumbach pełno jest zapadlisk, pułapek, trujących wyziewów i naprawdę łatwo tam się zgubić. Założę się o zarobki z przyszłego tygodnia, że jest gdzieś tutaj, w Jamie.
Michel zaczął kręcić przecząco głową jeszcze w trakcie wypowiedzi Dahrego. Zgadzał się z brygadzistą, ale też nie chciał, by naprawdę złapali Mamę Palo. Potrzebował jedynie, by się do niej zbliżyli na tyle, by potem mógł odnaleźć ją same. Nie było więc nic złego w zaciemnieniu sytuacji odrobinę.
– Z całym szacunkiem, nie zgadzam się. Niebezpieczeństwo może niektórych z nas powstrzymać przed zejściem do katakumb, ale nie bojowniczkę o wolność. Całe jej życie to jedno pasmo niebezpieczeństw. Perspektywa zgubienia się w podziemiach jej nie odstraszy. Musimy zajrzeć pod każdy kamień i do każdego tunelu. Jeśli będziesz miał dodatkowych ludzi, to nawet zorganizować regularne przeczesywanie korytarzy.
Dahre zmarszczył brwi i przytaknął z oporem.
Michel jeszcze przez chwilę przyglądał się mapie.
– Zaczniemy tu – oznajmił, pokazując miejsce położone w niewielkiej odległości od kamieniołomu. – I zaczniemy od przeczesania terenu. Niewielkie łapówki, obietnice pracy i przyszłego bogactwa. A potem podejmiemy szybkie działania na podstawie zebranych tu informacji. Błyskawicznie wpadamy i bierzemy, co trzeba, w ten sposób może uda nam się pochwycić jednego z poruczników albo kogoś, kto będzie wiedział coś więcej na temat miejsca pobytu Mamy Palo.
– Taką technikę stosowały Czarne Kapelusze – stwierdził Couhila. Z jego tonu wynikało raczej, że chciał okazać się pomocny, ale po tych słowach na twarzach tropicieli pojawiły się gniewne grymasy.
Michel splunął na podłogę i też skrzywił się z odrazą.
– Niestety tak. Ci gnoje są dobrzy w takich działaniach.
– Nie podoba mi się wykorzystywanie ich metod – odezwał się Palo ubrany jak bruduński kupiec.
– A myślisz, że to Czarne Kapelusze to wymyśliły? – Michel zwrócił się doń napastliwie. – Nie. Od tysięcy lat tak się prowadzi poszukiwania. Jeśli chcesz z tego zrobić kwestię polityczną, proszę uprzejmie, ale może po skończonej robocie. – Obrzucił obecnych spojrzeniem spod ściągniętych brwi. Zauważył przy tym, że Dahre uśmiechał się kpiąco. Brygadzista doskonale wiedział, co Michel robi, i najwyraźniej to aprobował.
Jakżeby inaczej, to była kolejna robota, którą musiał wykonać.
– No dobra, zaczynajmy – rzucił Michel. – Jama ma dwadzieścia poziomów, tak? Wy dwoje zacznijcie od najwyższych. Wy troje po prostu od kolejnych poniżej. A wy troje zajmiecie się tymi przy dnie. Ja i Avenya obskoczymy resztę. Pamiętajcie, że nie próbujemy nikogo pochwycić, nie od razu. Teraz zadajemy pytania, puszczamy w obieg trochę monet. Może kilka dynizyjskich bonów na racje. Jeśli na cokolwiek traficie, zameldujecie mnie i Dahremu.
Tropiciele zaczęli się rozchodzić. Michel poczekał, aż większość opuści biuro, i podszedł do Dahrego.
– Przepraszam, że tak się panoszę – powiedział cicho. – Nie chciałem w żadnym razie nastąpić ci na odcisk.
Uprzejmy i miły. To najlepszy sposób, żeby zinfiltrować przeciwnika. Dahre zbył te obawy machnięciem dłoni.
– Wiesz, co robisz. Ja jestem tylko brygadzistą z kamieniołomu, któremu szef ufa. – Skrzywił się. – Doprowadzisz tę przeklętą sprawę do końca, a jeszcze ci będę w knajpie stawiać. Na otchłań, nawet zasugeruję szefowi, by cię zatrudnił na stałe.
– Zrobię, co w mojej mocy – obiecał Michel i ruszył do drzwi.
Odczekał, aż znaleźli się już w pewnej odległości od kamieniołomu i zgubili swych nowych współpracowników, a potem przeciągnął dłońmi po włosach i zgiął się, wpatrzony w pokryty mazią grunt, oddychając głęboko i niepewnie. Powoli porzucił rolę, znikł gdzieś uśmieszek znamionujący pewność siebie i rozważne spojrzenie. Napięcie związane z tym, że cały dzień był praktycznie kimś innym, nagle pochwyciło całe jego ciało dreszczem. Zobaczył, jak drżą mu końce palców.
– Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jaki jesteś przerażający.
Michel spojrzał na Ichtracię. Ona też była spięta, jak wcześniej, ale teraz dodatkowo przyglądała mu się z dziwnym wyrazem oczu.
– Niby ja?
– Tak, ty. Patrzyłam, jak zakładasz inną osobowość, jakby to był zestaw ubrań. Ściskający dłonie na przywitanie. Pełen ciepła, przyjacielski. Kiedy odkryłam, że nie jesteś tym, za kogo się podawałeś, pomyślałam, że i ja, i Yaret byliśmy głupcami, wpuszczając cię w nasze progi. Ale teraz widziałam, jak pracujesz… – Zaśmiała się cicho i pokręciła głową. – Wiedziałam, że jesteś dobry w tym, co robisz, ale to było absolutnie przerażające.
Uśmiechnął się w podziękowaniu za komplement, choć wcale nie odniósł wrażenia, że został pochwalony.
Czuł kwaśny posmak w ustach, którego nie mógł zignorować. Już kiedyś mu się to zdarzyło. Dahre, Couhila, nawet Devin-Mezi. Wszyscy ci Palo pracujący dla Meln-Duna nie byli wcale złymi ludźmi.
– Lubię Dahrego – przyznał cicho.
– Wydaje się kompetentny. Ale od razu go ująłeś.
– Tym bardziej szkoda.
– Nie chcesz wykonać swojej roboty? – Ichtracia była wyraźnie zdumiona.
– Tu nie chodzi o to, czego chcę. Muszę to zrobić, więc zrobię. Ale oszukiwanie tych wszystkich ludzi, całymi dniami… – Zamilkł. Chciał powiedzieć, że taka robota odciska swoje piętno, lecz to by było raczej mało empatyczne stwierdzenie, gdy się wzięło pod uwagę, że Ichtracia należała do ludzi, których oszukał. Powoli przywołał maskę na twarz.
– Może odwalimy trochę roboty w terenie i przekonamy się, czy złapiemy trop Mamy Palo?
Ichtracia przez chwilę mu się przyglądała. Zauważył, że jego powrót do roli zbił ją nieco z pantałyku.
– Myślisz, że ją znajdziemy?
– Musimy. Cały mój plan opiera się na tym, że zdołamy się z nią skontaktować. Ale mamy też co innego do załatwienia.
– Wrobienie Meln-Duna?
Michel uśmiechnął się szeroko.
– W tym cała zabawa.