Читать книгу Krew Imperium - Brian McClellan - Страница 9
5
ROZDZIAŁ
ОглавлениеStyke klęczał w gęstym, czepliwym podszycie, próbując zignorować jakieś stworzenie wędrujące mu po karku, i patrzył, jak dwa oddziały dynizyjskiej piechoty morskiej brną przez strumień, tak blisko, że niemal mógłby ich dotknąć. Żołnierze sprawiali wrażenie czujnych i uważnych, a każdy z nich spoglądał w innym kierunku, by nikt nie zbliżył się do nich niezauważony, podczas gdy dwóch na czele tropiło lansjerów Styke’a przez błoto, wodę i skały.
Ben przywarł plecami do kamiennej formacji, jednej z tych, które sterczały ostro z bagien. Nie wydał ani dźwięku, nawet nie odetchnął. Znajdował się zbyt blisko. Spojrzenie jednej z żołnierzy prześliznęło się nad jego głową i Dynizyjka dźgnęła bagnetem rośliny, mijając kolano Styke’a o cale. Chwilę później ostatni z żołnierzy zatrzymał się tuż obok Bena. Powiedział coś po dynizyjsku, obrócił się przodem i zaczął rozpinać spodnie.
W imię zasadzki Styke był gotów znieść wszelkiego rodzaju robactwo, ale nie zamierzał w żadnym razie pozwalać, by ktoś na niego naszczał. Stęknął cicho, błysnął nóż i gardło Dynizyjczyka zostało rozpłatane, zanim tamten powiedział choćby słowo. Ben wyskoczył z podszytu, kiedy jego pierwsza ofiara zwalała się na ziemię. Przebił kolejnego żołnierza, trzeciemu też poderżnął gardło, po czym cofnął się o dwa kroki, zanim reszta oddziału odwróciła się, by stawić mu czoła.
– Teraz! – ryknął i skrył się w zaroślach.
Dwadzieścia karabinów, ukrytych nieco dalej w górę strumienia, wystrzeliło jednocześnie, ścinając oddziały piechoty. Styke nasłuchiwał świstu kul – jedna uderzyła w skałę zaledwie stopę od jego głowy – a gdy umilkły, odliczył do dziesięciu i wyszedł z ukrycia.
Tylko sześciu żołnierzy pozostało na nogach. Lansjerzy spadli na nich, wymachując karabinami i nożami. Trzeba było jednak przyznać, że Dynizyjczycy nie poddali się bez walki. Ranni co do jednego, zwarli szyk i odpowiedzieli ogniem, a potem zaczęli używać bagnetów. Styke liczył, że odwrócą się i wycofają ku niemu, ale żaden tego nie zrobił.
Resztki oddziału broniły się może minutę, zdołali jednak zranić czterech lansjerów, a dwóch z tych czterech leżało na ziemi. Ben dołączył do towarzyszy i zatrzymał się jedynie na moment przy poległym Dynizyjczyku, by wytrzeć ostrze z krwi.
– Nie mamy czasu – szczeknął. – Naszym śladem idzie co najmniej sześć takich oddziałów. Szakal, bierz konie. Sunin, opatrz rannych. Musimy zachować przewagę nad tymi skurwysynami albo to bagno stanie się naszym grobem.
Rzucili się wykonywać rozkazy, a Styke gwizdnął przeszywająco. Chwilę później Ka-poel i Celine wyłoniły się spomiędzy drzew. Celine popatrzyła na ciała jak dziecko, na którym połamane lalki nie robią żadnego wrażenia. Ka-poel przyglądała się efektom potyczki z o wiele chłodniejszym, niemal naukowym podejściem.
– Jeśli jeden z nich jeszcze dycha, musi mówić – oznajmił Styke. – Możesz to zrobić?
Ka-poel zamachała rękami.
Myślałam, że nie lubisz moich metod – przetłumaczyła Celine.
– Nie lubię. Ale teraz muszę utrzymać się przy życiu.
Ka-poel wywróciła oczami i ruszyła ku Dynizyjczykom. Sprawdziła trzech, zanim wreszcie kucnęła przy jednym z nich – mężczyźnie o wychudłej, niemłodej twarzy doświadczonego weterana. Usta miał pełne krwi, zęby zaciśnięte, ale szczerzył się do nich buńczucznie, przytrzymując jelita, które wypadły z wielkiej rany brzucha. Ka-poel zamoczyła palce w jego krwi i dotknęła nimi policzków i czoła żołnierza. Wiarus zmrużył oczy, po czym nagle otworzył je szeroko i ze zrozumieniem. Zaczął dygotać, szarpiąc przy tym brzuch, jakby chciał przyspieszyć własną agonię.
– Wygląda na to, że wiedzą, do czego zdolne jest Kościane Oko – mruknął Styke. Spojrzał przez ramię, by upewnić się, że lansjerzy wykonują jego rozkazy. Już prowadzili konie z kryjówki z powrotem do strumienia. Ka-poel przycisnęła dwa palce do gardła umierającego żołnierza. Opór Dynizyjczyka zelżał, oczy stały się szkliste. Kiwnęła głową.
Styke klęknął obok, popatrzył na konającego wiarusa, a nozdrza miał pełne miedzianej woni magii Ka-poel.
– Rozumiesz mnie? – odezwał się w palo, dorzucając po dynizyjsku te słowa, które znał.
– Tak – odpowiedział żołnierz.
– Dobrze. Ilu waszych idzie naszym śladem?
– Dziewięć oddziałów.
– A ilu jest żołnierzy w dynizyjskim oddziale?
– Osiem do dziesięciu – odpowiedzi były mechaniczne, wygłaszane po dynizyjsku tym dialektem, który brzmiał jak palo z dziwnym akcentem.
– Jakie macie rozkazy?
– Zabić was. Pojmać kilkoro. Dowiedzieć się, dlaczego tak niewielka grupa wylądowała na naszej ziemi.
– Wasze okręty dalej ścigają nasz?
– Tylko eskorta. Okręt liniowy wróci do portu i zawiadomi władze o możliwej inwazji.
– Dwudziestu osób?
Oczy żołnierza nie miały żadnego wyrazu.
– Jesteśmy bardzo ostrożni. Nasz kraj nie jest teraz najlepiej broniony.
Styke próbował wymyślić kolejne pytanie, na które zwykły żołnierz mógłby znać odpowiedź. Ostatnie, co powiedział Dynizyjczyk, brzmiało pokrzepiająco, ale Styke był zbyt mądry, by wierzyć przeciwnikowi na słowo. „Niebroniony najlepiej” można było różnie tłumaczyć, szczególnie biorąc pod uwagę siły, z jakimi Dyniz dokonał inwazji.
W każdym razie znaczyło to przede wszystkim, że ktoś dowie się o tym, że Styke stanął na tutejszym brzegu. Czy Dynizyjczyków obejdzie ta informacja na tyle, że zjawią się tutaj, by sprawdzić, co się dzieje, to była całkowicie inna kwestia. Niemniej musieli się spieszyć.
– Jak daleko za nami jest reszta twoich towarzyszy?
Pot wystąpił na czoło żołnierza. Dynizyjczyk umierał, i to szybko. Styke nie wiedział, jak długo Ka-poel utrzyma wiarusa przy życiu.
– Nie wiem. Rozproszyliśmy się, by was pojmać. Inni mogą właśnie zachodzić was z flanki.
– Zasraństwo – zaklął Styke i wstał, unosząc głowę do nieba. – Musimy znaleźć ten szlak, zanim zacznie się ściemniać – krzyknął. – Uformujcie szyk, bądźcie gotowi do drogi. Chcę…
Przerwało mu ochrypłe krakanie kruka, dźwięk powtórzył się zaraz, tym razem nieprzyjemnie przeciągnięty. Ben zatrzymał się i poszukał wzrokiem Szakala.
– Słyszałeś?
Szakal skinął głową skonsternowany.
– To sygnał Markusa.
– Znaczy, że wróg po naszej lewej został unieszkodliwiony – doprecyzował Styke, nie kryjąc zdumienia.
– Zgadza się.
– Przez samego Markusa?
– Nie jestem pewien – przyznał Szakal. – Mam iść go poszukać?
Styke poczuł, jak ściska mu się żołądek. Coś tu było nie tak, ale nie mógł dojść do tego, co właściwie.
– Nie możemy zwlekać. Jeśli lewą flankę mamy czystą, nie zaszkodzi szybko dotrzeć do drogi. Markus nas dogoni. Dosiądźcie koni – polecił Ka-poel i Celine. Gdy tylko dziewczynka odwróciła się plecami, przykląkł przy przesłuchiwanym żołnierzu i szybko skrócił jego męki.
– Ben – odezwał się Szakal.
– Co jest? – Styke spojrzał na towarzysza. Palo zamarł, czujny niczym pies z nadstawionymi uszami. Styke złapał za nóż i obrócił się, podążając spojrzeniem w tym samym kierunku, w którym patrzył towarzysz. Na szczycie pagórka po prawej pojawiło się dwóch mężczyzn. Jednym z nich był Zac, brat Markusa. Drugiego Ben też rozpoznał i na jego widok włosy podniosły mu się na karku.
Razem z Zakiem zbliżał się do nich człowiek-smok, ten, który wycofał się w trakcie batalii o Starlight. Ji-Orz. Miał identyczny mundur jak żołnierze, na których Styke zastawił pułapkę, i taksował grupę lansjerów wzrokiem. On i Zac poczęli schodzić ze wzniesienia, i choć Zac szedł spięty, to nic nie wskazywało na to, by szedł pod przymusem. Przełknął z wyraźną trudnością i gdy znaleźli się przy strumieniu, odchrząknął.
– Szefie – zaczął – ten człowiek twierdzi, że jest twoim znajomkiem.
Styke spojrzał wprost na Ji-Orza i bez pośpiechu starł dwoma palcami krew ze swojego ostrza.
– Człowiek-smok.
– Jak się miewasz, Benie Styke – odpowiedział Orz po adrańsku. – Przyszedłem zawrzeć z tobą umowę.
– Wstrzymaj się z tym chwilę – przerwał mu Styke. – Najpierw powiedz, jak się tu, na otchłań, dostałeś.
Przemknął wzrokiem po towarzyszach, nie miał wątpliwości, że poradziliby sobie z człowiekiem-smokiem, ale nie bez dotkliwych strat.
Orz uniósł jedną brew i powiódł swobodnym, zbyt swobodnym spojrzeniem po lansjerach, przez ułamek chwili zatrzymując wzrok na Ka-poel.
– A jak sądzisz?
– Ukrywałeś się na „Hyzie” – wypalił Zac.
Człowiek-smok popatrzył na niego z nieprzeniknioną twarzą.
– Tak.
– Gdzie? – Zac odezwał się ponownie. Styke pomyślał, że należałoby go uciszyć, ale sam też chciał wiedzieć. „Hyz” nie był szczególnie wielką jednostką.
– Tuż pod dziobem. Było tam dość miejsca, by ukryć się w olinowaniu tak, by nikt tego nie widział. Gdyby kapitan zleciła jakieś prace przy stępce w spokojny dzień, zostałbym odkryty.
– I wisiałeś tam przez dwa tygodnie? – zapytał Styke obojętnym tonem. Sam spędził znaczną część podróży, rzeźbiąc i obserwując mewy z pokładu dziobowego. A Orz przez cały czas był zaledwie kilka kroków dalej. Ta myśl budziła niepokój.
– Dwa razy zakradłem się na pokład po wodę i jedzenie. Ale poza tym, owszem – odparł Orz, jakby nie dokonał niczego szczególnego.
– W czasie burzy?
– To było… nieprzyjemne – przyznał. – Większość mojego ubrania została poszarpana na strzępy. Musiałem porzucić skórę smoka. Dlatego teraz noszę to. – Obciągnął źle dopasowany mundur. – Czy te wyjaśnienia zaspokoiły twoją ciekawość, czy wolisz wierzyć, że dopłynąłem tu wpław?
Styke przez moment zastanawiał się nad odpowiedzią. Minął ponad miesiąc od bitwy o Starlight. Teoretycznie Ji-Orz miał dość czasu, by przemknąć się na nabrzeże, wskoczyć na dynizyjski okręt i teraz wylądować razem z żołnierzami, którzy ścigali lansjerów. Ale to byłby zbieg okoliczności wszech czasów, gdyby Orz skończył na pokładzie tego samego okrętu, który ostatecznie ruszył w pogoń za „Hyzem”. Styke pokręcił głową. Tak czy inaczej, to była bardzo dziwna historia. A Ben, tak czy inaczej, nie wierzył człowiekowi-smokowi.
– W porządku, przyjmijmy, że zabrałeś się z nami… Ale po co?
Przez twarz Orza przemknął poważny uśmiech.
– Bo musiałem dostać się do domu.
– I nie mogłeś skorzystać z dynizyjskiej jednostki?
– Odszedłem w środku bitwy, sprzeciwiając się rozkazowi samego Ka-Sediala. Nie jestem… jak wy to mówicie…? mile widziany między Dynizyjczykami.
– A jednak wróciłeś do Dynizu.
Orz kiwnął głową.
– W tej chwili wszyscy moi rodacy w Fatraście wiedzą, że dopuściłem się zdrady. Posłano za mną ludzi-smoków. Powrót do ojczyzny to ostatnie, czego spodziewa się Ka-Sedial.
Styke przyglądał się Orzowi, próbując przewidzieć, do czego to wszystko prowadzi.
– W końcu i tu się dowiedzą.
– Owszem, dowiedzą się. – Jakimś sposobem poważna mina Orza stała się jeszcze poważniejsza. – Sedial wie, że nie zdoła mnie ukarać, zatem ukarze tych, którzy są mi bliscy. Wyśle agentów, by odszukali moją rodzinę. Wróciłem, by zrobić, co w mej mocy, by ich ochronić.
Styke spojrzał w bok. Ka-poel wpatrywała się w człowieka-smoka intensywnie, raz jedynie zerknęła na Styke’a, ale nie zdradziła swych myśli.
– Mówi prawdę? – zapytał Ben.
Ka-poel wyciągnęła z kieszeni nożyk i pokazała Orzowi otwartą dłoń. Dynizyjczyk natychmiast zmrużył oczy.
– Nie – oznajmił stanowczo. – Rozumiem, że to ty jesteś tą Kościane Oko, która wyzwoliła mnie spod władzy Sediala. Jeśli tak było, dziękuję ci. Jednak już nigdy nie oddam krwi Kościanemu Oku. Nie dobrowolnie w każdym razie.
Ka-poel prychnęła, wygestykulowała coś i cofnęła się do swojego wierzchowca.
Chyba mówi prawdę – przetłumaczyła Celine.
– Dobra. – Styke przełamał nagły bezruch. Uświadomił sobie, że ramiona ma naprężone, dłoń zaciśniętą na rękojeści boza tak mocno, że bolała. Zmusił się, by otworzyć palce i odłożyć nóż. – Wiemy już, dlaczego wróciłeś do Dynizu. Powiedz mi teraz, dlaczego zjawiłeś się tutaj. Co to za propozycja? I gadaj szybko, bo co najmniej pięćdziesięciu twoich rodaków idzie przez te bagna po naszych śladach i muszę albo zwiększyć odległość między nami a nimi, albo zastawić pułapkę.
– Sześćdziesięciu czterech – powiedział Orz cicho.
– Co sześćdziesięciu czterech? – Styke zaczynał tracić cierpliwość i świadomie nie pozwolił sobie dobyć noża.
– Sześćdziesięciu czterech moich rodaków. Nie będą sprawiać kłopotów.
Ben poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach, i spojrzawszy na Zaca, gwałtownie kiwnął głową. Zac zniknął w mgnieniu oka, ruszył na bagna sprawdzić prawdziwość słów człowieka-smoka.
– Moja propozycja jest taka – kontynuował tymczasem Orz. – Jeśli pomożecie mi dotrzeć do domu i zapewnić bezpieczeństwo moim krewnym, ja pomogę wam dotrzeć na spotkanie z resztą waszej kawalerii.
– A dlaczego uważasz, że potrzebujemy pomocy?
– Bo beze mnie nie przejdziecie dwudziestu mil. – Dynizyjczyk zawiesił na moment głos, jakby chciał się upewnić, że informacja dotrze do rozmówców. – Tygodniami słuchałem, jak twoi lansjerzy plotkują. Słuchałem w Starlight i na statku. Wiem, że przybyliście tu zniszczyć kamień bogów. I wiem, że planujecie spotkanie z resztą twoich lansjerów, by wspólnie znaleźć kamień pośrodku bagien. Jeśli chodzi o plany względem kamienia, popieram. Dynizowi tylko na dobre wyjdzie, jeśli Sedial nie dostanie tak potężnej broni w swoje łapska. Ale wasz plan ma błędne założenia i jest z gruntu skazany na porażkę.
Lansjerzy zaczęli wymieniać pod nosem uwagi i sięgać po broń. Styke poczuł, jak wzbiera w nich niepewność, i wiedział, że to nie ułatwi ich wędrówki. Przez ułamek chwili rozważał szybki atak nożem, uciszenie człowieka-smoka, zanim ten zasieje jeszcze więcej wątpliwości. Uznał jednak, że to nie skończyłoby się dobrze.
– Jakie to błędne założenia ma nasz plan? – syknął przez zaciśnięte zęby. Raz jeszcze spojrzał na Ka-poel. Ta przechyliła lekko głowę, jakby wyjątkowo uważnie słuchała, co człowiek-smok ma do powiedzenia.
Orz zachowywał się, jakby w ogóle nie zauważył poruszenia, jakie wywołał swymi słowami.
– Nie macie aktualnych map Dynizu. Przez ponad sto lat żadnemu obcemu, który postawił stopę na naszym brzegu, nie pozwolono stąd odejść, a to znaczy, że nie macie pojęcia, jak bardzo zmieniły się Zębate Mokradła od chwili, gdy sporządzono waszą mapę. Bagna nie są już dzikie. Z zewnątrz mogą się takie wydawać, byliśmy bardzo ostrożni i włożyliśmy wiele starań, by nasza linia brzegowa wyglądała niezmiennie dla obcych żeglarzy. Ale Zębate Mokradła okiełznano dawno temu. Kamień bogów, którego szukacie, nie tkwi zatopiony w bagnisku. Odkryto go ponownie przed czterdziestu laty i odkopano. Naukowcy i czarownicy doszli do wniosku, że próby przeniesienia go nie będą mądre, więc zamiast przenosić kamień, zbudowano wokół niego miasto. Przenieśliśmy naszą stolicę. Kamień bogów jest teraz punktem centralnym pałacu cesarza, niecałe sześćdziesiąt mil stąd. Ta droga, z której chcieliście skorzystać, jest dziś nieustannie używanym traktem, a nie jakąś ścieżką ubitej ziemi. A pomiędzy nami a stolicą znajduje się osiem miast i innych osad.
Styke cofnął się o krok, miał wrażenie, jakby otrzymał cios pięścią. Niech otchłań pochłonie całą tę jazdę przez dzicz. Jeśli Orz mówił prawdę, Styke został oddzielony zarówno od swego celu, jak i armii przez kilka miast i garnizonów, które w nich stacjonowały.
– Mogę zobaczyć wasze mapy? – Orz rozłożył ręce.
Odrętwiały Styke przytaknął i Celine podała mu tubę, a on przekazał ją Dynizyjczykowi. Orz ostrożnie wydobył mapę regionu Zębatych Mokradeł, rozwinął ją i ocenił.
– Z tego, co usłyszałem, planowaliście wylądować tutaj, tak? – Wskazał na punkt ich spotkania.
– Tak. – Styke’owi przyszło do głowy, że właśnie przekazuje istotne informacje wrogowi. A co, jeśli Orz złapie mapy i rzuci się z nimi do ucieczki, a potem powie o inwazji swoim pobratymcom? Ale Ben próbował brać pod rozwagę twierdzenia Orza i nagle poczuł się całkowicie wyczerpany, nie miał dość energii, by podejrzewać jakiś wybieg.
– To dobre miejsce. Bardzo niegościnne, są tu głębokie bagniska. Macie szczęście, wasi lansjerzy będą mieli czas się przygotować, może nawet rozesłać zwiadowców, zanim zostaną odkryci. – Orz postukał palcem w kolejny punkt, mniej więcej dwie trzecie drogi między wyznaczonym miejscem spotkania z Ibaną a ich obecnym położeniem i jakieś dwadzieścia mil w głąb lądu. – Tu jest dynizyjska stolica, dom kamienia bogów. Nazywa się Talunlika. By dotrzeć na miejsce zbiórki, musielibyście przejechać przez miasto albo bardzo blisko jego granic. Nie udałoby się wam tego dokonać i nie zwrócić na siebie uwagi. Ale jak powiedziałem, wymienię moją pomoc na waszą. Moi rodzice mieszkają w stolicy. Kiedyś byli głowami Domu i ustąpili ze stanowiska. Po waszemu: przeszli na emeryturę, dobrze mówię? Pomożecie mi wydostać ich z miasta i ukryć, a ja dopilnuję, byście dotarli do reszty waszych.
Styke nie miał pojęcia, jak dotarcie do Ibany i innych miałoby zmienić ich sytuację. Sprowadził do Dynizu dwa i pół tysiąca kawalerii, wystarczająco wiele, by przejąć i zabezpieczyć artefakt wśród bagien, póki nie znajdą pomysłu, jak go zniszczyć. A Dynizyjczycy zbudowali wokół niego całe przeklęte miasto! Jak miał spotkać się z Ibaną, wziąć szturmem stolicę i zapewnić Ka-poel dość czasu na rozwiązanie zagadki tej przeklętej rzeczy?
Odetchnął głęboko, pozwolił, by emocje przetoczyły się przez niego i niepewność zamieniła w skupienie. Jedna rzecz naraz.
– Jak proponujesz przeprowadzić dwudziestu obcych kawalerzystów przez centrum stolicy w kraju, do którego nie wpuszcza się obcych?
Orz uśmiechnął się z powagą.
– Przybysze z zewnątrz nie są niespotykani w Dynizie.
Ka-poel zamachała rękoma.
Wyjaśnij.
– Rozbitkowie z zagranicznych statków, niemądrzy odkrywcy, potomkowie garstki rodzin kupieckich, którym pozwolono pozostać, gdy Dyniz zamknął granice. Mamy całą… – zawahał się, szukając właściwego słowa – „podkulturę”, tak byście to chyba powiedzieli, związaną z przybyszami z zewnątrz. Wyjaśnianie trwałoby zbyt długo, ale większość z nich jest niewolnikami, jedynymi legalnymi niewolnikami w cesarstwie.
– Chcesz, żebyśmy udawali niewolników? – zapytał Styke ostro. Natychmiast przypomniał sobie lata spędzone w obozie pracy, skutych ze sobą skazańców, zmuszonych do kopania rowów za miskę wieczornej kaszy. Z trudem zdusił płomień furii, który nagle zapłonął mu w piersi.
– Tak, niewolników. – Orz mówił szybko, bowiem kilku lansjerów wyraziło te same obawy, które obudziły się w duszy Bena. – Jednak słowo „niewolnik” ma dla was i dla mnie inne znaczenie. W Dynizie niewolnicy należą do Domu. Nie mogą wybrać którego, ale mają pracę, rodziny, zapewnione bezpieczeństwo. Wielu z nich zostaje strażnikami Domu. Są niewolnikami, lecz są też dobrze traktowani.
Styke odprężył się nieco, poruszył barkami i kiwnięciem głowy nakazał Orzowi mówić dalej.
– Jestem człowiekiem-smokiem. Niewielu ludzi ośmieli się kwestionować moje słowo, gdy zobaczą te tatuaże. Mogę podawać się za eskortę dwudziestu niewolników i – wskazał zbroję przytroczoną do Amreca – zakupionych dwudziestu zbroi z północy. Póki będziemy poruszać się bez opóźnień i wahania, nie powinniśmy mieć żadnych problemów. – Orz rozłożył ramiona, wodząc spojrzeniem po twarzach lansjerów, ponownie zawieszając spojrzenie na Ka-poel o ułamek chwili dłużej.
Styke poczuł ukłucie gdzieś z tyłu umysłu. Popatrzył w stronę bagna w nadziei, że zobaczy któregoś ze swych zwiadowców. Ci przeklęci Dynizyjczycy mogą dopaść ich w każdej chwili, musiał zacząć przygotowywać zasadzkę albo ruszać.
– My zyskamy więcej na tym układzie niż ty – stwierdził. – Dlaczego?
– Ponieważ wasz plan zburzy lokalną politykę i zamaskuje zniknięcie moich rodziców – powiedział Orz otwarcie. – I nie sądzę, byście mieli szansę odnieść sukces. To misja samobójcza i pociąga mnie w ten sam sposób, jak pociągało splunięcie pod stopy cesarzowi, którego nie kochałem, mimo że wiedziałem, że poniosę konsekwencje tego czynu.
– On myśli, że lituje się nad grupką prostaczków – warknął ktoś z tyłu.
Orz uniósł dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym i szczery uśmiech wykrzywił kącik jego ust.
– Wręcz przeciwnie. Widziałem, jak Ben Styke zabił kilku ludzi-smoków w czasie jednej potyczki. Widziałem, jak Szaleni Lansjerzy zmasakrowali najlepszą dynizyjską kawalerię. I widziałem, jak ona – wskazał Ka-poel – złamała najpotężniejszego Kościane Oko na świecie. Jesteście jedynymi ludźmi, którzy moim zdaniem mogliby w ogóle myśleć o wykonaniu tego zadania, i nawet jeśli polegniecie, próbując, przysporzy to Ka-Sedialowi niejednej bezsennej nocy. I tyle mi wystarczy.
Styke rozważał możliwości. Czy to był podstęp? Czy choć jedno słowo Orza było prawdą? Jeśli tak, czy Ben miał jakieś inne opcje, jak tylko mu zaufać? Zerknął na Ka-poel i zastanowił się, czy nie skłonić jej, by zażądała krwi od człowieka-smoka. Ale jeśli Orz mówił prawdę, to żądanie może skłonić go do wycofania propozycji. Wtedy Styke i jego ludzie zostaliby bez żadnej pomocy na obcym terenie, nie mając szans na dotarcie do pozostałych.
Mokradła znów przyciągnęły jego uwagę, bo dwie sylwetki wyskoczyły z podszytu i brnęły przez szeroki, choć płytki strumień. Zac i Markus. Obaj pokryci byli bagienną mazią, mieli brudne twarze i szeroko wytrzeszczone oczy. Przepchnęli się przez towarzyszy i Markus nabrał powietrza, z obawą zerkając w stronę Orza, zanim kiwnął głową Styke’owi.
– Em… szefie.
– Wykrztuś to wreszcie – rozkazał Styke.
– Ben, wszyscy żołnierze, którzy zeszli na ląd, są martwi.
– Jak to martwi?
– Sześćdziesięciu czterech. Wszyscy martwi. Wygląda, jakby ktoś wybierał grupę po grupie, nie mieli nawet szansy dobyć broni. – Popatrzył na mundur Orza. – Jeden z nich był nagi.
Styke powoli zwrócił się w stronę Orza.
– Zabiłeś własnych rodaków.
Człowiek-smok wzruszył ramionami.
– Nie pierwszy raz i nie ostatni. Pochodzili z Domu, który w czasie wojny domowej był moim wrogiem, więc nie czuję się winny. Poza tym uważałem, że to jedyny sposób, żeby przekonać was co do uczciwości moich intencji.
Sześćdziesięciu czterech ludzi rozproszonych na bagnach, wybitych do nogi w ciągu mniej więcej godziny. I Styke nie słyszał ani jednego strzału. Zamyślony obracał na palcu sygnet, dociskając kciukiem czubek lancy, aż zabolało.
– Czego potrzebujesz, by przeprowadzić nas przez Talunkę?
– Talunlikę – poprawił Orz. – Dynizyjskich barw na początek. Paszportów. Broni. Czego nie zabierzemy trupom, dostaniemy w najbliższym dużym mieście. I twoi ludzie muszą zachować całkowite milczenie przez najbliższy tydzień. Nie możemy ryzykować, że ktoś zorientuje się, że nie mówią po dynizyjsku.
– Dobra. – Styke raz jeszcze zerknął na Ka-poel. Odpowiedziała mu nieznacznym skinieniem głowy.
Żałował, że nie ma tu Ibany, mógłby z nią to wszystko omówić, z nich dwojga to ona była tą rozsądniejszą.
– Zawracamy, ludzie. Rozbierzemy martwych i się obmyjemy. Orz nauczy was, jak po dynizyjsku napisać: „Złożyłem śluby milczenia”. Kiedy dotrzemy do głównej drogi, pierwszemu, który odezwie się do kogoś innego niż do mnie, wcisnę sygnet do wnętrza czaszki. Czy to jasne?
Lansjerzy odpowiedzieli mu z ociąganiem, kiwając głowami, po czym zawrócili, skąd przyszli, a większość obrzucała mijanego Orza niechętnymi spojrzeniami.
Orz pociągnął nosem.
– Może zadziałać.
– To dobrze, bo za otchłań ci nie ufam, ale w jednym wypadku na pewno mówisz prawdę.
– O?
– To samobójcza misja – powiedział Ben cicho. – Najpewniej wszyscy zginiemy.