Читать книгу Dziedzictwo - Christopher Paolini - Страница 10

Cios młota

Оглавление

– Nie! – ryknął Eragon, gdy mur twierdzy zawalił się z ogłuszającym łoskotem, grzebiąc Rorana i pięciu innych mężczyzn pod stertą kamieni wysoką na dwadzieścia stóp. Cały dziedziniec spowiła czarna chmura pyłu.

Jego krzyk był tak głośny, że głos mu się załamał, w głębi gardła poczuł ciepły miedziany smak krwi. Odetchnął głęboko i zgiął się wpół w ataku kaszlu.

– Vaetna – wydyszał i machnął ręką.

Z odgłosem przypominającym szelest jedwabiu gęsty szary kurz rozstąpił się, odsłaniając środek dziedzińca. Obawa o los Rorana sprawiła, że Eragon ledwie zauważył, jak wiele mocy kosztowało go zaklęcie.

– Nie, nie, nie, nie – mamrotał. – On nie mógł zginąć. Nie mógł, nie mógł, nie mógł... – Zupełnie jakby słowa miały wpłynąć na rzeczywistość, Eragon powtarzał je raz po raz. Lecz z każdą powtórką stawały się mniej stwierdzeniem faktu bądź nadziei, a bardziej modlitwą, skierowaną do całego świata.

Przed nim Arya i reszta żołnierzy Vardenów kasłali, pocierając oczy dłońmi. Wielu zgarbiło się, jakby w oczekiwaniu ciosu; inni gapili się zdumieni na fasadę uszkodzonej twierdzy. Gruzy z budynku zasłały dziedziniec, przysłaniając mozaikę. Dwie i pół komnaty na piętrze twierdzy i jedna na drugim – ta, w której niedawno gwałtowną śmiercią zginął mag – stało otworem. Pomieszczenia i sprzęty wydawały się w pełnym blasku słońca nędzne i brudne. Wewnątrz pół tuzina żołnierzy zbrojnych w kusze odsuwało się gorączkowo od przepaści, która nagle otwarła im się u stóp. Wśród donośnych krzyków i przepychanek przeciskali się przez drzwi na drugim końcu komnat i znikali w trzewiach twierdzy.

Eragon próbował odgadnąć ciężar kamiennego bloku leżącego pośród rumowiska: musiał ważyć wiele setek funtów. Gdyby wraz z Saphirą i elfami podjęli wspólne działanie, był pewien, że zdołaliby przesunąć kamienie za pomocą magii, lecz wysiłek bardzo by ich osłabił i pozostawił bezbronnymi. Co więcej, wymagałby niepraktycznie długiego czasu. Przez moment Eragon pomyślał o Glaedrze – złoty smok miał aż nadto sił, by dźwignąć całą stertę naraz – ale pośpiech był tu kluczem, a wydostanie Eldúnari Glaedra trwałoby zbyt długo. Poza tym, Eragon wiedział, że mógłby nie zdołać przekonać Glaedra nawet do rozmowy, a co dopiero do pomocy w ratowaniu Rorana i pozostałych.

A potem wyobraził sobie Rorana tuż przed tym, jak przesłonił go grad kamieni i pyłu, stojącego pod sklepieniem wrót twierdzy, i nagle pojął, co musi zrobić.

– Saphiro, pomóż im tutaj! – krzyknął i odrzucając tarczę, pomknął naprzód.

Za plecami usłyszał, jak Arya mówi coś w pradawnej mowie, krótkie zdanie, być może „Ukryj to!”, a potem doścignęła go, biegnąc z mieczem w dłoni, gotowa do walki.

Kiedy dotarli do rumowiska, Eragon skoczył najwyżej jak umiał. Wylądował jedną stopą na ukośnym kamieniu i znów skoczył, odbijając się niczym górska kozica, wspinająca się na strome zbocze. Niepokoił się, że może obruszyć kamienie, ale wspinaczka stanowiła najszybszy sposób dotarcia do celu.

Ostatnim skokiem pokonał odległość dzielącą go od piętra i przebiegł przez komnatę. Pchnął zamknięte drzwi z taką siłą, że wyłamał zawiasy, a grube dębowe deski pękły i poleciały w głąb korytarza.

Pomknął w ślad za nimi. Odgłos kroków i oddechu wydał mu się dziwnie przytłumiony, jakby miał uszy pełne wody. Dotarłszy do otwartego przejścia, zwolnił. Za nim ujrzał gabinet, pięciu zbrojnych wskazywało rękami mapę i wyraźnie się kłóciło. Żaden z nich nie zauważył Eragona.

Biegł dalej.

Pędem pokonał zakręt i zderzył się z żołnierzem idącym z przeciwległej strony. Przed oczami przemknęły mu czerwone i żółte błyski, gdy uderzył czołem w krawędź tarczy tamtego. Przywarł do żołnierza i obaj przez chwilę chwiali się na korytarzu, niczym para pijanych tancerzy.

Żołnierz zaklął, próbując odzyskać równowagę.

– Co z tobą, trzykroć przeklęty...? – zaczął, a potem ujrzał twarz Eragona i jego oczy się rozszerzyły. – Ty!

Eragon zacisnął prawą dłoń i rąbnął tamtego w brzuch, tuż pod żebrami. Cios uniósł mężczyznę z ziemi; ciało z głuchym odgłosem zderzyło się z sufitem.

– Ja – zgodził się Eragon, gdy tamten runął na ziemię bez życia.

Ruszył dalej w głąb korytarza. Od chwili wejścia do twierdzy, jego już i tak szybki puls zdwoił tempo; czuł się, jakby serce miało lada moment wyrwać mu się z piersi.

Gdzie to jest? – rozmyślał gorączkowo, zerkając w kolejne drzwi, za którymi ujrzał jedynie puste pomieszczenie.

Wreszcie na końcu wąskiego bocznego korytarzyka dostrzegł kręte schody. Przeskakując po pięć stopni na raz, pędził na dół, nie zważając na własne bezpieczeństwo, raz tylko przystanął, by odepchnąć na bok zaskoczonego łucznika.

Schody skończyły się i znalazł się w wysoko sklepionej sali, podobnej do katedry w Dras-Leonie. Zawirował szybko, omiatając wzrokiem pomieszczenie i rejestrując pośpiesznie obrazy: tarcze, broń i czerwone proporce zawieszone na ścianach; wąskie okna wysoko pod sufitem; pochodnie osadzone w uchwytach z kutego żelaza; puste paleniska; długie ciemne stoły na koziołkach ustawione wzdłuż bocznych ścian; i wzniesienie na końcu, na którym przed fotelem z wysokim oparciem stał mężczyzna z brodą, odziany w długą szatę. Eragon znalazł się w głównej sali zamku. Po jego prawicy, między nim i drzwiami wiodącymi do wrót twierdzy, ustawił się oddział ponad pięćdziesięciu żołnierzy. Złote nici w ich tunikach zamigotały, gdy poruszyli się zaskoczeni.

– Zabić go! – polecił mężczyzna w długiej szacie; nie sprawiał wcale wrażenia wyniosłego i władczego, lecz przerażonego. – Ktokolwiek go zabije, dostanie trzecią część mojego skarbca! To wam przyrzekam!

Na myśl o kolejnym opóźnieniu, w Eragonie wezbrała straszliwa irytacja. Wyrwał z pochwy miecz i uniósł nad głowę.

– Brisingr! – krzyknął.

Z nagłym świstem wokół ostrza pojawił się kokon widmowych błękitnych płomieni. Gorąco ognia rozgrzało dłoń, rękę i policzek Eragona.

Z płonącym mieczem w dłoni spojrzał wprost na żołnierzy.

– Odsuńcie się – warknął.

Tamci wahali się jeszcze chwilę, a potem odwrócili się i umknęli.

Eragon skoczył naprzód, nie zważając na ogarniętych paniką maruderów, wciąż znajdujących się w zasięgu płonącej klingi. Jeden z mężczyzn potknął się i runął przed nim na posadzkę; Eragon przeskoczył nad nim, nie dotykając nawet kępy włosia na hełmie.

Prąd powietrza szarpał płomienie wokół miecza, unosząc je za nim w pędzie niczym grzywę galopującego wierzchowca.

Przygarbiony Eragon przepchnął się do podwójnych drzwi strzegących wejścia do głównej sali. Przemknął przez długie, szerokie pomieszczenie, z którego odchodziło wiele komnat pełnych żołnierzy – a także zębatek, dźwigni i innych mechanizmów służących do opuszczania i podnoszenia bram twierdzy – a potem w pełnym rozpędzie wpadł na kratę, zagradzającą drogę do miejsca, w którym stał Roran, kiedy zawalił się mur.

Żelazne pręty wygięły się, gdy Eragon uderzył w nie w pędzie, ale niedostatecznie, by pęknąć.

Cofnął się chwiejnie o krok.

Ponownie zaczerpnął energii przechowywanej w diamentach swego pasa – pasa Belotha Mądrego – wlewając ją w Brisingra, opróżniając klejnoty z cennych zapasów, gdy podsycił ogień miecza do niemal nieznośnej mocy. Z nieartykułowanym okrzykiem cofnął rękę i uderzył kratę. Zalał go deszcz pomarańczowozłotych iskier, dziurawiąc rękawicę i tunikę i parząc odsłoniętą skórę. Kropla stopionego żelaza wylądowała z sykiem na czubku buta. Strącił ją szybkim ruchem stopy.

Trzy razy ciął i wreszcie fragment kraty wielkości człowieka runął do środka. Przecięte końce lśniły oślepiającą bielą, oświetlając pomieszczenie łagodnym blaskiem.

Eragon pozwolił płomieniom błyskającym z Brisingra zgasnąć i przemknął przez otwór w kracie.

Najpierw skręcił w lewo, potem w prawo i znów w lewo, zmieniając kierunki wraz z korytarzem, zaprojektowanym tak, by spowolnić atakujących żołnierzy, gdyby zdołali wedrzeć się do twierdzy.

Po pokonaniu ostatniego zakrętu ujrzał swój cel: zasypaną gruzami sień. Nawet jego elfi wzrok zdołał dostrzec w ciemności tylko największe kształty, bo spadające kamienie zgasiły pochodnie na ścianach. Usłyszał dziwaczne sapanie i szuranie, jakby jakaś niezgrabna bestia grzebała w rumowisku.

– Naina – rzucił.

Przestrzeń przed nim rozświetlił rozproszony błękitny blask. Wówczas tuż przed sobą ujrzał Rorana, pokrytego pyłem, krwią, popiołem i potem, wyszczerzonego w upiornym grymasie. Kuzyn zmagał się z żołnierzem nad trupami dwóch innych. Żołnierz wzdrygnął się zaskoczony nagłym światłem i Roran wykorzystał dekoncentrację przeciwnika, powalając go na kolana. Następnie wyrwał mu zza pasa sztylet i wbił go z boku pod żuchwę mężczyzny.

Żołnierz kopnął dwa razy i znieruchomiał.

Roran, zdyszany, podniósł się znad ciała, z palców ściekała mu krew. Spojrzał na Eragona z dziwnie nieruchomą twarzą.

– Najwyższy czas, żebyś... – zaczął, a potem oczy wywróciły mu się gwałtownie i zemdlał.

Dziedzictwo

Подняться наверх