Читать книгу Dziedzictwo - Christopher Paolini - Страница 11
Cienie na horyzoncie
ОглавлениеAby chwycić Rorana, nim ten runął na posadzkę, Eragon musiał upuścić Brisingra. Choć czynił to niechętnie, rozluźnił uchwyt i miecz z brzękiem uderzył o kamienną płytę dokładnie w chwili, gdy Eragon poczuł w ramionach ciężar kuzyna.
– Ciężko jest ranny? – spytała Arya.
Eragon wzdrygnął się, zaskoczony obecnością jej i Blödhgarma.
– Nie sądzę. – Kilka razy poklepał Rorana po policzku, rozmazując pył na jego skórze. W ostrym, lodowatobłękitnym blasku zaklęcia Roran sprawiał wrażenie wychudzonego, jego oczy okalały kałuże cienia, wargi nabrały sinego koloru, jak poplamione sokiem z jagód. – No dalej, obudź się.
Po paru sekundach powieki kuzyna zatrzepotały, w końcu uniósł je i wyraźnie oszołomiony spojrzał na Eragona, którego ogarnęła tak wielka ulga, że niemal poczuł jej smak.
– Na moment zemdlałeś – wyjaśnił.
– Ach.
On żyje! – rzekł Eragon do Saphiry, ryzykując nawiązanie krótkiego kontaktu.
Wyraźnie dostrzegł radość smoczycy.
To dobrze. Zostanę tutaj i pomogę elfom uprzątnąć kamienie sprzed budynku. Gdybyś mnie potrzebował, zawołaj, a znajdę sposób, by do ciebie dotrzeć.
Kolczuga Rorana zabrzęczała, gdy Eragon pomógł mu wstać.
– Co z pozostałymi? – spytał, wskazując ręką stertę gruzów.
Roran pokręcił głową.
– Jesteś pewien?
– Nikt nie zdołałby tego przeżyć. Mnie udało się uniknąć śmierci tylko dlatego... że częściowo osłonił mnie okap.
– A co z tobą? Nic ci nie jest?
– Co? – Roran zmarszczył brwi, wyraźnie zaskoczony, jakby ta kwestia nawet nie przyszła mu do głowy. – Wszystko w porządku... Możliwe, że złamałem rękę w nadgarstku. Nic poważnego.
Eragon posłał znaczące spojrzenie Blödhgarmowi. Rysy elfa stężały, jakby z niezadowolenia, podszedł jednak do Rorana.
– Jeśli mogę... – zagadnął, wyciągając dłoń ku zranionej ręce tamtego.
Podczas gdy Blödhgarm zajmował się rannym, Eragon podniósł Brisingra i wraz z Aryą stanął na straży przy wejściu, na wypadek gdyby jakiś niemądry żołnierz zechciał spróbować ataku.
– Proszę, zrobione – oznajmił Blödhgarm.
Odsunął się od Rorana, który poruszył ręką, sprawdzając przegub. Zadowolony, podziękował elfowi, po czym wyciągnął ręce i zaczął macać po zasłanej gruzami podłodze, póki nie odnalazł młota. Poprawił nieco zbroję i obejrzał się na wejście.
– Mam już potąd tego lorda Bradburna – oznajmił złudnie spokojnym tonem. – Myślę, że zbyt długo sprawuje swój urząd i należy zwolnić go z obowiązków. Zgodzisz się ze mną, Aryo?
– Zgodzę – odparła.
– W takim razie znajdźmy tego miękkiego starego głupca. Chętnie stuknę go kilka razy młotem, z uwagi na pamięć wszystkich, których dziś straciliśmy.
– Parę minut temu był w głównej sali – poinformował go Eragon – ale wątpię, by czekał tam na nasz powrót.
Roran skinął głową.
– W takim razie będziemy musieli go poszukać.
Z tymi słowy ruszył naprzód. Eragon odwołał zaklęcie oświetlające i pośpieszył za kuzynem, unosząc w gotowości Brisingra. Arya i Blödhgarm trzymali się tuż za nimi, tak blisko, jak na to pozwalał kręty korytarz.
Sala, do której wiódł, okazała się opuszczona, podobnie główna sala zamku, w której po obecnych tu niedawno dziesiątkach żołnierzy i urzędników pozostał tylko hełm, leżący na podłodze i kołyszący się coraz słabiej i słabiej.
Eragon i Roran przebiegli obok marmurowego podium. Eragon starał się nie pędzić zbyt szybko, by nie zostawiać kuzyna w tyle. Kopniakami wyważyli drzwi tuż po lewej stronie i pomknęli schodami w górę.
Na każdym piętrze przystawali, by Blödhgarm mógł poszukać myślami śladów lorda Bradburna i jego świty, nikogo jednak nie znalazł.
Gdy dotarli na trzecie piętro, Eragon usłyszał głośny tupot i ujrzał, jak sklepione przejście przed Roranem wypełnia się nagle gąszczem ostrych włóczni. Dwie z nich skaleczyły Rorana w policzek i w prawe udo; na kolano spłynęła krew. Kuzyn ryknął niczym zraniony niedźwiedź i walnął we włócznię tarczą, próbując utorować sobie drogę po ostatnich kilku stopniach i dalej. Odpowiedziały mu gorączkowe okrzyki.
Za plecami Rorana Eragon przerzucił Brisingra do lewej ręki, potem sięgnął obok kuzyna, chwycił jedną z włóczni za drzewce i wyszarpnął z uchwytu dotychczasowego właściciela. Przekręcił broń i cisnął w sam środek stłoczonych w przejściu ludzi. Ktoś krzyknął i w ścianie ciał ukazał się wyłom. Eragon powtórzył proces i jego pociski wkrótce przetrzebiły żołnierzy do tego stopnia, że Roran krok za krokiem zmusił ich do odwrotu.
Gdy tylko dotarł do końca schodów, dwunastu pozostałych przy życiu żołnierzy rozbiegło się po szerokim podeście otoczonym balustradami. Każdy z nich usiłował znaleźć dość miejsca, by móc bez przeszkód zamachnąć się bronią. Roran ponownie ryknął i skoczył w ślad za najbliższym. Odparował cios miecza tamtego, po czym wyminął go i uderzył w hełm, który zadźwięczał niczym żelazny garnek.
Eragon puścił się pędem przez podest i skoczył na dwóch stojących obok siebie żołnierzy. Powalił ich na ziemię, a potem dobił kolejno pojedynczymi pchnięciami Brisingra. Nagle ujrzał pędzący ku sobie topór, obracający się w powietrzu. Uchylił się i zepchnął jednego z przeciwników za balustradę, a potem zaatakował kolejnych dwóch, którzy próbowali wypruć mu flaki halabardami.
Wtem wśród żołnierzy pojawili się Arya i Blödhgarm. Poruszali się bezszelestnie, jak śmiercionośne duchy: wrodzona gracja elfów sprawiała, że przemoc przypominała bardziej starannie przygotowane przedstawienie niż ponure starcie.
Pośród dźwięków metalu, pękających kości i odcinanych kończyn we czwórkę wybili resztę żołnierzy. Jak zawsze w walce, Eragona ogarnęło uniesienie, zupełnie jakby ktoś ocucił go wiadrem lodowatej wody, dzięki czemu postrzegał wszystko jasno, jak nigdy przedtem.
Roran pochylił się i oparł dłonie na kolanach, dysząc ciężko, zupełnie jakby ukończył długi wyścig.
– Mogę? – spytał Eragon, wskazując gestem skaleczenia na twarzy i udzie kuzyna.
Roran kilka razy eksperymentalnie przeniósł ciężar ciała na zranioną nogę.
– To może zaczekać. Najpierw znajdźmy Bradburna.
Tym razem, gdy wrócili na schody i podjęli wspinaczkę, to Eragon poszedł przodem.
W końcu po kolejnych pięciu minutach poszukiwań znaleźli lorda Bradburna, zabarykadowanego w najwyższym pomieszczeniu zachodniej wieży twierdzy. Eragon, Arya i Blödhgarm serią zaklęć rozmontowali drzwi i spiętrzoną za nimi wieżę mebli. Gdy wraz z Roranem przekroczyli próg komnaty, najwyżsi rangą dworacy i oficerowie straży, broniący dostępu do lorda Bradburna, zbledli, wielu zaczęło dygotać. Ku uldze Eragona, musiał zabić zaledwie trzech strażników, nim reszta poddała się, odrzucając na ziemię broń i tarcze.
Wówczas Arya podeszła do lorda Bradburna, który przez cały czas siedział w milczeniu.
– Czy teraz rozkażesz swym żołnierzom złożyć broń? Pozostało ich niewielu, ale wciąż możesz ocalić im życie.
– Nie zrobiłbym tego, nawet gdybym mógł – odparł Bradburn głosem tak przesyconym nienawiścią i jadowitą wzgardą, że Eragon o mało go nie uderzył. – Nie zgodzę się na żadne ustępstwa, elfko. Nie oddam moich ludzi nieczystym, nienaturalnym stworom, takim jak ty. Lepsza dla nich śmierć. I nie sądź, że zdołasz mnie zwieść słodkimi słówkami. Wiem o waszym przymierzu z urgalami i prędzej zaufam żmii, niż komuś, kto przełamał się chlebem z tymi potworami.
Arya kiwnęła głową i przyłożyła dłoń do twarzy Bradubrna. Zamknęła oczy, przez dłuższą chwilę oboje trwali w bezruchu. Eragon sięgnął myślami i poczuł bitwę woli, toczącą się w ciszy, gdy Arya przebijała się przez kolejne zapory Bradburna, docierając do jego świadomości. Trwało to całą minutę, w końcu jednak zapanowała nad umysłem tamtego i zaczęła przywoływać i przeglądać jego wspomnienia, póki nie odkryła natury broniących go zaklęć.
Wówczas przemówiła w pradawnej mowie, rzucając złożone zaklęcie mające je rozbroić i uśpić Bradburna. Kiedy skończyła, powieki lorda opadły i z westchnieniem omdlał w jej ramionach.
– Zabiła go! – zawołał jeden ze strażników i wśród zebranych rozległy się krzyki zgrozy i oburzenia.
Gdy Eragon zaczął tłumaczyć, że tak się nie stało, usłyszał dobiegający z oddali dźwięk trąbki Vardenów. Wkrótce zabrzmiała kolejna, tym razem znacznie bliżej, i następna, potem dosłyszał dobiegające z dziedzińca w dole okrzyki – mógłby przysiąc, że dźwięczała w nich radość.
Zdumiony, wymienił szybkie spojrzenie z Aryą. Obrócili się, wyglądając przez wszystkie okna w ścianach komnaty.
Na zachód i południe leżała Belatona: duże, bogate miasto, jedno z największych w Imperium. Budynki w pobliżu zamku były imponujące, wzniesione z kamienia, ze smołowanymi dachami i wykuszowymi oknami, dalej ciągnęły się domy zbudowane z gipsu i drewna. Kilkanaście z nich zajęło się ogniem podczas walki. Dym zasnuł powietrze brązową mgiełką, teraz paliło w oczy i gardła.
Na południowym zachodzie, milę za miastem, rozciągał się obóz Vardenów: długie rzędy namiotów z szarej wełny, okolone nabitymi palikami rowami, kilka barwnych pawilonów, nad którymi powiewały flagi i proporce, oraz leżące na gołej ziemi setki rannych. Namiot uzdrowicieli nie mógł pomieścić wszystkich.
Na północy, za dokami i magazynami, lśniło jezioro Leona, rozległa przestrzeń wody z białymi smużkami fal.
W górze nad miastem wisiał wał czarnych chmur, nadciągających z zachodu, który lada moment miał spowić miasto fałdami ulewy opadającej niczym sute spódnice z ich podbrzusza. Tu i tam jaśniały błękitne błyskawice, grzmoty przypominały gniewne pomruki bestii.
Nigdzie jednak Eragon nie dostrzegł wyjaśnienia, co spowodowało zamieszanie na dziedzińcu. Wraz z Aryą podbiegli do wychodzącego nań okna. Saphira, ludzie i elfy skończyli właśnie uprzątać kamienie przed fasadą twierdzy. Eragon zagwizdał, a gdy smoczyca uniosła głowę, pomachał do niej. Jej długie szczęki rozchyliły się w zębatym uśmiechu i wydmuchnęła ku niemu serpentynę dymu.
– Hej! Jakie wieści?! – huknął.
Jeden z Vardenów stojących na murze zamku uniósł rękę i wskazał na wschód.
– Cieniobójco! Spójrz! Nadchodzą kotołaki! Nadchodzą kotołaki!
Po plecach Eragona przebiegł zimny dreszcz. Podążył wzrokiem za ręką tamtego, ku wschodowi i tym razem ujrzał grupę niewielkich, mrocznych postaci, wyłaniających się z zagłębienia w ziemi kilka mil dalej, po drugiej stronie rzeki Jiet. Niektóre poruszały się na czworakach, inne na dwóch nogach, były jednak zbyt daleko, by dało się bez wątpienia określić ich naturę.
– Czy to możliwe? – W głosie Aryi dźwięczało zdumienie.
– Nie wiem... Czymkolwiek są, wkrótce się przekonamy.