Читать книгу Krew Imperium - Brian McClellan - Страница 6
2
ROZDZIAŁ
ОглавлениеBen Styke odpoczywał na pokładzie rufowym małego statku handlowego o nazwie „Hyz”. W jednej ręce miał swój wielki nóż boz, w drugiej osełkę. Słuchał szumu fal, krzyków mew, przerywanych od czasu do czasu powolnym zgrzytem ostrza. Na głowie miał kapelusz z wielkim rondem, by chronić twarz przed słońcem, mimo że Celine kilkakrotnie poinformowała go, że w tym nakryciu głowy wygląda niedorzecznie.
Zauważył, że jeden z żołnierzy zerka w jego kierunku, i zastanawiał się, czy chodziło o kapelusz, czy może jednak o niego samego. Dwa tygodnie na morzu, a marynarze nadal wydawali się zaniepokojeni faktem, że mają w ładowni dwudziestu Szalonych Lansjerów. Strach odpowiadał Styke’owi, jeśli ktoś skakał, gdy Ben powiedział „skacz”, tylko to ułatwiało sprawy. Ciekawe, co by sobie pomyśleli, gdyby powiedział im, że kajutę pierwszego oficera zajęła prawdziwa dynizyjska wiedźma krwi.
Ta myśl sprawiła, że Styke podniósł głowę i omiótł pokład spojrzeniem w poszukiwaniu Ka-poel. Nie widywał jej zbyt często od chwili, gdy podnieśli kotwicę. W ogóle nie widywał jej zbyt często w trakcie tej podróży. Po prawdzie od czasu bitwy pod Starlight wydawała się wyczerpana i przesypiała co najmniej czternaście godzin dziennie. Podejrzewał, że magiczna bitwa, którą Ka-poel stoczyła ze swym dziadkiem, poczyniła większe spustoszenia, niż rudowłosa wiedźma była gotowa przyznać. Zastanawiał się, czy po prostu jej o to nie zapytać – musiał wiedzieć, że w czasie tej misji Ka-poel będzie w możliwie najlepszej formie – natychmiast jednak porzucił ten pomysł. Nadal żyła, nadal mogła się ruszać i miała dość sił, by krzywić się kpiąco pod adresem kapelusza.
Wszystko będzie z nią dobrze. Musi być.
Styke podniósł wzrok wyżej, w stronę głównego masztu. Wypatrzył Celine, akurat gdy skoczyła z takielunku i przeszła, nie, pobiegła do końca rei. Przełknął dławiącą kulę w gardle i chęć, by na nią krzyknąć. Pamiętał, że w jej wieku skakał między galopującymi końmi. Zmrużył więc tylko oczy i przyglądał się, jak Celine wprawnie rozwiązuje jakiś węzeł, luzuje nieco jeden z żagli, po czym zawiązuje linę ponownie i chwyta się takielunku przy głośnym aplauzie trzech marynarzy.
Ben musiał przyznać, że w ciągu minionych dwóch tygodni Celine zaczęła sobie radzić z rejami, żaglami, węzłami i całym takielunkiem zaskakująco dobrze.
Nie zamierzał wspominać jej o pogawędce, którą odbył z pierwszym oficerem, by mieć pewność, że marynarze nie będą prosić dziewczynki o coś, co będzie przekraczało jej siły lub możliwości.
Wrócił spojrzeniem do noża, przeciągnął ostrzem kilkakrotnie po mokrej powierzchni kamienia, starając się nie spoglądać za prawą burtę, gdzie na horyzoncie górował skalisty, zarośnięty cyprysami brzeg Dynizu. Ten widok budził jedynie frustrację – był tak blisko, że Styke niemal mógłby go dotknąć, a jednak nie zbliżało go to wcale do celu.
Cztery dni wcześniej, kiedy już zbliżali się do dynizyjskiego wybrzeża, potworny sztorm rozrzucił okręty floty Bena niczym zabawki. Kilkanaście transportowców i ich uzbrojona po zęby eskorta przepadły w burzy. Gdy sztorm ucichł wreszcie, „Hyz” był sam i parę setek mil oddalony od wyznaczonego miejsca spotkania na dynizyjskim brzegu. Styke nie miał jak sprawdzić, ile okrętów zatonęło ani jak bardzo zostali rozproszeni. Nie wiedział, czy połowa lansjerów nie potonęła albo nie zginęła na przybrzeżnych skałach. Istniała też i możliwość, że cała jego armia, dwa i pół tysiąca kawalerii, wylądowała już w Dynizie i czeka niecierpliwie na pojawienie się dowódcy w osobie Bena.
„Hyz” w każdym razie płynął na południe ile sił w żaglach, mając nadzieję nadrobić stracony czas i uniknąć przy tym dynizyjskich okrętów wojennych.
Okrzyk natychmiast na powrót przyciągnął uwagę Bena do głównego masztu, gdzie chłopiec na bocianim gnieździe machał desperacko w stronę rufy. Na pokładzie zawrzało, marynarze posłali Celine w dół po olinowaniu, a ich rozbawienie zastąpiła powaga. Obserwator krzyknął raz jeszcze i wskazał na południowy horyzont, jednak jego słowa porwał wiatr.
Styke odłożył osełkę i nóż, niechętnie dźwignął się na nogi i ruszył na pokład dziobowy, gdzie kapitan Bonnie stała, z natężeniem obserwując coś przez lunetę. Bonnie była starym wilkiem morskim, skórę miała tak pociemniałą od słońca, że mogła uchodzić za Delivijkę. Styke zatrzymał się obok niej i czekał na raport. Po chwili dołączyli do nich Szakal i Celine. Lansjer Palo potargał włosy Celine i dostał za to kuksańca w żebra, po czym z powagą skinął głową Styke’owi.
– Dowiedziałeś się czegoś nowego od tych twoich duchów? – spytał Ben, przekrzykując wiatr.
– Nie – odparł Szakal, spoglądając w dół, gdzie pod pokładem znajdowała się kajuta pierwszego, w której odpoczywała Ka-poel. – Nadal nie zbliżają się do statku, nie, kiedy ona tu jest. Jednego wczoraj zwabiłem, bliżej tego brzegu są duchy dynizyjskich żeglarzy, chyba mniej się jej boją… – Zamilkł, wzruszając ramionami.
Styke otworzył usta, żeby coś powiedzieć, a wtedy odezwała się Bonnie:
– Masz. – Wcisnęła mu w dłonie lunetę. – Dokładnie na południowy wschód przed nami zobaczysz punkt na horyzoncie.
Przyłożył lunetę do oka. Nie musiał długo szukać punktu, o którym mówiła kapitan. Właściwie były to trzy punkty, trzy komplety żagli, wszystkie czarne z łukiem z gwiazd pośrodku.
– Dynizyjskie okręty.
– Bardzo dobrze – odpowiedziała mu Bonnie z prychnięciem. – Wiesz jeszcze, co to za okręty?
Spoglądał na nią wzrokiem bez wyrazu, aż odchrząknęła.
– Dwie fregaty eskortują jednego z tych potworów, które Dynizyjczycy nazywają okrętami liniowymi. Takie trójki przeczesują ocean od dnia, w którym Dynizyjczycy rozpoczęli inwazję. My je nazywamy trzygłowym wężem.
– Zauważyli nas?
– Mają o wiele wyższe maszty, więc naprawdę bym się zdziwiła, gdyby nas jeszcze nie widzieli, ale nawet jeśli nie zobaczyli, to zaraz zobaczą.
Żołądek Bena ścisnął się na samą myśl o tym, co z tego wynikało. Niewielki transportowiec był właściwie nieuzbrojony. Styke wybrał go nie z uwagi na rozmiar czy siłę, ale dlatego, że Bonnie była najbardziej doświadczonym kapitanem we flocie, jaką dysponował, i znała dynizyjski brzeg lepiej niż ktokolwiek inny.
– Szlag!
– W rzeczy samej. – Bonnie znów przyłożyła lunetę do oka. – Już zmierzają w naszą stronę. – Zamilkła i zmarszczyła brwi. – Aha. Fregaty się odłączają. Bez wątpienia nas wypatrzyli i szykują się, żeby poszerzyć sieć. Prawdopodobnie liczą, że zajdą nas od bakburty, zanim ich zobaczymy. – Odwróciła się lekko w stronę pierwszego. – Zwrot na sterburtę – szczeknęła.
Marynarze zaroili się natychmiast, dostosowując ustawienie żagli. Ben poczuł gwałtowny niepokój.
– Zawracamy?
– Tak, zawracamy – odpowiedziała mu kwaśno Bonnie. – I nawet nie próbuj machać mi przed nosem tym nożem, bo gówno ci to da. Może i jesteś Szalonym Benem Stykiem, ale ja jestem Doskonale Zdrowa na Umyśle Bonnie. Bez większego problemu ucieknę tym fregatom, ale jeśli spróbuję prześliznąć się obok nich, zmienią nas w dryfujące drewno.
Ben miał ochotę spytać kapitan, czy ćwiczyła tę mowę na taką okazję. Skierował gniewne spojrzenie na południe i dokonał pospiesznych obliczeń.
– A twój plan zakłada…?
– Że uciekniemy na północ, aż znajdziemy się poza zasięgiem ich wzroku. Potem popłyniemy daleko, daleko na wschód, obejdziemy ich szerokim łukiem i stawimy się w umówionym punkcie. Jeśli będziemy mieli szczęście, uznają, że nas przegonili, i dalej będą patrolować przybrzeżne wody.
– Ile czasu zajmie ten manewr?
Bonnie wzruszyła ramionami.
– Zależy od wiatru i pogody, no i tego, czy nie napotkamy innych patroli. Piętnaście dni? Dziesięć, jeśli dopisze nam szczęście. Dwadzieścia, trzydzieści albo i więcej, jeśli będziemy mieć pecha. Być może będziemy nawet musieli wrócić do Starlight, żeby uzupełnić zapasy.
Styke zacisnął zęby, aż zgrzytnęły, i wymienił z Szakalem długie spojrzenia. Dwadzieścia dni, zanim ponownie spotkają się z Ibaną i resztą. Dwadzieścia dni dłużej, niż planowali. To była przeklęta katastrofa! Przez moment zastanawiał się, jak bardzo zły obrót mogłyby przybrać sprawy, gdyby jednak zamachał Bonnie nożem przed nosem. Może i miał reputację, ale marynarze mieli nad lansjerami przewagę liczebną trzy do jednego, a do tego byli mu niezbędni, by dotrzeć do brzegu. Ostatnie, czego potrzebował, to wzniecenie buntu, i to przeciwko sobie samemu.
Statek ze skrzypieniem robił zwrot, tak że okręty dynizyjskie znalazły się za nim, a brzeg po lewej. Marynarze pokrzykiwali i biegali po pokładzie, wprowadzając w życie rozkazy pani kapitan w imponująco krótkim czasie.
Myśli Bena pomknęły ku starym mapom w kajucie Bonnie – najbardziej aktualnym mapom Dynizu, jakie były dostępne, co oznaczało, że linię brzegową wykreślono starannie i zgodnie z rzeczywistością, jednak głębi lądu nie widział nikt obcy od ponad stu lat. To jednak nie powinno sprawić jakiejkolwiek różnicy, przynajmniej nie w kwestii planów Styke’a.
– Znajdź miejsce, gdzie możemy wylądować – zarządził.
– Że co proszę? – Bonnie poderwała głowę, a na jej twarzy odmalowało się bezbrzeżne zdumienie.
– Słyszałaś. Podpłyń do brzegu, jak się da najbliżej, i rzuć kotwicę. Chcę, żeby oba twoje dźwigi ruszyły do pracy i wrzuciły moje konie do wody. Daj nam trzy łodzie i wszystkie nasze zapasy, a potem możesz sobie uciekać przed fregatami ile dusza zapragnie i płynąć prosto do Starlight.
– Jesteś obłąkany!
Styke postukał opuszkami w ostrze noża.
– Znajdź nam plażę, na którą dopłynie mi dwadzieścia pięć koni i przy tym nie pozabijam ich wszystkich.
– Nie będziesz potrzebował nas, żeby wrócić do Fatrasty?
– Nie, jeśli zdołam spotkać się z resztą floty.
– I chcesz to osiągnąć, wędrując lądem?
Styke wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Z wyraźnym wahaniem Bonnie skierowała wzrok ku brzegowi i westchnęła ze zmęczeniem.
– Chyba jesteśmy niedaleko takiego miejsca. Wydam rozkazy. Powiedz swoim ludziom, by byli gotowi w ciągu godziny. To będzie najszybsze lądowanie, jakiego doświadczyli. – Bonnie oddaliła się, wyszczekując rozkazy, a Styke ponownie odwrócił się do Szakala.
– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – upewnił się Palo.
– Ani trochę – oświadczył Styke. – Ale wolę przedzierać się setki mil przez bagna, niż siedzieć na tym przeklętym statku przez kolejne trzy tygodnie i niecierpliwie przebierać nogami.
– A jeśli Ibana nie dotrze nigdy na miejsce spotkania?
– W takim razie to będzie najkrótsza inwazja w historii. – Ben ukląkł i otoczył Celine ramieniem. – Jak dobrze pamiętasz to gówno, którego uczył cię ojciec?
Zerknęła na niego podejrzliwie.
– Mówiłeś, że już nigdy nie będę musiała kraść.
– Nie chcesz?
– Tego nie powiedziałam.
– To dobrze, bo chciałbym, żebyś zwinęła Bonnie jej mapy Dynizu.
Celine zmarszczyła brwi.
– Jeśli mnie złapie, wyrzuci mnie za burtę.
– Zamierzamy zrobić coś bardzo głupiego i te mapy są jedynym sposobem, żeby nam się udało. Poza tym i tak wszyscy wylecimy za burtę.
Celine zastanawiała się przez chwilę, po czym posłała Styke’owi szelmowski uśmiech, którego, Ben gotów był przysiąc, nauczyła się od Ka-poel.
– Dobrze, zrobię to. Ale dopiero jak będziemy wsiadać do łodzi. Tym sposobem uciekniemy.
– Mądrala. A teraz idź, obudź Ka-poel. Powiedz jej, że jest w domu.
Styke stał na skalistym wzniesieniu i patrzył, jak „Hyz” znika za załomem plaży, płynąc na północ pod pełnymi żaglami. Za nim sunęły po falach dwie dynizyjskie fregaty, nieco dalej niż strzał z armaty. Były blisko, ale kapitan Bonnie nie miała wątpliwości, że zdoła im umknąć. Dynizyjczycy wystrzelili raz z niewielkiego działa na dziobie, lecz pocisk spadł z pluskiem do wody. Styke odczekał, aż „Hyz” zniknął zupełnie, zszedł ze wzniesienia i pomaszerował do ujścia niewielkiej rzeczki, gdzie jego ludzie rozładowywali łodzie.
– Melduj – polecił Szakalowi, rozchlapując przy tym wodę. Łypnął na bagiennego smoka o długim pysku, który wylegiwał się na wpół zanurzony kawałek w górę rzeczki.
– Wszyscy dotarli do brzegu cali i zdrowi. – Szakal zassał nieco powietrza przez zęby. – Jeden z zapasowych koni wpadł na rafę i złamał nogę. Musieliśmy go dobić.
– Tylko jeden? – Ben słyszał rozpaczliwy kwik zwierzęcia i strzał, który położył kres cierpieniu.
– Tylko jeden – potwierdził Szakal.
– W takim razie poszło lepiej, niż się spodziewałem.
Jęknął w duchu. Mieli pięć dodatkowych koni i ponad sto mil dziczy przez sobą. Będą musieli zmierzyć się z trudnym terenem, bagiennymi smokami, wielkimi wężami i czym jeszcze tylko otchłań zechce im rzucić pod nogi na tym przeklętym kontynencie. Spodziewał się, że stracą o wiele więcej, zanim dotrą do Ibany. Ale miał pod stopami stały ląd i to było miłe uczucie. Przynajmniej znów był panem swego losu.
– Każdy dostał swoją zbroję?
– Tak. Markus zajął się Amrekiem. Sunin pomaga Celine osiodłać Margo.
– Siodła się nie zmoczyły?
– Nie. Tylko Sunin upuściła swój karabin. Musiałem dać jej jeden z zapasowych.
Styke wywrócił oczami.
– Dlaczego ona jest taka stara?
– Myślę…
– To było pytanie retoryczne. – Ben rozejrzał się, dostrzegł Ka-poel z Celine, siedzące na przeciwległym brzegu rzeczki, i ruszył w ich stronę przez wodę. Nawet po dwutygodniowym odpoczynku Ka-poel wydawała się wychudzona i napięta, ale oczy miała czujne. Przemówiła do niego ciągiem gestów, z których zrozumiał większość. Ale i tak pozwolił Celinie tłumaczyć.
To wygląda jak Dorzecze Tristan.
– Czyż nie? – Styke poczuł, że coś mu wleciało do ust, i wypluł to natychmiast. – Takie same gówniane drzewa i robale, i węże, i… – Zamilkł, zauważywszy ślepia kolejnego smoka bagiennego, który przyglądał im się z odległości jakichś czterdziestu stóp. – Ale smoki bagienne wyglądają troszkę inaczej. Uważaj na nie. Te większe nie zawahają się zaatakować człowieka, a bywa, że i konia.
Ka-poel wywróciła oczami.
Wiem – Celine przetłumaczyła kolejny gest.
– Prawda. Wyrosłaś w tej zasranej dziurze. – Styke nie przestawał się rozglądać. Mimo podobieństw miejsce znacznie różniło się od Dorzecza Tristan w Fatraście. Tamto bagnisko było płaskie i porośnięte gęstą, niemalże nieprzebytą roślinnością, to zaś usiane sterczącymi skałami, od wielkich głazów po straszliwe iglice, wznoszące się ponad wierzchołki potężnych cyprysów. Jeszcze nie rozpoczęli swej podróży w głąb lądu, a Styke już mógł powiedzieć, że rzeki na ich drodze będą głębokie, niziny nieprzewidywalne, a teren trudny dla wierzchowców. – Po prostu wypatruj smoków bagiennych – powtórzył tylko, zawrócił i ruszył przez wodę do łodzi, którymi przypłynęli.
Odchrząknął głośno i gestem wezwał do siebie ludzi. Obrzucił ich długim, surowym spojrzeniem, gdy zabezpieczyli konie, odłożyli sprzęt i podeszli do niego. Odetchnął. Dwudziestu. Ponad sto mil nieprzewidywalnych bagien. To będzie straszna wędrówka.
– No dobra, plan jest następujący. Niektórzy z was już pewnie słyszeli. Wylądowaliśmy, ponieważ alternatywą był powrót z kapitan Bonnie do Starlight i stamtąd raz jeszcze płynięcie na spotkanie z Ibaną. – Kiwnął dłonią na Celine. – Daj tu te mapy – polecił i ponownie zwrócił się do lansjerów. – Lądem mamy szansę dotrzeć do Ibany szybciej niż za trzy przeklęte tygodnie.
Ktoś kaszlnął.
– Kto to? – spytał Styke ostro. – Zac? Mów.
Zac odkaszlnął raz jeszcze i rozejrzał się po towarzyszach z zażenowaniem. Próbował uzyskać poparcie od brata, ale Markus tylko pokręcił głową.
– Eem, Ben – odezwał się wreszcie Zac. – Czy tak wygląda cała ta dzicz?
– Z tego, co wiem, tak.
– Nie ma szans, żebyśmy przebyli sto mil w czasie krótszym niż dwadzieścia dni. Nie w takim terenie.
Styke wziął pokrytą woskiem skórzaną tubę, którą Celine ukradła kapitan Bonnie, i zdjął pokrywkę. Przez chwilę przeglądał zawartość, póki nie znalazł tego, czego szukał. Delikatnie rozpostarł mapę na brzegu łodzi, a wszyscy skupili się wokół niego. Mapa przedstawiała północno-wschodni region Dynizu nazywany Zębatymi Mokradłami.
– Jesteśmy tu. – Wskazał zatoczkę bez nazwy. – Punkt spotkania jest tutaj. – Na mapie odległość wyglądała na niewielką, ale Zac miał rację, w tych warunkach pokonanie tej trasy było prawdziwym wyzwaniem. – Widzicie to?
Kilku mężczyzn pochyliło się nad mapą, mrużąc przy tym oczy.
– Czy to droga? – upewnił się Markus.
– Tak, trakt nadbrzeżny, który prowadzi przez Mokradła.
– Ta mapa ma sto lat – przypomniał cicho Szakal. – Czy ta droga w ogóle tam jest?
Lepiej, żeby była, pomyślał Styke. Ten plan wydawał się mniej szalony na pokładzie „Hyzu”.
– A dlaczego miałoby jej nie być? Kiedy już znajdziemy się na utwardzonej powierzchni, będziemy mogli narzucić ostre tempo i spotkać się z resztą lansjerów. Po drodze będziemy musieli minąć kilka niewielkich miast. W najgorszym przypadku nałożymy zbroje i się przebijemy.
Rozległy się pomruki pełne namysłu, Styke popatrzył po towarzyszach i zobaczył, że jego plan zaczyna zyskiwać ich aprobatę. On sam nie był przekonany. Myślał właściwie, że to może być jeden z jego głupszych pomysłów. Ale liczyło się to, że wskazał lansjerom cel. Z innymi problemami będzie sobie radził, gdy się pojawią.
Styke zwinął mapę i schował do tuby trzymanej przez Celine.
– Pilnuj tego – polecił dziewczynce. – A reszta… dokończcie ładowanie sprzętu, siodłajcie konie i bądźcie gotowi do wymarszu. Chcę oddalić się od brzegu najszybciej jak to możliwe.
Lansjerzy natychmiast rzucili się do pracy, Styke ruszył zaś w stronę Amreca, żeby raz jeszcze sprawdzić, czy wszystko w porządku, potem zamierzał upewnić się, że wierzchowce Celine i Ka-poel też zostały dobrze okulbaczone. Nie minęła godzina, a niewielki oddział stał w gotowości. Styke rozkazał pociągnąć łodzie w górę strumienia i wywrócić je do góry dnem i wtedy usłyszał, że ktoś go woła. Obrócił się. Celine stała na tej samej skale, z której Ben wcześniej obserwował ucieczkę „Hyzu”.
Styke dołączył do niej i natychmiast zobaczył, w czym problem. Niedaleko brzegu, tam, gdzie „Hyz” ich wysadził, teraz rzucił kotwicę wielki okręt Dynizyjczyków. Na pokładzie zaroiło się od żołnierzy i żeglarzy, wojsko ładowało się do szalup dziesiątkami. Pierwsza szalupa została spuszczona na wodę. Potem druga. I trzecia.
Ben spodziewał się, że jedna z fregat wyśle na ląd niewielką grupkę, żeby sprawdziła, co się dzieje. Ale ten gigant liniowy wysyłał na ląd co najmniej sześćdziesięciu żołnierzy morskiej piechoty. Szaleni Lansjerzy musieli oddalić się od wybrzeża, i to jak najszybciej.
– To coś złego? – chciała wiedzieć Celine.
Styke delikatnie opuścił dziewczynkę na ziemię, ku czekającym już lansjerom.
– Tak – odpowiedział. – To coś bardzo złego.