Читать книгу Krew Imperium - Brian McClellan - Страница 14
10
ROZDZIAŁ
ОглавлениеAdrańska armia maszerowała wzdłuż wybrzeża przez cztery dni, po czym zawróciła na Przylądek Nowoadopestański, gdzie zeszli z północnych wzgórz wprost ku rozległej delcie rzeki, dawno już pozbawionej starych borów. Jak okiem sięgnąć rozciągały się tu plantacje bawełny i tytoniu, przełamane jedynie przeplatającymi się wodami Nowej Ad.
Vlora siedziała w siodle i ze wzgórza za opuszczonymi zabudowaniami plantacji patrzyła, jak jej armia przekracza pierwszy z tuzina mostów, które oddzielały ją od Nowego Adopestu. Odległość nie była znaczna, jakieś dwanaście mil, ale Vlora spodziewała się, że będzie to dwanaście mil ciężkiej walki, ze spalonymi mostami i okopywaniem się.
Żołnierze mijający pozycję Vlory pozdrawiali ją salutami, Vlora odpowiadała im początkowo, ale wkrótce zmęczyło ją podnoszenie ramienia i już tylko kiwała głową.
– Wszystko w porządku, pani generał?
Pytanie wyrwało Vlorę z mgły niezbyt spójnych myśli. Odwróciła się i zobaczyła Norrine, która podjechała obok.
– Kiedyś ty się tu zjawiła? – Vlora zamrugała, próbując pozbyć się kropel potu. – Gdzie jest Davd?
– Właśnie go zmieniałam, pani generał – odpowiedziała Norrine, wskazując Davda, który szykował się, by dołączyć do armii na drodze. – Mam go wezwać?
– Nie – odparła Vlora zbyt szybko, sama to usłyszała. – Nie, w porządku. Tylko… – Zawahała się i podjęła cicho: – Od czasu Ostrza mam luki w pamięci.
– To absolutnie normalne, pani. Prawie umarłaś.
Vlora otworzyła usta zirytowana, że nie potrafi wyrazić całej swej frustracji.
– Wiem, wiem. Obawiam się tylko, że te luki stają się coraz większe. Wciąż mi się przytrafiają. Rozumiesz? Ciągle rozglądam się, szukając Olema, choć ty i Davd, i Bo wielokrotnie mówiliście mi, dokąd pojechał.
Norrine spojrzała w dół, na swój karabin przewieszony przez łęk siodła, a potem ku horyzontowi, wciąż bez odpowiedzi. Być może nie istniała żadna stosowna. Vlora machnęła dłonią.
– Wybacz, to nie twój problem.
– To jest mój problem, pani generał – powiedziała powoli Norrine. – Jesteś moim dowódcą. Ale ja nie umiem dawać rad. Lepsza jestem w strzelaniu i walce.
– To tak jak ja, Norrine.
– Mówią, że czas leczy rany. Pewnie potrzebujesz go, pani, więcej.
– Ale go nie mam.
Zapadła między nimi niezręczna cisza i Vlora z ulgą zobaczyła Bo i Nilę zbliżających się ku niej wzdłuż kolumny. Podjechali i zajęli miejsca u jej boku, po przeciwnej stronie niż Norrine. Bo podrapał się w ciemię i ruchem podbródka wskazał horyzont w kierunku Nowego Adopestu.
– Nie wydaje wam się, że coś jest nie tak?
Vlora potrzebowała chwili, by przegrupować myśli i skupić się na strategiach, które zamierzała wprowadzić w życie w ciągu nadchodzących dni. Rano czuła jakiś bliżej nieokreślony niepokój, ale przypisała to obawom, jakie budziły w niej luki w pamięci. Teraz powiodła spojrzeniem po linii horyzontu i nie zauważyła niczego, co mogłoby ją zmartwić. Odwróciła się do Bo.
– Nie bardzo wiem, co masz na myśli.
– Ja też nie – przyznał Bo. – Ty jesteś wyszkolonym strategiem. Ja po prostu czuję… – Przygryzł wewnętrzną stronę policzka.
To Nila przerwała ciszę.
– Dlaczego ten most nadal stoi?
Pytanie zapaliło iskrę w umyślę Vlory i uczucie niepokoju przybrało na sile. Bo miał rację. Coś było nie tak. Spojrzała Nili w oczy.
– Muszą wiedzieć, że nadchodzimy.
– Absolutnie – odpowiedziała Nila. – Mamy ze sobą całą polową armię. Powinni wiedzieć, że się zbliżamy, od kilku tygodni i odpowiednio się do tego przygotować. A jeśli nawet jakimś cudem nas przeoczyli, to nasza flota związała już ich flotę w walce. Wiedzą, że tu jesteśmy. Wiedzą, że nadchodzimy.
– Nie nadążam – oświadczył Bo.
Vlora prychnęła z irytacją. Przy całej swojej błyskotliwości Bo czasem był ciemny jak dno otchłani.
– Między nami a Nowym Adopestem znajduje się dynizyjska armia polowa, zgadza się?
– Tak.
– I gdybyś wiedział, że wróg zbliża się, by przełamać twoje oblężenie, nie spaliłbyś wszystkich mostów pomiędzy nim a twoimi wojskami?
Bo otworzył usta w bezgłośnym „a-ha”.
– Jesteśmy niedaleko – kontynuowała Vlora. – Pod koniec dnia zbliżymy się do ich tylnej straży. Dlaczego zatem nie próbują nas spowolnić? Gdzie są ich działania opóźniające?
– Może ich generał to idiota? – zasugerował Bo.
– Może. – Vlora popatrzyła na południe, gdzie główny bieg Nowej Ad rozcinał przylądek na pół, na mapie w poziomie. Rzeka była szeroka i głęboka, cel Vlory znajdował się na północnym brzegu, więc tamtędy prowadziła swoją armię, ale teraz coś w tej pozycji zaczęło ją niepokoić. – Czy to może być pułapka?
– Ale w jaki sposób? – spytała Nila.
Vlora pokręciła przecząco głową.
– Może chcą nas zagnać na przylądek i zblokować tu większą armią?
– To by była beznadziejna pułapka – stwierdził Bo. – U wybrzeży mamy ogromną flotę. Wystarczyłoby nam po prostu się zaokrętować i wysiąść po północnej albo południowej stronie przylądka.
– Spowolniłoby nas to na tydzień albo dwa – rozważała głośno Vlora. – Dość czasu, by sprowadzić posiłki.
– A może za wiele się w tym doszukujemy? – podsunęła Nila. – Równie dobrze to może być lenistwo wroga albo głupota, albo… – Zamilkła, wzruszając ramionami. – Zostaw to swoim generałom albo zostaw tu brygadę czy dwie.
Vlorę mocno kusiło, by podzielić armię, ale oparła się tej pokusie. Rozdzielenie sił, gdy mieli kilka armii polowych w południowej części kontynentu, mogłoby być zagraniem na korzyść wroga. Ta wycieczka do Nowego Adopestu miała być krótka, chodziło o odizolowanie i rozbicie części sił nieprzyjaciela.
– Nie będziemy się rozdzielać. – Podniosła dłoń, przywołując jednego z kilku posłańców, którzy czekali na jej rozkazy. Na wezwanie odpowiedział chłopiec nie więcej niż piętnastoletni, w zbyt luźnym uniformie. Podjechał i zasalutował energicznie.
– Rozkazy dla generała Sabasteniena – zaczęła Vlora. – Niech wyśle swoją kawalerię na drugą stronę Nowej Ad, niech kopiuje każdy nasz ruch i przysyła regularne raporty. Odmaszerować. – Posłaniec ruszył, zanim dokończyła ostatnie słowo, a Vlora odprowadziła go spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. – Mam wrażenie, że mi coś umyka.
– Wysłałaś zwiadowców przed awangardę? – upewniła się Nila.
– Oczywiście. – Vlora aż się gotowała z niepewności. – Jeśli nie spalili żadnych mostów, zanim noc zapadnie, znajdziemy się w takiej odległości od wroga, że będziemy mogli przeprowadzić zwiad. Wtedy się dowiemy, co na nas czeka.
Wróg, jak się okazało, spalił tylko jeden most, ten między jednym z mniejszych dopływów Nowej Ad a obozem Dynizyjczyków. Rzeka była na tyle płytka, by przebyć ją w bród, ale i na tyle głęboka, by spowolnić wojsko Vlory, gdyby nieprzyjaciel chciał wydać im bitwę. A wnioskując z tego, jak przygotował obronę – definitywnie szykował się do walki.
Dynizyjska armia uformowała serię fortyfikacji w kształcie półksiężyców, rozłożonych wokół odległego Nowego Adopestu, z okopami, stanowiskami ogniowymi i wieżami strażniczymi. To samo uczynili po drugiej stronie, tym sposobem ich armia oblężnicza sama mogła teraz wytrzymać oblężenie. Pierwsze prace wykonano zaledwie pięćdziesiąt jardów od brzegu rzeki, przez lunetę Vlora widziała moriony żołnierzy na obwarowaniach i załogi artyleryjskie, sprawdzające działa, stojące tak, że Vlora musiałaby stawić czoła ostrzałowi, gdyby próbowała zaatakować.
– Definitywnie wiedzą, że nadchodzimy – powiedziała Vlora do nikogo w szczególności. Otaczała ją znaczna część sztabu, wszyscy w siodłach, wszyscy przyglądali się wrogowi i miastu za okopami.
– Może zmieciemy ich magią? – zaproponował ktoś.
Vlora nawet nie zawracała sobie głowy opuszczaniem lunety, by sprawdzić kto.
– Nie, nie możemy – odparowała Nila. – Mają tam co najmniej ośmiu Uprzywilejowanych. Jestem silna, ale razem z Bo będziemy mieli ręce pełne roboty, żeby opanować tak wielu naraz.
– Davd? – zapytała Vlora.
Mag prochowy zawahał się na chwilę.
– Ci Uprzywilejowani trzymają się paskudnie z tyłu. Niemal na linii frontu z Nowym Adopestem. Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, tobym pomyślał, że się oduczyli tej swojej buty, gdy prochowi magowie są w pobliżu.
– Czyli mają mocną pozycję i działają mądrze – podsumowała Vlora. – To niezbyt szczęśliwie dla nas. – Zwalczyła nagłą falę frustracji. To wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby dysponowała własną magią, nie musiałaby prosić o raporty na temat położenia Uprzywilejowanych ani używać lunety, by obejrzeć okopy.
– Nie ma tu nic, z czym byśmy sobie nie poradzili – oświadczył generał Frylo. Był to starszy mężczyzna, weteran z armii, którą Tamas stworzył przed wojną kezańsko-adrańską, służył też pod rozkazami Tamasa w regularnej armii. Teraz przybył do Fatrasty z Bo i Nilą. – Ale poniesiemy spore straty, o ile nie wymyślimy jakiegoś sprytnego rozwiązania.
Vlora przesunęła lunetę wzdłuż fortyfikacji przeciwnika, zajrzała do obozu i skierowała wzrok ku budynkom Nowego Adopestu, widocznym przez popołudniową mgiełkę. Wzniesień było tu niewiele, więc widoczność ograniczała się zasadniczo do kilku mil, a i tak nie wszystko dało się zobaczyć. Na dobrą sprawę za fortyfikacjami wróg mógł robić cokolwiek, a Vlora i tak by się nie zorientowała. Spojrzała ku rzece, gdzie kilkuset dynizyjskich kawalerzystów brnęło przez wodę ku symbolicznym siłom oblegającym południowe mury miasta.
– Generale Sabastenien, mamy jakieś wieści od zwiadowców, których posłaliśmy za rzekę?
Sabastenien potrząsnął głową przecząco. Był niewiele starszy od Vlory, powoli zbliżał się do czterdziestki, w czasie wojny z Kezem służył w najemnej kompanii Skrzydeł Adoma, skąd Tamas zwerbował go do regularnej armii.
– Z chwilą gdy przekroczyli rzekę, natknęli się na opór. Dynizyjczycy nas pilnują, nie zamierzają pozwolić, byśmy zyskali przyczółek na drugim brzegu.
– Ilu wysłałeś?
– Dwie setki dragonów, z rozkazami, by unikali walki.
– Wyślij czterystu. Chcę wiedzieć, co dzieje się po naszej południowej stronie, i chcę to wiedzieć przed jutrzejszym popołudniem.
– Tak jest, pani generał.
Vlora raz jeszcze rozważyła rozkaz, zastanawiając się, czy jednak nie wysłać znaczniejszych sił. Wróg może powstrzymywać ich z jakiegoś bardzo istotnego powodu, na przykład by wprowadzić wywiad Vlory w błąd. Musiała wiedzieć, co tam się działo. Ale jakim kosztem?
– Niech będzie pięciuset – skorygowała. – I zostawcie dowódcy decyzję, czy podejmować walkę.
– Oczywiście, pani generał. Natychmiast.
Vlora znów popatrzyła przez lunetę na obóz wroga, nasłuchując dalekiego grzmotu dział. Jeśli Dynizyjczycy ostrzeliwali Nowy Adopest przed jej przybyciem, to teraz przestali. Może uznali, że lepiej będzie obrócić działa w kierunku wojsk Vlory? Nie myliliby się.
– Widzicie to? – spytał ktoś.
– Co? – Vlora na moment opuściła lunetę i się rozejrzała.
– Tam. – To Sabastenien się odezwał. – Na pierwszej. Z ich obozu.
Vlora spojrzała we wskazanym kierunku, musiała użyć lunety, by zobaczyć parę dynizyjskich jeźdźców zmierzających od strony fortyfikacji. Przeprawili się przez dopływ i ruszyli truchtem ku odległym wojskom adrańskim, wymachując przy tym białą flagą. Żaden z żołnierzy nie miał napierśnika ani odznaczeń.
– Dezerterzy czy posłańcy? – spytał Bo.
– Posłańcy, sądząc po fladze.
Vlora słyszała niewypowiedziane, wiszące w powietrzu pytanie. Cały sztab emanował oczekiwaniem, a ona czuła wręcz pragnienie Bo, by zapytać otwarcie, czy żołnierze otrzymają rozkaz, by zastrzelić Dynizyjczyków. I coś paskudnego w niej pragnęło wydać ten rozkaz. Musiała się kontrolować. Opuściła lunetę, ujęła wodze i ruszyła stępa na spotkanie posłańców.
– Bo, Davd – zawołała przez ramię. – Za mną.
Wyjechała kilkaset jardów przed szeregi swej armii i tam zaczekała na przybyszy. Jednym z nich był mężczyzna w średnim wieku, o krótkich włosach, rozumnym spojrzeniu i gładko ogolonej twarzy. Drugim była starsza kobieta, stara właściwie, wyglądała na słabą i kruchą. Włosy miała pofarbowane na czarno, a wokół ust głębokie zmarszczki od uśmiechu.
– Szukamy generał Krzemień – odezwał się mężczyzna łamanym adrańskim.
– Znaleźliście ją – odparła Vlora. – Czego chcecie?
– Przysyła nas generał Etepali z Pajęczych Brygad Nieśmiertelnej Armii Cesarza.
– W jakiej sprawie?
– Prosimy o audiencję u generał Krzemień.
Vlora przyjrzała się Dynizyjczykom, nie zdołała przy tym opanować grymasu odrazy i obnażyła zęby. Oboje spoglądali zbyt bystro, byli zbyt czyści i mieli za dobre maniery, by mogła uwierzyć, że to jedynie prości żołnierze. A jednak nie nosili niczego, co pozwoliłoby uznać ich za oficerów. Ciekawe, czy jej nadejścia nie poprzedziły wieści z Niżnego Łajdaka. Pamiętała spotkanie z dynizyjskim generałem krótko przed bitwą pod Krętą Rzeką. Jej głowa była dlań jedynie trofeum, niczym więcej. Arogancki fiut.
– Dlaczego miałabym się zgodzić na to spotkanie?
– Ze wzajemnego szacunku. – Stara kobieta rozłożyła ręce szeroko.
– Spotkałam już waszych oficerów, patrzyli na mnie jak na wściekłego psa, którego trzeba zabić.
Para posłańców wymieniła szybko wymowne spojrzenia.
– Popełniono błędy.
– Rozniosłam wasze błędy po wzgórzach Fatrasty.
– To dobry powód, by porozmawiać, raczej niż walczyć, czyż nie? – zapytała kobieta. Jej adrański był o wiele lepszy. Bardziej wyrafinowany i płynny. Może była tłumaczką? Albo kimś jeszcze ważniejszym?
– Dobry powód, byście wy chcieli rozmawiać ze mną – odparowała Vlora. – Ale nie na odwrót. – Usłyszała za plecami chrząknięcie Bo. – Co radzisz, magu Borbadorze? – zapytała ostro, a w jej tonie znalazło się więcej jadu, niż zamierzała.
– Rozmowa nie boli – podsunął Bo cicho.
– Nie? Mnie właśnie boli, mogę za to podziękować dynizyjskim ostrzom i kulom.
Posłańcy wymienili kolejne spojrzenia. Kobieta skłoniła wierzchowca, by zrobił kilka kroków.
– Podarunek – oznajmiła, rzucając Vlorze węzełek.
Vlora biedziła się przez chwilę z zawiniątkiem, ale udało jej się je rozpakować, unikając upuszczenia i zażenowania. Był to kawałek materiału oplątany sznurkiem, a kiedy już zdołała go rozwiązać, na dłoń wypadł kawałek metalu. Srebrna baryłka prochu. I nie po prostu przypinka. Jej baryłka. Z inicjałami wyrzezanymi na odwrocie. Z jej krwią zastygłą w nierównościach.
– Skąd to macie? – zapytała z naciskiem.
– Od jednego z dragonów – wyjaśniła kobieta. – Odciął ją od twego munduru na chwilę przed tym, jak twoi przyjaciele z Adro się zjawili. Udawał martwego, by uniknąć kaźni, a potem uciekł. Natknął się na nasz obóz dwa dni temu.
– Dlaczego mi to oddajecie?
– To nasz zwyczaj – odpowiedziała Dynizyjka, dwoma palcami wskazując na sztyft w uchu, który obrzydliwie przypominał ludzki ząb – by zabierać trofea trupom. Ale nie zabieramy ich żywym. Generał Etepali wierzy, że powinnaś otrzymać tę rzecz z powrotem.
– Tak powiedział?
– Tak powiedziała – poprawił ją mężczyzna.
Vlora miała ochotę odesłać srebrną baryłkę wraz z głowami posłańców. Jednak natychmiast odrzuciła tę myśl. Cóż to byłaby za odpowiedź? Do czego miałaby prowadzić? Naprawdę takim człowiekiem teraz się stała?
– Spotkam się z waszą generał – warknęła. – W moim obozie. O ósmej.
– Dajesz słowo adrańskiego oficera, że będzie bezpieczna? – upewniła się Dynizyjka.
Davd spiął konia i w kilku susach znalazł się pierś w pierś z wierzchowcem posłańca.
– Nie ośmielaj się wątpić w uczciwość lady Krzemień – warknął.
Stara kobieta wydawała się niewzruszona.
– Twoja lady Krzemień zamordowała wielu dynizyjskich oficerów. Moja generał ma nadzieję zachować życie, przynajmniej dopóki nie zacznie się walka.
– Spocznij, Davd – rozkazała Vlora. Ostatnie, na co miała ochotę, to rozmowa z dynizyjskim oficerem. Nic z tego oczywiście nie przyjdzie. Dynizyjczycy nie oddadzą cennego kamienia bogów, a Vlora nie przestanie próbować im go odebrać. Ale jakiś okruch honoru przedostał się przez ohydę, która zamieszkała w piersi Krzemień. Sam Tamas przypiął jej do piersi tę baryłkę. Odzyskanie jej, nawet bez magii, którą reprezentowała przypinka, nie było rzeczą nieistotną.
– Daję słowo. Porozmawiamy. Ale gdy zacznie się bitwa… – Wzruszyła ramionami.
– Rozumiemy. – Posłańcy skłonili się, zawrócili i niespiesznie odjechali ku dynizyjskim fortyfikacjom.
Vlora wróciła do swego sztabu. Głęboko zamyślona, ledwie usłyszała, że ktoś pyta, co się wydarzyło, i zbyła to pytanie, jak i pozostałe, zniecierpliwionym gestem.
– Rozbić obóz – rozkazała. – Chcę, byśmy do rana mieli własne fortyfikacje. Upewnijcie się, że mamy zabezpieczony kontakt z naszą flotą. Niech ktoś sprawdzi, czy Olem nie wrócił. Aha, i ustawcie namiot dowództwa. Będę miała gościa.