Читать книгу Dziedzictwo - Christopher Paolini - Страница 16
Cena władzy
Оглавление– To ostatni, pani. Nie będziesz ich więcej potrzebować. I oby tak dalej.
Pasmo płótna zsunęło się z cichym szelestem z przedramion Nasuady, gdy jej służka, Farica, zdjęła opatrunek. Nasuada nosiła podobne bandaże od dnia, gdy wraz wodzem Fadavalem sprawdzali nawzajem swoją odwagę podczas próby Długich Noży.
Stała bez ruchu, wpatrując się w długi, obszarpany i pełen dziur gobelin, tymczasem Farica krzątała się dokoła. W końcu zebrała się w sobie i powoli opuściła wzrok. Od chwili zwycięstwa w próbie Długich Noży odmawiała patrzenia na rany; już jako świeże wydały jej się tak upiorne, że wiedziała, że nie zdoła znieść ich widoku, dopóki całkiem się nie zagoją.
Blizny były niesymetryczne: sześć przecinało zewnętrzną stronę lewego przedramienia, trzy prawego. Każda z nich miała trzy do czterech cali długości; w większości były to proste kreski, prócz najniższej, po prawej, bo wtedy Nasuada straciła panowanie nad sobą i nóż skręcił, kreśląc poszarpaną linię niemal dwa razy dłuższą od pozostałych. Skóra wokół blizn była obrzmiała i różowa, same blizny wydawały się tylko odrobinę jaśniejsze od reszty ciała, co ją ucieszyło. Lękała się, że mogą przekształcić się w białe i srebrzyste kreski, przez co znacznie bardziej rzucałyby się w oczy. Blizny wznosiły się nad powierzchnię przedramion o jakieś ćwierć cala, tworząc stwardniałe pasma; wyglądało to zupełnie jakby pod skórę ktoś wbił jej gładkie stalowe pręty.
Nasuada miała mieszane uczucia co do blizn. Gdy dorastała, ojciec wpajał jej zwyczaje ich ludu, ale sama całe życie spędziła pośród Vardenów i krasnoludów. Jedyne rytuały plemion wędrownych, jakich przestrzegała, a i to nieregularnie, wiązały się z ich religią. Nigdy nie miała ambicji, by opanować Taniec Bębnów czy uczestniczyć w nużącym Wywoływaniu Imion, ani – zwłaszcza to – pokonywać kogokolwiek w próbie Długich Noży. A przecież była tu teraz, wciąż młoda i nadal piękna, z przedramionami poznaczonymi dziewięcioma dużymi bliznami. Mogła rzecz jasna polecić któremuś z magów Vardenów usunąć je, ale wówczas poświęciłaby wygraną, a wędrowne szczepy nie uznałyby w niej suzerenki.
Choć żałowała, że jej ręce nie są już gładkie i krągłe i nie przyciągają pełnych podziwu spojrzeń mężczyzn, to była dumna ze swych blizn. Stanowiły namacalny dowód jej odwagi i widoczną oznakę oddania Vardenom. Każdy, kto na nie patrzył, poznawał moc jej charakteru i uznała, że znaczy to dla niej więcej niż wygląd.
– Co myślisz? – spytała, wyciągając ręce ku królowi Orrinowi, który stał bez ruchu przy otwartym oknie w gabinecie, spoglądając z góry na miasto.
Orrin odwrócił się i zmarszczył brwi nad ciemnymi oczami. Wcześniej zamienił zbroję na grubą czerwoną tunikę i szatę oblamowaną białymi gronostajami.
– Nieprzyjemnie na nie patrzeć – oznajmił, po czym z powrotem skupił uwagę na mieście. – Okryj się, to niestosowny strój w porządnym towarzystwie.
Nasuada jeszcze chwilę przyglądała się swoim przedramionom.
– Nie, raczej tego nie zrobię.
Pociągnęła koronkowe mankiety krótkich rękawków, by je wyprostować, po czym odprawiła Faricę. Przeszła po pysznym dywanie krasnoludzkiej roboty, rozłożonym pośrodku pokoju, i dołączyła do Orrina, wciąż obserwującego miejski krajobraz po bitwie. Z radością odkryła, że niemal wszystkie ognie ugaszono, pozostały tylko dwa płonące miejsca pod zachodnim murem. Potem przeniosła wzrok na króla.
W krótkim czasie, jaki minął, odkąd Vardeni i Surdanie rozpoczęli atak na Imperium, Nasuada widziała, jak Orrin na jej oczach staje się coraz poważniejszy. Jego pierwotny entuzjazm i ekscentryczne nawyki zniknęły pod ponurą maską. Z początku ucieszyła ją ta zmiana, uznała bowiem, że król spoważniał i dojrzał, lecz w miarę trwania wojny zaczęła tęsknić za wcześniejszymi dyskusjami o filozofii naturalnej i osobliwymi nawykami Orrina. Zbyt późno uświadomiła sobie, że często ubarwiały jej czas, nawet jeśli niezmiennie ją drażniły. Co więcej, zmiana uczyniła z niego niebezpieczniejszego rywala – z łatwością mogła sobie wyobrazić, jak w obecnym nastroju Orrin próbuje ją zastąpić na stanowisku dowódcy Vardenów.
Czy byłabym szczęśliwa, gdybym za niego wyszła? – zastanawiała się.
Orrin nie wyglądał wcale tak źle. Nos miał wydatny i wąski, lecz żuchwę mocną, a usta pięknie skrojone i wyraziste. Lata spędzone na placu ćwiczeń zaowocowały piękną sylwetką. Bez wątpienia był także inteligentny i zazwyczaj stanowił miłe towarzystwo. Gdyby jednak nie zasiadał na tronie Surdy i nie zagrażał aż tak jej pozycji i niezależności Vardenów, wiedziała, że nigdy nie rozważałaby małżeństwa.
Czy byłby dobrym ojcem?
Orrin oparł dłonie o wąski kamienny parapet i się wychylił.
– Musisz zerwać sojusz z urgalami – oznajmił, nie patrząc na nią.
Słowa te zaskoczyły Nasuadę.
– A dlaczegóż to?
– Bo nam szkodzą. Ludzie, którzy w innych okolicznościach dołączyliby do nas, przeklinają nas za sprzymierzenie się z potworami i odmawiają złożenia broni, gdy przybywamy do ich domów. Opór Galbatorixa wydaje im się słuszny i zrozumiały, bo zawarliśmy pakt z urgalami. Zwykły człowiek nie rozumie, czemu się z nimi sprzymierzyliśmy. Nie wie, że Galbatorix sam wykorzystywał urgale, ani że ich oszukał, zmuszając do przypuszczenia ataku na Tronjheim pod dowództwem Cienia. To subtelności, których nie da się wyjaśnić przerażonemu chłopu. Widzi on tylko, że stwory, których lękał się i nienawidził całe życie, maszerują ku jego domowi dowodzone przez wielkiego zębatego smoka i Jeźdźca, z wyglądu bardziej elfa niż człowieka.
– Potrzebujemy pomocy urgali – odparła Nasuada. – I tak mamy za mało ludzi.
– Aż tak bardzo ich nie potrzebujemy. Wiesz, że mówię prawdę, inaczej, dlaczego nie pozwoliłabyś urgalom uczestniczyć w szturmie na Belatonę? Dlaczego zabroniłaś im przekraczania bramy miasta? Trzymanie ich z dala od pola walki nie wystarczy, Nasuado. Wieści o nich wciąż rozchodzą się po całym kraju. Możesz naprawić sytuację, rezygnując z tego niefortunnego pomysłu, nim wyrządzi jeszcze więcej szkód.
– Nie mogę.
Orrin odwrócił się ku niej błyskawicznie, gniew wykrzywił mu twarz.
– Ludzie umierają, bo zdecydowałaś się przyjąć wsparcie Garzhvoga. Moi ludzie, twoi, mieszkańcy Imperium... giną i spoczywają pod ziemią. Ten sojusz nie jest wart ich ofiary i, na mą duszę, nie pojmuję, czemu wciąż go bronisz!
Nasuada nie zdołała znieść jego spojrzenia: za bardzo przypominał jej wyrzuty sumienia i obawy, które nawiedzały ją przed snem. Zamiast tego skupiła wzrok na wstędze dymu wzlatującej z wieży na skraju miasta.
– Bronię go – odparła, starannie wymawiając każde słowo – bo mam nadzieję, że zachowanie sojuszu z urgalami ocali więcej żywotów niż będzie kosztować... Jeśli pokonamy Galbatorixa...
Orrin zaklął.
– Nie jest to rzecz jasna pewne – podjęła. – Ale musimy zaplanować podobną ewentualność. Jeżeli go pokonamy, mamy obowiązek pomóc naszej rasie podnieść się po owym konflikcie i na gruzach Imperium zbudować nowy, potężny kraj. A częścią tego procesu będzie dopilnowanie, byśmy po latach sporów mogli zawrzeć pokój. Nie zamierzam obalić Galbatorixa tylko po to, by urgale zaatakowały nas, gdy będziemy najsłabsi.
– I tak mogą to zrobić. Jak zawsze.
– A co innego mielibyśmy począć? – spytała z irytacją. – Musimy spróbować ich oswoić. Im bardziej wiążemy ich z naszą sprawą, tym mniej prawdopodobne, że zwrócą się przeciw nam.
– Powiem ci, co powinnaś zrobić – warknął. – Wypędź je. Zerwij sojusz z Nar Garzhvogiem i odpraw go wraz z jego bykami. Jeśli zwyciężymy w tej wojnie, będziemy mogli wynegocjować nowy traktat, i to z pozycji pozwalającej nam dyktować dowolne warunki. Albo jeszcze lepiej, poślij Eragona i Saphirę do Kośćca wraz z batalionem żołnierzy, by na zawsze zmietli ich z powierzchni ziemi, tak jak powinni to byli uczynić Jeźdźcy wiele wieków temu.
Nasuada spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Gdybym zerwała układ z urgalami, wpadłyby w taką wściekłość, że od tej pory zaczęłyby nas atakować, a nie możemy walczyć jednocześnie z nimi i z Imperium. Ściągnięcie na siebie czegoś podobnego byłoby czystym szaleństwem. Jeśli w swej mądrości elfy, smoki i Jeźdźcy postanowili tolerować istnienie urgali – choć z łatwością mogli je zniszczyć – my winniśmy wziąć z nich przykład. Wiedzieli, że zabicie wszystkich byłoby wielkim złem, i ty także powinieneś to zrozumieć.
– W swej mądrości, pfft! Zupełnie jakby ich mądrość na cokolwiek im się przydała! No dobrze, zostaw przy życiu część urgali, ale zabij ich dosyć, by przez co najmniej sto lat nie ważyły się opuścić swoich nor!
Wyraźny ból dźwięczący w głosie króla i napięcie na jego twarzy zaskoczyły Nasuadę. Przyjrzała mu się z większą uwagą, próbując ustalić powód tak gwałtownej reakcji. Po paru chwilach znalazła rozwiązanie, które po namyśle wydało się wręcz oczywiste.
– Kogo straciłeś? – spytała.
Orrin zacisnął dłoń w pięść i powoli, z wahaniem opuścił na parapet, jakby bardzo chciał rąbnąć w niego z całej siły, ale nie śmiał.
– Przyjaciela, z którym dorastałem w zamku Borromeo. Nie wydaje mi się, żebyś go poznała. Był jednym z poruczników mojej kawalerii.
– Jak zginął?
– Tak jak można oczekiwać. Dotarliśmy właśnie do stajni przy zachodniej bramie i zabezpieczaliśmy je do własnego użytku, gdy jeden ze stajennych wybiegł z boksu i przebił go widłami. Kiedy zapędziliśmy go pod ścianę, wciąż krzyczał bzdury o urgalach i o tym, że nigdy się nie podda... Co za głupiec. Nawet gdyby to zrobił, nic by mu to nie dało. Zabiłem go własnoręcznie.
– Przykro mi – rzekła Nasuada.
Klejnoty w koronie Orrina zamigotały, gdy król w podzięce skłonił głowę.
– Choć cierpisz, nie możesz pozwolić, by ból kierował twoimi decyzjami... To niełatwe, wiem. O, jak dobrze wiem! Ale musisz być silniejszy, dla dobra własnego ludu.
– Być silniejszy – powtórzył cierpkim, drwiącym tonem.
– Tak. Od nas wymaga się więcej niż od innych ludzi, zatem musimy starać się być lepsi niż większość, jeśli mamy okazać się godni owej odpowiedzialności... Pamiętaj, że urgale zabiły mojego ojca, nie przeszkodziło mi to jednak w zawarciu sojuszu, który mógł pomóc Vardenom. Nie pozwolę, by cokolwiek powstrzymało mnie przed czynieniem tego co najlepsze dla nich i dla całej naszej armii, nieważne jak wielki może sprawiać mi ból. – Uniosła ręce, ponownie demonstrując blizny.
– A zatem taka jest twoja odpowiedź? Nie zerwiesz z urgalami?
– Nie.
Orrin przyjął te słowa ze spokojem, który zaniepokoił Nasuadę. Zacisnął dłonie na parapecie i znów zaczął obserwować miasto. Na jego palcach lśniły cztery wielkie pierścienie, jeden z nich, z królewską pieczęcią Surdy wyrzeźbioną z ametystu: rogatym jeleniem z nogami oplecionymi gałązkami jemioły, stojącym nad harfą naprzeciw wysokiej, ufortyfikowanej wieży.
– Przynajmniej – rzekła Nasuada – nie zetknęliśmy się z żołnierzami zaczarowanymi tak, że nie czują bólu.
– Chodzi ci o śmiejące się trupy – wymamrotał Orrin, przywołując określenie, które zyskało wielką popularność wśród Vardenów.
– Owszem, ani na Murtagha i Ciernia, co mnie martwi.
Długą chwilę oboje milczeli.
– Jak poszło twoje wczorajsze doświadczenie? – spytała w końcu Nasuada. – Powiodło się?
– Byłem zbyt zmęczony, by je ocenić. Zamiast tego poszedłem spać.
– Ach.
Po kilku kolejnych chwilach oboje, zgodnie z niewypowiedzianą umową, podeszli do biurka odsuniętego pod ścianę. Na jego blacie piętrzyły się stosy kart, tabliczek i zwojów. Nasuada przyjrzała się owym wierzchołkom i westchnęła ciężko. Zaledwie pół godziny wcześniej adiutanci uprzątnęli biurko do czysta.
Skupiła się na aż nadto znajomym raporcie, szacunkach liczby więźniów ujętych przez Vardenów podczas oblężenia Belatony, z imionami ważniejszych osobistości zaznaczonymi czerwonym tuszem. Dyskutowali o nich z Orrinem, kiedy zjawiła się Farica, by zdjąć jej bandaże.
– Nie widzę żadnego wyjścia z tej matni – przyznała.
– Moglibyśmy zacząć rekrutować strażników spośród miejscowych. Wówczas nie musielibyśmy zostawiać aż tylu swoich.
Znów uniosła raport.
– Może. Ale trudno byłoby znaleźć potrzebnych nam ludzi, a nasi magowie są już i tak niebezpiecznie przeciążeni.
– Czy Du Vrangr Gata odkryła już sposób złamania przysięgi złożonej w pradawnej mowie? – Gdy Nasuada odpowiedziała przecząco, król dodał: – A poczynili w ogóle jakiekolwiek postępy?
– Żadnych praktycznych. Pytałam nawet elfy, ale im także się nie powiodło, mimo wielu lat prób; nie lepiej niż nam przez ostatnie kilka dni.
– Jeśli nie rozwiążemy tego problemu, i to szybko, może nas kosztować przegraną w wojnie – podsumował Orrin. – Ta jedna kwestia.
Nasuada pomasowała skronie.
– Wiem.
Nim opuścili bezpieczne krasnoludzkie twierdze w Farthen Dûrze i Tronjheimie, próbowała przewidzieć wszelkie wyzwania, jakim przyjdzie stawić czoło Vardenom po rozpoczęciu ofensywy. Ten problem jednak całkowicie ją zaskoczył.
Po raz pierwszy objawił się po bitwie na Płonących Równinach, gdy okazało się, że wszystkich oficerów i większość zwykłych żołnierzy z armii Galbatorixa zmuszono do zaprzysiężenia wierności jemu i Imperium w pradawnej mowie. Wraz z Orrinem szybko pojęli, że nigdy nie będą mogli im zaufać, dopóki Galbatorix i Imperium istnieją, a może nawet po ich zniszczeniu. W efekcie nie mogli pozwolić skłonnym do dezercji przyłączyć się do Vardenów, w obawie, że przysięgi mogą ich zmusić do niebezpiecznych zachowań.
Z początku Nasuada nieszczególnie się tym martwiła. Więźniowie to nieodłączna część wojny i już wcześniej ustaliła z królem Orrinem, że jeńcy zostaną odprowadzeni do Surdy, a tam zapędzeni do pracy przy budowie dróg, rozbijaniu głazów, kopaniu kanałów i do innych ciężkich robót. Dopiero gdy Vardeni zajęli miasto Feinster, w pełni ogarnęła rozmiary problemu. Agenci Galbatorixa odebrali przysięgi wierności nie tylko od tamtejszych żołnierzy, ale też od szlachty, wielu służących jej urzędników oraz z pozoru przypadkowej zbieraniny zwykłych ludzi z miasta – z których, jak podejrzewała, znacznej części Vardenom nie udało się zidentyfikować. Ci, o których wiedzieli, musieli być trzymani pod kluczem, w obawie, by nie próbowali przekabacić swych prześladowców. Znalezienie ludzi, którym mogliby zaufać i którzy byliby skłonni do współpracy z Vardenami, okazało się znacznie trudniejsze niż przewidywała.
Ze względu na wszystkich jeńców, jakich należało uwięzić, nie miała wyboru i musiała pozostawić w Feinster dwa razy więcej żołnierzy niż planowała. W dodatku uwięzienie tak wielu osób praktycznie okaleczyło miasto, przez co zmuszona była pozbawić armię Vardenów znacznej części zapasów, by mieszkańcy nie zaczęli głodować. Wiedziała, że nie wytrzymają tego długo, a teraz, gdy zajęli także Belatonę, będzie jeszcze gorzej.
– Szkoda, że krasnoludy jeszcze się nie zjawiły – mruknął Orrin. – Przydałaby się ich pomoc.
Nasuada się zgodziła. W tej chwili w szeregach Vardenów było zaledwie kilkuset krasnoludów, reszta wróciła do Farthen Dûru na pogrzeb zabitego króla, Hrotgara, i aby zaczekać, aż przywódcy klanów wybiorą jego następcę. Zbyt wiele razy przeklinała ów fakt. Próbowała przekonać krasnoludy do mianowania regenta na czas wojny, ale były uparte jak kamień i zdecydowane odprawić swe odwieczne ceremonie, choć oznaczało to porzucenie Vardenów w samym środku kampanii. Tak czy inaczej, krasnoludy wybrały w końcu nowego króla – siostrzeńca Hrothgara, Orika – a on wyruszył spod odległych Gór Beorskich, by dołączyć do Vardenów. Armia krasnoludzka maszerowała właśnie przez rozległe ruiny na północ od Surdy, gdzieś pomiędzy jeziorem Tüdosten i rzeką Jiet.
Nasuada zastanawiała się, czy po przybyciu krasnoludzkie wojska będą zdatne do walki. Zasadniczo krasnoludy wyróżniały się większą od ludzkiej odpornością, ale niemal całe ostatnie dwa miesiące spędziły w marszu, co może wyczerpać nawet najtwardsze istoty. Muszą być zmęczone oglądaniem raz po raz tych samych krajobrazów, pomyślała.
– Mamy już tak wielu więźniów. A kiedy zajmiemy Dras-Leonę... – Pokręciła głową.
Orrin ożywił się nagle.
– A co, gdybyśmy ominęli Dras-Leonę? – Pogrzebał w stercie papierów na biurku i odnalazł wielką krasnoludzką mapę Alagaësii, którą rozłożył na stosach dokumentów administracyjnych. Chwiejne sterty sprawiły, że przedstawiona na niej kraina nabrała niezwykłej topografii: na zachód od Du Weldenvarden pojawiły się szczyty, w miejscu Gór Beorskich okrągła niecka, na Pustyni Haradackiej kaniony i jary, a wzdłuż północnej części Kośćca łagodne fale, odwzorowujące kształty leżących pod spodem rzędów zwojów. – Spójrz. – Środkowym palcem nakreślił linię z Belatony do stolicy Imperium, Urû’baenu. – Gdybyśmy pomaszerowali prosto tędy, nie zbliżylibyśmy się nawet do Dras-Leony. Trudno byłoby pokonać jednym rzutem cały ten odcinek, ale to wykonalne.
Nasuada nie musiała rozważać tej propozycji, już wcześniej ją przemyślała.
– Ryzyko byłoby zbyt wielkie. Galbatorix wciąż mógłby nas atakować oddziałami z Dras-Leony – których, jeśli wierzyć naszym szpiegom, nie należy lekceważyć – a wówczas bylibyśmy zmuszeni odpierać ataki z dwóch stron jednocześnie. Nie znam szybszego sposobu na przegranie bitwy ani wojny. Nie, musimy zdobyć Dras-Leonę.
Orrin przyznał jej rację lekkim skinieniem głowy.
– W takim razie musimy ściągnąć naszych ludzi z Aroughs. Jeśli mamy iść dalej, potrzebujemy każdego żołnierza.
– Wiem. Zamierzam dopilnować, by oblężenie zakończyło się przed końcem tygodnia.
– Mam nadzieję, że nie chcesz tam wysłać Eragona.
– Nie, mam inny plan.
– Doskonale. A tymczasem, co zrobimy z tymi więźniami?
– To co wcześniej: straże, płoty i kłódki. Może zdołamy ich także skrępować zaklęciami, by ograniczyć ich ruchy, byśmy nie musieli pilnować uważnie wszystkich. Poza tym nie mam dobrego rozwiązania, chyba że chcielibyśmy ich wymordować, a wolałabym... – Próbowała wyobrazić sobie, do czego nie byłaby zdolna, by pokonać Galbatorixa. – Wolałabym nie uciekać się do tak... drastycznych metod.
– Owszem. – Orrin pochylił się nad mapą, garbiąc ramiona jak sęp, zapatrzony w zawijasy wyblakłego inkaustu znaczące trójkąt pomiędzy Belatoną, Dras-Leoną i Urû’baenem.
Pozostał w takiej pozycji, póki Nasuada znów się nie odezwała.
– Czy jest jeszcze coś, czym musimy się zająć? Jörmundur czeka na rozkazy, a Rada Starszych prosiła o audiencję.
– Martwię się.
– Czym?
Orrin przesunął dłonią nad mapą.
– Że całe to przedsięwzięcie od początku było źle zaplanowane. Że siły nasze i naszych sprzymierzeńców są niebezpiecznie rozproszone i jeśli Galbatorixowi przyjdzie do głowy dołączyć do walki, może nas zniszczyć równie łatwo, jak Saphira stado kóz. Cała nasza strategia polega na doprowadzeniu do spotkania Galbatorixa, Eragona, Saphiry i tak wielu magów, ilu zdołamy ściągnąć. W tej chwili w naszych szeregach znajduje się tylko drobna ich garstka i nie zbierzemy reszty w jednym miejscu, dopóki nie dotrzemy do Urû’baenu i nie połączymy się z królową Islanzadí i jej armią. Do tej chwili pozostajemy otwarci na atak. Wiele ryzykujemy, zakładając, że arogancja Galbatorixa powstrzyma go przed działaniem, póki nie wpadnie wprost w naszą pułapkę.
Nasuada podzielała jego obawy. Uznała jednak, że ważniejsze będzie dodanie otuchy Orrinowi niż użalanie się wraz z nim, gdyby bowiem jego zdecydowanie osłabło, wpłynęłoby to na jego przywództwo i podminowało morale ludzi.
– Nie jesteśmy całkiem bezbronni – oznajmiła. – Już nie. Teraz mamy Dauthdaert. Myślę, że z jej pomocą moglibyśmy zabić Galbatorixa i Shruikana, gdyby wyłonili się zza murów Urû’baenu.
– Być może.
– Poza tym nie warto się troskać. Nie możemy przyśpieszyć przybycia krasnoludów ani naszych własnych postępów w stronę Urû’baenu, nie możemy też pokulić pod siebie ogona i uciec. Zatem na twoim miejscu nie zamartwiałabym się przesadnie. Możemy tylko starać się godnie przyjąć nasz los, nieważne jaki będzie. Inaczej musielibyśmy pozwolić, by myśl o wszystkich możliwych działaniach Galbatorixa dręczyła nasze umysły, a tego nie zrobię. Nie zgadzam się dać mu nad sobą takiej władzy.