Читать книгу Krew Imperium - Brian McClellan - Страница 13
9
ROZDZIAŁ
ОглавлениеMichel siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze wynajętego mieszkania głęboko w trzewiach Ognistej Jamy i pracował przy mdłym świetle gazowej lampy. Paliwo do lampy płynęło rurą, na oko zamontowaną partacko, wiodącą z sufitu przez ową lampę i do następnego pomieszczenia dziurą tak dużą, że kot by się przecisnął. Przez ściany grubości papieru wyraźnie słyszał rozmowy i śmiech, sam więc ściszał głos za każdym razem, gdy się odzywał.
Dokończył prucia szwów po jednej stronie kamizelki Ichtracii i wywrócił ubranie na lewą stronę.
– Daj mi lewą rękawicę – polecił Dynizyjce. Siedziała na podłodze tuż obok, obserwując go, co chwilę odczytywała fragment z książki w palo afektowanym północnym akcentem.
Podała Michelowi rękawicę. – Palo uciskani byli przez setki lat – przeczytała – od czasu przybycia Kresjan, którzy pożądali naszych ziem, pragnęli nas złamać i zniewolić.
– Nie, nie – przerwał jej Michel. – Dłuższe „o”. Twój akcent niczego nie przypomina. A twoja tożsamość musi być spójna.
Ichtracia zmrużyła oczy, ale posłusznie powtórzyła oba zdania i przeczytała cały akapit do końca.
– Lepiej?
– Trochę. Musisz ćwiczyć, jeśli masz zamiar prowadzić prawdziwą rozmowę z kimś z północy.
– A istnieje takie ryzyko?
– Na tyle, że powinnaś być przygotowana. – Michel dokończył przyszywać kraniec rękawicy Uprzywilejowanej, przymocowując ją do wnętrza kamizelki na tyle mocno, by rękawica nie wypadła, ale tak, aby można ją uwolnić silnym szarpnięciem. – Spróbuj teraz.
Ichtracia wstała, założyła kamizelkę. Powoli wsunęła dłoń do kieszeni. Trzeba było kilku prób, a potem nagłym gestem wyszarpnęła dłoń w rękawicy, z której zwisało kilka kawałków zerwanej nici.
Uśmiechnęła się kątem ust.
– To działa lepiej, niż się spodziewałam. – Uniosła rękę i obejrzała symbole na grzbiecie rękawicy. – Żadnych zniszczeń, które uniemożliwiłyby mi korzystanie z magii.
– Dobrze. Wszyję ją z powrotem i dołożę drugą – powiedział Michel. – A ty poćwicz ten ruch tak kilkanaście razy co wieczór.
– Żartujesz? Zadziałało jak złoto!
– Za pierwszym razem, owszem – zgodził się Michel. – Ale nie wiadomo, czy zadziała przy trzecim albo dziesiątym razie. Musimy mieć pewność, że zdołasz to zrobić, gdy ktoś będzie do ciebie strzelał lub próbował przebić cię nożem. Widziałaś kiedyś karcianą sztuczkę? Albo kogoś, kto obraca nóż w palcach, ale szybko?
– Tak.
– Musieli powtórzyć ten ruch z tysiąc razy, zanim nauczyli się wykonywać go jak należy. To też jest sztuczka. Nie aż tak skomplikowana, ale może ocalić nam życie. Ja będę przyszywał, ty ćwicz.
Ichtracia prychnęła i oddała Michelowi rękawicę, a potem kamizelkę.
– To zabrzmi niemądrze, ale teraz, kiedy zobaczyłam tę sztuczkę, to jestem głęboko zdziwiona, że wszyscy Uprzywilejowani nie mają zapasowych rękawic wszytych w ubranie.
– Może mają? – podsunął Michel.
– Może. Jednak większość Uprzywilejowanych, których spotkałam, nie zniżyłaby się do takich wybiegów.
Michel zaczął ponownie przymocowywać rękawicę.
– Przyjaciel Taniela, Borbador, ma mnóstwo sztuczek w zapasie. Przynajmniej tak mówi Taniel. Borbador był ulicznym szczurem, który nigdy jakoś nie przekonał się do kamaryli Uprzywilejowanych. Nie był najsilniejszy ani najmądrzejszy, ale z pewnością najbystrzejszy. Z tego, co mi mówiono, albo się za nim przepada, albo szczerze nienawidzi.
Ichtracia wróciła na miejsce obok Michela.
– Zapamiętam to sobie na wypadek, gdybym go kiedyś spotkała.
– Może się tak stanie – odparł Michel. – Jeśli pogłoski o adrańskiej armii na północy to prawda, Borbador może być z nimi.
Zerknął ku dziurze w ścianie. Dobiegający stamtąd śmiech przycichł. Michel usłyszał stęknięcie i chichot, i sam się zaśmiał. Sąsiedzi zajęli się czymś innym. Skończył ponownie przyszywać rękawicę i właśnie miał przejść do drugiej, gdy za drzwiami rozległy się kroki. Nastąpiła króciutka pauza i szczeliną pod drzwiami ktoś wsunął kawałek papieru, po czym kroki ruszyły w głąb korytarza.
Liścik napisany był szyfrem.
– Meln-Dun szuka ludzi, którzy nie mają powiązań z miastem, do poszukiwań Mamy Palo. Masz spotkanie o trzeciej w kamieniołomie. Kontakt nazywa się Dahre. Zbędny. – Michel przeczytał notkę jeszcze kilka razy, po czym spalił papier w płomieniu lampy nad głową. W jednej chwili liścik zmienił się w dym i popiół. – Wygląda na to, że Szmaragd zrobił, co do niego należało – stwierdził.
– Nie powinniśmy najpierw skontaktować się z Mamą Palo, zanim podejmiemy pracę dla wroga?
– Gdybym wiedział, gdzie ją znaleźć, tobym się skontaktował – odparł Michel. – Ale ona się ukrywa.
– Wykorzystasz zatem Meln-Duna, by ją znaleźć?
– Skoro mam pod ręką narzędzie, równie dobrze mogę je wykorzystać. Jesteś gotowa?
Ichtracia z pewnym wysiłkiem przełknęła ślinę, po czym skinęła głową.
– Dobrze. Ćwicz akcent, ja skończę z rękawicami. A potem pójdziemy na spotkanie.
Michel i Ichtracia przemierzali sieć uliczek, ścieżek, chwiejnych mostów i skrótów łączących budynki w Ognistej Jamie. Zeszli ku rzece, a potem ruszyli w górę jej biegu do jedynego zakątka ogromnego kamieniołomu, który wciąż jeszcze dostarczał kamienia pod budowy.
Produkcyjna część kamieniołomu oddzielona była od reszty wysokim płotem. Michel odnalazł bramę otwartą na ulicę i zebrany tłum. Z wysokości wapiennej kolumny przemawiał do ludzi mężczyzna, który chyba był brygadzistą, towarzyszyło mu dwóch opryszków z solidnymi pałkami. Michel zaczął przepychać się skrajem tłumu, ani na chwilę nie wypuszczając z uścisku ramienia Ichtracii. Przeszli przez bramę i dalej, do jednego z drewnianych magazynów wciśniętych w kąt kamieniołomu.
Słońce stało bezpośrednio nad nimi, widoczne doskonale w szerokiej przerwie pomiędzy końcem zabudowań Palo a granicą Ognistej Jamy. Michel osłaniał oczy, póki nie dotarli do drzwi budynku, gdzie mieściły się biura. Tam uchylił grzecznie kapelusza strażnikowi z pałką. Odchrząknął i wszedł w rolę.
– Przyszliśmy w sprawie pracy – oznajmił w palo z północnym akcentem. Przyjął postawę pewnego siebie mieszczucha, ramiona miał rozluźnione, oczy na wpół przysłonięte powiekami, lecz czujne, mówił tonem uprzejmym, w którym słychać było jednak twarde nuty.
Straż przy drzwiach pełniła młoda kobieta ze zniszczoną twarzą, usianą starymi bliznami.
– Jak każdy. – Machnęła pałką. – Zatrudnią jedynie trzydziestu nowych, żeby wypełnić rozkazy Dynizyjczyków, więc powodzenia.
– Nie – powiedział Michel. – Nie takiej pracy. Mam spotkanie z Dahrem.
Wartowniczka uniosła brew.
– Jasne. Wejdźcie do środka, na piętrze pierwsze drzwi po lewej.
Michel ruchem głowy nakazał Ichtracii iść za sobą. Weszli do obszernego pomieszczenia rozbrzmiewającego brzękiem i zgrzytem narzędzi, którymi kamieniarze nadawali blokom granitu tysiące różnych kształtów, oraz krzykami brygadzistów organizujących grupy, które ciągały skończone produkty ku rzece. Żelaznymi schodami zamontowanymi przy ścianie Michel i Ichtracia wspięli się na górę, gdzie duże biura zwisały z potężnych belek nad warsztatem kamieniarskim, kołysząc się przy tym niebezpiecznie. Michel śmiało podszedł do pierwszych drzwi i załomotał w nie pięścią, po czym oparł się swobodnie o ścianę i począł przyglądać się pracy kamieniarzy poniżej.
Na pierwszy rzut oka nic tu nie odbiegało od normy. Kamieniarze robili, co do nich należało pod czujnym okiem brygadzistów, wprawdzie na hali można było dostrzec kilku zbirów z pałkami, ale ci wydawali się bardziej zainteresowani obserwowaniem drzwi niż pilnowaniem jakiegokolwiek kodeksu pracy. Michel zauważył jednego Dynizyjczyka w morionie i napierśniku, który stał na baczność na wychodzącej z biur galeryjce.
– Kto tam? – odezwał się jakiś głos w odpowiedzi na pukanie.
– Jestem Tellurin – odparł Michel. – Mam spotkanie z Dahrem.
Coś zaszurało, najpewniej odsuwane krzesło.
– Myślałem, że będzie was dwoje. – Łysa głowa wychynęła zza drzwi. – A. No i jest was dwoje.
– Tellurin i Avenya – przedstawił ich Michel. – Dostaliśmy polecenie, by tu przyjść i rozpytać o robotę.
– Jesteście łapaczami złodziei z Brannon Bay? – Dahre obrzucił ich taksującym wzrokiem i zdawało się, że Ichtracia zrobiła na nim większe wrażenie niż Michel. W przebraniu czy nie, otaczała ją ta charakterystyczna aura osoby budzącej respekt.
Na aprobujące kiwnięcie głowy Dahrego Michel odpowiedział wymuszonym uśmiechem.
– To my.
– Dobrze, dobrze. – Dahre wyszedł z biura, zamykając za sobą drzwi, i uścisnął dłonie obojgu. Sprawiał wrażenie jowialnego człowieka, z pewnością nie kogoś, komu Michel chciałby wbić nóż w plecy. Tym bardziej szkoda.
– Chodźcie za mną, znajdziemy szefa.
Gdy tylko Dahre się odwrócił, Michel wymienił z Ichtracią pospieszne spojrzenia. Nie planował spotkać się z Meln-Dunem. Z którymś z poruczników – owszem, ale nie z samym Meln-Dunem. Tamtemu musiało bardziej zależeć na pozbyciu się Mamy Palo, niż Michel przypuszczał. Dahre powiódł ich zygzakiem przez biura, wszedł na galeryjkę ciągnącą się wzdłuż ściany budynku, kierując się do pomieszczeń na jej końcu.
– A co was sprowadza z Brannon Bay? – zagadywał przez ramię. – Większość ludzi wyjeżdża z Landfall, a nie przyjeżdża.
– Brak pracy – odpowiedział Michel. – Miasto pełne jest uchodźców, spekulacje dotknęły każdą branżę.
– Dla łapaczy złodziei powinno być roboty w bród.
– Powinno. – Michel postarał się, by w jego głosie zabrzmiała nuta irytacji. – Każdy chce kogoś znaleźć. Ale nikt nie chce za to płacić.
– Ta, ta – zaśmiał się Dahre. – Tak to już jest. Wierzcie albo nie, ale Dynizyjczycy są dla nas dobrzy.
Michel nie potrafił powiedzieć, czy Dahre miał na myśli Palo, czy ludzi Meln-Duna. Zapewne jednych i drugich.
– Musieliśmy potroić wielkość kamieniołomu od czasu ich przybycia. Kamień potrzebny jest na tę wielką fortecę, którą budują na południu miasta. Mają tam obozy pracy i fabryki i płacą, czym się tylko zamarzy: bonami na racje, jadeitem, złotem, nawet adrańskimi krana. – Doszli do końca galerii i Dahre ustąpił im drogi, dając do zrozumienia, że powinni pójść przodem. – Dziwne, żeście do nas przyszli za pracą. Dynizyjczycy są przekonani, że miasto jest pełne szpiegów. Płacą dobre pieniądze każdemu, kto gotów jest wydać Kresjan związanych z Lindet.
Michel chrząknął niezobowiązująco.
– Pomyśleliśmy, że przyjedziemy do miasta i popracujemy dla kogoś, komu możemy zaufać, zanim zatrudnimy się u obcych.
– Mądrze. – Dahre zapukał do drzwi biura. Odpowiedziało mu ostre szczeknięcie, minął więc Michela i Ichtracię i wszedł do środka, gestem wzywając ich za sobą.
Michel ledwie zapanował nad sobą i nie zbladł w chwili, gdy drzwi się uchyliły. Biuro było przestronne, urządzone w stylu starego świata Dziewięciu, z przyćmionym światłem, puszystymi dywanami i meblami z ciemnego drewna i skóry. Ale wzrok Michela padł najpierw na siedzącą w kącie kobietę i czarne spiralne tatuaże wędrujące w górę jej karku. Nosiła skóry bagiennego smoka i nonszalancko czyściła paznokcie czubkiem kościanego noża, przewiesiwszy jedną nogę przez podłokietnik fotela.
Kobieta-smok badawczym spojrzeniem obrzuciła Michela, potem Ichtracię i wróciła do swego zajęcia. Michelowi serce waliło jak szalone, modlił się, żeby Ichtracia w żaden sposób nie zareagowała na widok tej niespodziewanej strażniczki. Sam uniósł brew, jak mógłby zrobić to ktoś zaciekawiony, po czym popatrzył na mężczyznę siedzącego za niskim biurkiem z akacji.
Meln-Dun – Palo po pięćdziesiątce – nosił garnitur uszyty na kresjańską modłę, z kościanymi guzikami i podniesionym kołnierzem. Siedział wyprostowany z gazetą uniesioną do twarzy, jak ktoś krótkowzroczny, kto wzdraga się nosić okulary. Dahre okrążył biurko i wyszeptał coś Meln-Dunowi do ucha. Szef kamieniołomu obrzucił Michela i Ichtracię takim samym taksującym spojrzeniem, jak wcześniej Dahre, a potem zwrócił się w stronę kobiety-smoka:
– Możesz zostawić nas na moment? To sprawy lokalne.
Kobieta-smok ani drgnęła.
– Sprawy lokalne są sprawami Dynizu – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku znad noża.
Meln-Dun zacisnął wargi.
– Nie ten rodzaj spraw lokalnych, jeśli łaska.
Michel uważnie obserwował tę krótką wymianę zdań, zainteresowany dogłębnie relacją Meln-Duna z Dynizyjczykami. Właściciel kamieniołomu wyraźnie był przekonany, że to on tu rządzi, ale kobieta-smok nie podrywała się na jego skinienie. Ciekawe. Powoli, niemal lekceważąco strażniczka wstała i wyszła, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Michel obrócił się, by popatrzeć, jak Dynizyjka idzie galeryjką, i skorzystał z tej okazji, by spojrzeć w oczy Ichtracii. Ta odpowiedziała prawie niedostrzegalnym ruchem głowy.
Czyli nie rozpoznały się nawzajem.
– Wy jesteście tymi łapaczami złodziei, o których mi mówiono? – zapytał Meln-Dun. Z szuflady biurka wyciągnął cygaro i zapalił, nie poczęstował jednak ani Michela, ani Ichtracii. – Cieszę się, że znaleźliśmy was przed Dynizyjczykami. – Zawadził przelotnym spojrzeniem o brakujące palce u dłoni Michela i ponownie popatrzył mu w twarz. – Dahre tu ściga problem po Jamie od miesięcy bez żadnych sukcesów. Mam nadzieję, że wy możecie to zmienić.
– Też mam taką nadzieję. – Michel zdjął kapelusz i ukłonił się Meln-Dunowi, po czym zajął ciepłe jeszcze miejsce kobiety-smoka. Była to mieszanina grzeczności i pewności siebie, która zawsze dawała dobre rezultaty, gdy przychodziło do infiltracji. – Jeśli chce pan kogoś znaleźć, my jesteśmy właściwymi ludźmi.
Ichtracia oparła się o drzwi i Michel przyłapał Dahrego na wpatrywaniu się w nią, zanim urzędnik podszedł do niewielkiego okienka i mrużąc oczy, wyjrzał na zewnątrz.
Meln-Dun zaciągnął się kilka razy. Palce drżały mu leciutko. Michel zaczął zastanawiać się, jaką część swojej duszy Dun musiał oddać Dynizyjczykom, żeby zostać królem Jamy.
– Ciekawi mnie, jak chcecie znaleźć cokolwiek w Ognistej Jamie, skoro jesteście z Brannon Bay. To miejsce jest, jak może zauważyliście, wyjątkowe.
– Ja jestem stąd – odparł Michel z lekceważącym prychnięciem. – Rodzicie zmarli, gdy byłem chłopcem. Żyłem kilka lat na ulicy, zanim wuj z Brannon Bay nie zjawił się tutaj, by mnie zabrać i dać mi fach. Zgadzam się, że wejście na ślepo byłoby głupotą, ale ja? No cóż, ja znam Jamę. A Avenya szybko się uczy.
– Nadal ma pan tu jakieś powiązania? – spytał Meln-Dun niemal za szybko.
– Jak mówiłem, dziecko ulicy – odparł Michel. – Jeśli mam powiązania, to nie rozmawiałem z nimi od czasów sprzed rewolucji.
– Wspaniale. Potrzebujemy tropicieli, ale bardziej potrzebujemy oczu i uszu bez z góry ustalonych… lojalności w Jamie. Chcę znaleźć kobietę, kogoś w rodzaju lokalnej bohaterki. Nazywa się ją Mamą Palo.
– Słyszałem to imię. – Bravis podłubał w uchu jedynym małym palcem, jakby nie do końca obchodziła go osoba, o której rozmawiali. – Bojowniczka o wolność, tak?
– Tak.
Michel splunął na podłogę.
– Już miałem z takimi do czynienia. Idealistyczne dupki, wszyscy jak jeden.
Zza kłębów cygarowego dymu ukazał się uśmiech.
– Myślę, że pana lubię, panie…
– Tellurin.
– Lubię pana, panie Tellurin. Jesteście zatrudnieni, pan i pana przyjaciółka. Omówcie warunki z Dahrem. On dowodzi i już wysłał paru chłopców na poszukiwania w tym zapomnianym przez bogów szczurzym gnieździe.
– Jutro was z nimi skontaktuję – dodał Dahre, który dotąd kiwał głową do słów swego szefa.
Michel wstał i poprawił koszulę.
– Dziękuję panu. Nie pożałuje pan. I skoro już o tym mowa, jak mamy sprowadzić tę damę? W jarzmie i łańcuchach na kostkach?
– Martwą – oznajmił bezlitośnie Meln-Dun z twarzą nagle zaciętą. – Chcę zabić ją i wszystkich jej popleczników. Czy to będzie problem?
– Zatem nóż. – Michel zrobił minę. – Cena nieco wzrośnie, szczególnie jeśli jest tak popularna, jak pan mówi, i musimy zniknąć szybko po robocie.
– Cena nie ma znaczenia.
– No to mamy umowę. – Michel założył kapelusz i dotknął krawędzi ronda. – Panie? – zwrócił się do Dahrego.
Dahre wyprowadził ich z biura i ponownie powiódł galeryjką. Michel szedł za nim, ociągając się nieco, patrzył przez ramię na Ichtracię, gdy mijali czekającą kobietę-smoka. Kiedy już zostawili Dynizyjkę za sobą i dotarli do pozostałych biur, Michel pozwolił, by Dahre ich wyprzedził, i spytał cicho:
– Ta kobieta-smok. Znasz ją?
– Raczej nie. Ludzi-smoków jest wielu. Nie sądzę, żeby ona mnie poznała.
– Nic na to nie wskazuje. Ale uważaj.
– Meln-Dun nie chce, by Dynizyjczycy wiedzieli, że ma problemy z Mamą Palo – stwierdziła.
Michel powstrzymał pragnienie potarcia bolących kikutów.
– Odniosłem to samo wrażenie. Musimy wymyślić, jak to wykorzystać.
– Wydają się strasznie ufni – zauważyła ostrożnie, gdy zbliżali się już do biura Dahrego. Nie pokazywała zdenerwowania, ale jej oczy poruszały się nieco zbyt szybko, jak u kogoś, kto próbuje patrzeć we wszystkie strony naraz.
– To nie jest polityka wysokiego szczebla – odpowiedział pospiesznie Michel. Będą mieli czas porozmawiać o tym później, ale jeśli mógł jakoś uspokoić Ichtracię, to było warto, bo pomagało jej pozostać w roli. – Tu na dole, między Palo, dostajesz robotę na podstawie uścisku dłoni, skinienia głową albo znając kogoś, kto kogoś zna. Ludzie przechodzą przez Jamę cały czas. Jeśliby ich wszystkich sprawdzali, nie mieliby czasu na nic innego.
– To brzmi… zwodniczo łatwo.
– To nie jest ta trudna część zadania – zgodził się. – Trudno będzie się ich pozbyć, gdy będziemy gotowi do działania.