Читать книгу Dziedzictwo - Christopher Paolini - Страница 15

Czymże jest człowiek?

Оглавление

Błoto oblepiało buty Rorana za każdym razem, gdy unosił stopę, spowalniając go i sprawiając, że i tak zmęczone nogi paliły z wysiłku. Zupełnie jakby sama ziemia próbowała zzuć mu buty. Choć gęste, błoto było także śliskie. W najgorszych momentach ustępowało pod obcasami akurat w chwili, gdy z trudem utrzymywał chwiejną równowagę. Do tego było głębokie. Nieustanne przemarsze ludzi, zwierząt i wozów zamieniły górne sześć cali ziemi w breję. Po bokach traktu wiodącego wprost do obozu Vardenów pozostało jeszcze kilka kęp zdeptanej trawy, lecz Roran podejrzewał, że wkrótce i one znikną pod stopami ludzi omijających środek ścieżki.

On sam nie usiłował nawet unikać błota, nie obchodziło go, czy zabrudzi ubranie, czy nie. Poza tym był tak wykończony, że łatwiej przychodziło mu brnąć dalej w tym samym kierunku, niż zastanawiać się, jak najszybciej przebiec z jednej trawiastej wysepki na następną.

Maszerując chwiejnym krokiem, wrócił myślami do Belatony. Od czasu, gdy na audiencji u Nasuady zjawiły się kotołaki, szykował posterunek dowodzenia w południowo-zachodniej ćwiartce miasta i dokładał wszelkich wysiłków, by zapanować nad kwadrantem, przydzielając ludzi do gaszenia pożarów, wznoszenia barykad na ulicach, rewizji domów w poszukiwaniu ukrytych żołnierzy i konfiskaty broni. Było to olbrzymie zadanie i z rozpaczą myślał, że nigdy mu się nie uda, że w mieście mogą znów wybuchnąć otwarte walki.

Mam nadzieję, że ci kretyni poradzą sobie przez tę noc i nie dadzą się zabić.

W lewym boku poczuł pulsowanie. Wyszczerzył zęby i głośno wciągnął powietrze.

Przeklęty tchórz.

Ktoś strzelił do niego z kuszy z dachu budynku. Jedynie szczęściu zawdzięczał przeżycie: jeden z jego ludzi, Mortenson, zasłonił go dokładnie w chwili ataku. Bełt przebił go od pleców po brzuch i zachował wciąż dość rozpędu, by zostawić na ciele Rorana paskudny siniec. Mortenson zginął na miejscu, a strzelec umknął.

Pięć minut później jakiś wybuch, być może magiczny, zabił kolejnych dwóch jego ludzi, gdy zajrzeli do stajni, żeby sprawdzić źródło dobiegających stamtąd dźwięków.

Z tego, co słyszał Roran, podobne ataki zdarzały się często w całym mieście. Bez wątpienia za wieloma z nich stali agenci Galbatorixa, lecz mieszkańcy Belatony także byli odpowiedzialni: mężczyźni i kobiety niemogący stać bezczynnie, gdy armia najeźdzców zagarniała ich dom. Nie obchodziły ich szlachetne zamiary Vardenów. Roran doskonale rozumiał ludzi uważających, że muszą bronić swych rodzin, lecz jednocześnie przeklinał ich za upór i tępotę, za to, że nie pojmują, że Vardeni nie próbują ich skrzywdzić, ale pomóc.

Podrapał się po brodzie, czekając, aż krasnolud odprowadzi na bok mocno objuczonego kuca, po czym ruszył ciężkim krokiem naprzód.

Zbliżywszy się do namiotu, ujrzał Katrinę stojącą nad balią pełną gorącej wody z mydłem. Prała właśnie na tarze zakrwawiony bandaż. Rękawy miała podwinięte za łokcie, włosy spięte w niepozorny kok, policzki zarumienione z wysiłku, i jeszcze nigdy nie wyglądała równie pięknie. Była jego radością – radością i ucieczką – i sam jej widok wystarczył, by doskwierająca mu otępiała obojętność zniknęła.

Katrina zauważyła go, natychmiast porzuciła pranie i pomknęła ku niemu, wycierając w biegu różowe dłonie o gors sukni. Roran napiął mięśnie, gdy rzuciła się na niego, obejmując go ciasno ramionami. Ostry ból w boku sprawił, że sapnął głośno.

Katrina wypuściła go z objęć i marszcząc brwi, odchyliła się.

– Och! Zrobiłam ci krzywdę?

– Nie... Po prostu jestem obolały.

Nie pytała dalej. Przytuliła go ponownie, tym razem łagodniej, i spojrzała na niego oczami lśniącymi od łez. Obejmując ją w pasie, pochylił się i ucałował; nie potrafił wyrazić, jak bardzo cieszy go jej obecność.

Katrina zarzuciła sobie na ramiona lewą rękę męża, a on pozwolił, by częściowo podtrzymała jego ciężar w drodze do namiotu. Z westchnieniem ulgi usiadł na służącym im za krzesło pniaku, który ustawiła obok niewielkiego ogniska, na którym wcześniej zagrzała wodę na pranie, a obecnie gotowała w kociołku gulasz.

Napełniła ciepłą strawą miskę i wręczyła Roranowi. A potem z wnętrza namiotu przyniosła kubek piwa i talerz z połową bochenka chleba i kawałem sera.

– Potrzebujesz czegoś jeszcze? – spytała dziwnie ochrypłym głosem.

Roran nie odpowiedział. Ujął jednak dłonią jej policzek i dwa razy pogładził kciukiem. Jej drżące wargi wygięły się w uśmiechu, na moment położyła dłoń na jego ręce, a potem wróciła do przerwanego zajęcia i z nowym wigorem podjęła pranie.

Roran długą chwilę wpatrywał się w jedzenie, nim przełknął pierwszy kawałek: nadal był tak spięty, że wątpił, czy jego żołądek cokolwiek zniesie. Mimo to, po paru kęsach chleba odzyskał apetyt i z entuzjazmem zaczął pałaszować gulasz.

Kiedy skończył, odstawił naczynia na ziemię i przez długą chwilę siedział, ogrzewając dłonie nad ogniskiem i rozkoszując się ostatnimi łykami piwa.

– Słyszeliśmy huk, kiedy runęła brama. – Katrina wykręciła bandaż. – Niedługo wytrzymała.

– Nie... Obecność smoka w naszych szeregach bardzo pomaga.

Roran zerknął na jej brzuch, gdy rozwieszała bandaż na zaimprowizowanym sznurku, biegnącym od górnej tyczki ich namiotu do sąsiedniego. Kiedy myślał o dziecku, które nosiła, dziecku, które stworzyli oboje, za każdym razem czuł przejmującą dumę, zabarwioną wszakże niepokojem, nie miał bowiem pojęcia, jak zdoła zapewnić synowi bądź córce bezpieczny dom. Poza tym, w razie gdyby wojna się nie skończyła do dnia narodzin, Katrina zamierzała go zostawić i wrócić do Surdy, gdzie mogłaby względnie bezpiecznie chować dziecko.

Nie mogę jej stracić. Już nie.

Katrina zanurzyła w balii kolejny bandaż.

– A bitwa w mieście? – spytała, mieszając wodę. – Jak poszła?

– Musieliśmy walczyć o każdą piędź. Nawet Eragonowi szło ciężko.

– Ranni wspominali o balistach na kołach.

– Owszem. – Roran zwilżył język piwem i szybko opisał, jak Vardeni przebijali się przez Belatonę i wszystkie przeszkody napotykane po drodze. – Straciliśmy dziś wielu ludzi, ale mogło być gorzej. Znacznie gorzej. Jörmundur i kapitan Markland dobrze zaplanowali atak.

– Ale ich plan by się nie powiódł, gdyby nie ty i Eragon. Wspaniale się spisałeś.

W odpowiedzi zaśmiał się głucho.

– Ha! A wiesz dlaczego? Powiem ci. Nawet jeden na dziesięciu ludzi nie ma ochoty atakować nieprzyjaciela. Eragon tego nie widzi: zawsze podąża na czele armii, ściągając ku sobie wrogów, ale ja owszem. Większość naszych trzyma się z tyłu i nie walczy, chyba że nie ma wyjścia. Albo wymachuje rękami, czyniąc wiele hałasu, ale tak naprawdę nic nie robi.

Katrina sprawiała wrażenie wstrząśniętej.

– Jakże to? Czy to tchórze?

– Nie wiem. Myślę... Myślę, że może po prostu nie mogą się zmusić, by spojrzeć człowiekowi w twarz i go zabić, choć łatwo przychodzi im powalanie przeciwnika zwróconego do nich plecami. Czekają zatem, by inni zrobili to, czego oni nie potrafią. Czekają na takich jak ja.

– Sądzisz, że ludzie Galbatorixa odczuwają to samo?

Roran wzruszył ramionami.

– Możliwe. Ale też nie mają wyboru, muszą słuchać Galbatorixa. Jeśli każe im walczyć, będą walczyć.

– Nasuada mogłaby zrobić to samo. Mogłaby polecić swoim magom, by rzucili zaklęcia zapewniające, że nikt nie uchyli się od obowiązku.

– Co wtedy by ją różniło od Galbatorixa? Poza tym, Vardeni by tego nie znieśli.

Katrina podeszła i ucałowała go w czoło.

– Cieszę się, że potrafisz to robić – wyszeptała, po czym wróciła do balii i zaczęła trzeć o tarę kolejną wstęgę zabrudzonego płótna. – Wcześniej chyba coś poczułam. Mój pierścień... Obawiałam się, że może stało ci się coś złego.

– Byłem w sercu bitwy. Nie zdziwiłbym się, gdybyś co kilka chwil odczuwała szarpnięcie.

Zamarła z rękami w wodzie.

– Wcześniej to się nie zdarzało.

Roran wysączył resztkę piwa, starając się odwlec nieuniknione. Miał nadzieję, że zdoła oszczędzić jej szczegółów niefortunnej przygody w zamku, widział jednak wyraźnie, że żona nie spocznie, dopóki nie pozna prawdy. Próby przekonania sprawiłyby tylko, że zaczęłaby sobie wyobrażać potworności znacznie gorsze niż te, które zaszły. Poza tym nie ma sensu ukrywać wieści, bo wkrótce i tak rozejdą się po całym obozie Vardenów.

A zatem jej opowiedział. Zwięźle zrelacjonował wydarzenia, starając się, by zawalenie muru wydało się bardziej zwykłą niedogodnością niż czymś, co o mało go nie zabiło. Trudno było opisać to przeżycie, toteż mówił powoli, niepewnie, co chwila szukając właściwych słów. Kiedy skończył, umilkł, dręczony wspomnieniami.

– Przynajmniej nic ci się nie stało – rzekła Katrina.

Zauważył szczerbę na krawędzi kubka.

– Nie.

Plusk wody ucichł. Roran poczuł na sobie uważne spojrzenie żony.

– Wcześniej bywałeś w znacznie większym niebezpieczeństwie.

– Tak... Chyba tak.

Jej głos złagodniał.

– W takim razie, co cię gryzie? – Kiedy nie odpowiedział, dodała: – Nie ma niczego tak strasznego, byś nie mógł mi o tym opowiedzieć, Roranie. Wiesz przecież.

Kolejny raz przesunął palcem po krawędzi kubka, zadzierając paznokieć prawego kciuka. Kilka razy potarł nim o palec wskazujący.

– Kiedy mur się zawalił, myślałem, że zginę.

– Każdy mógł zginąć.

– To prawda, ale rzecz w tym, że nie miałem nic przeciw temu. – Spojrzał na nią zbolałym wzrokiem. – Nie rozumiesz? Ja się poddałem. Kiedy pojąłem, że nie zdołam uciec, przyjąłem to równie pokornie jak jagnię prowadzone na rzeź i... – Głos uwiązł mu w gardle. Roran upuścił kubek i ukrył twarz w dłoniach. Gardło ścisnęło mu się tak mocno, że ledwie oddychał. Nagle poczuł na ramionach lekkie muśnięcie palców Katriny. – Poddałem się – warknął wściekły i zbrzydzony samym sobą. – Po prostu przestałem walczyć. O ciebie. O nasze dziecko. – Głos mu się załamał.

– Ciii, ciii – mruknęła.

– Wcześniej nigdy się nie poddałem. Ani razu... Nawet wtedy, gdy porwali cię Ra’zacowie.

– Wiem, że nie.

– Ta walka musi się skończyć. Nie może trwać dalej. Ja... nie mogę. Ja... – Uniósł głowę i ze zgrozą odkrył, że Katrina ma taką minę, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. Wstał szybko, tuląc ją mocno do siebie. – Przepraszam – wyszeptał. – Przepraszam, tak bardzo mi przykro... To już się nie powtórzy. Nigdy. Przyrzekam.

– Tym wcale się nie martwię – odparła stłumionym głosem, bo jej usta przesłaniało jego ramię.

Te słowa go zabolały.

– Wiem, że byłem słaby, ale moje słowo wciąż powinno coś dla ciebie znaczyć.

– Nie to miałam na myśli! – wykrzyknęła i cofnęła się, patrząc na niego oskarżycielsko. – Czasami bywasz strasznym głupcem, Roranie.

Uśmiechnął się słabo.

– Wiem.

Oplotła mu rękami szyję.

– Nie mogłabym myśleć o tobie źle, nieważne, co czułeś, kiedy waliła się ściana. Liczy się tylko to, że wciąż żyjesz. Przecież, kiedy się zawaliła, nic nie mogłeś zrobić, prawda?

Pokręcił głową.

– W takim razie nie ma się czego wstydzić. Gdybyś mógł to powstrzymać albo uciec, ale byś tego nie zrobił, wówczas straciłabym szacunek do ciebie. Ale uczyniłeś wszystko co w twojej mocy, a kiedy nic więcej nie mogłeś zdziałać, pogodziłeś się ze swoim losem i nie buntowałeś się na darmo przeciw niemu. To oznaka mądrości, nie słabości.

Pochylił się i ucałował jej czoło.

– Dziękuję.

– Osobiście uważam, że jesteś najdzielniejszym, najsilniejszym i najcudowniejszym człowiekiem w całej Alagaësii.

Tym razem pocałował ją w usta. Potem Katrina zaśmiała się krótko, rozładowując nagromadzone napięcie, i chwilę stali razem, kołysząc się lekko, jakby tańczyli do melodii słyszalnej tylko dla nich dwojga. W końcu odepchnęła go żartobliwie i wróciła do swego prania, a on usiadł z powrotem na pniaku, po raz pierwszy od czasu bitwy spokojny i zadowolony, mimo licznych bolesnych skaleczeń i siniaków.

Roran obserwował brnących w błocie obok jego namiotu ludzi, konie i od czasu do czasu krasnoluda bądź urgala. Dostrzegał ich obrażenia i stan broni i zbroi. Starał się określić ogólny nastrój panujący wśród Vardenów, doszedł jednak tylko do wniosku, że wszystkim prócz urgali przydałby się porządny, długi sen i obfity posiłek, i że wszyscy, łącznie z urgalami – zwłaszcza z urgalami – muszą zostać wyszorowani od stóp do głów szczotkami ze świńskiego włosia i opłukani kubłami wody z mydłem.

Obserwował też Katrinę i widział, jak podczas pracy jej pierwotny entuzjazm i pogodny nastrój z każdą chwilą mijają. Teraz wszystko ją drażniło. Z całych sił tarła jakieś plamy, bez powodzenia. Jej twarz pociemniała, z ust uleciały pełne irytacji cmoknięcia.

Wreszcie, gdy chlasnęła kawałem mokrej tkaniny o tarę, rozbryzgując mydliny na kilka stóp w górę, i oparła się o balię, z całych sił zaciskając usta, Roran dźwignął się z pieńka i podszedł do niej.

– Daj, pomogę – rzekł.

– To nie uchodzi – mruknęła.

– Bzdura. Idź i usiądź, a ja skończę... No, dalej.

Pokręciła głową.

– Nie. To ty powinieneś odpoczywać, nie ja. Poza tym, to nie praca dla mężczyzn.

Roran parsknął wzgardliwie.

– Kto tak twierdzi? Zadaniem mężczyzny bądź kobiety jest robić to co trzeba. A teraz idź, usiądź. Kiedy rozprostujesz nogi, od razu poczujesz się lepiej.

– Roranie, nic mi nie jest.

– Zmykaj, głuptasie.

Spróbował delikatnie odepchnąć ją od balii, Katrina jednak nie ustępowała.

– Tak nie wolno – zaprotestowała. – Co sobie pomyślą ludzie? – Gestem wskazała grupkę maszerującą raźno po błotnistej ścieżce obok ich namiotu.

– Mogą myśleć, cokolwiek zechcą. Ożeniłem się z tobą, nie z nimi. Jeśli sądzą, że pomaganie ci uraża moją męskość, to oni są głupcami.

– Ale...

– Żadnych ale. Odsuń się. Sio. Znikaj stąd.

– Ale...

– Nie zamierzam się sprzeczać. Jeśli nie usiądziesz, to cię zaniosę i przywiążę do tego pniaka.

Jej twarz rozjaśnił psotny uśmieszek.

– Czyżby?

– Tak. A teraz zmykaj! – Gdy Katrina niechętnie ustąpiła miejsca przy balii, Roran jęknął. – Uparta jesteś.

– Mów za siebie. Potrafiłbyś nauczyć osła tego i owego.

– Nie ja. Wcale nie jestem uparty.

Roran rozpiął pas i ściągnął koszulę, wieszając ją na przedniej tyczce namiotu. Potem wcisnął w rękaw tuniki rękawice. Na skórze czuł chłodny dotyk powietrza, bandaże były jeszcze zimniejsze – wystygły, leżąc na tarze – ale nie przeszkadzało mu to: ciepła woda wkrótce rozgrzała tkaninę. Wokół jego przegubów zebrały się pieniste bransolety tęczowych bąbelków. Raz po raz przeciągał tkaniną tam i z powrotem na całej długości sękatej dechy.

Zerknął w bok i ucieszył się, widząc, że Katrina przysiadła na pieńku. Odpoczywała, jeśli w podobnych okolicznościach w ogóle można mówić o odpoczynku.

– Chcesz może rumianku? – spytała. – Gertrude dziś rano dała mi garść świeżych ziół. Mogłabym przygotować herbatkę dla nas obojga.

– Chętnie.

Zapadła przyjazna cisza. Roran wyprał szybko resztę rzeczy. Powtarzalna czynność sprawiła, że zaczął myśleć, iż jego ręce są wciąż zdolne do czegoś jeszcze prócz machania młotem. Bliskość Katriny budziła w nim głęboką radość.

Wykręcał właśnie ostatni bandaż, a świeżo zaparzona herbata rumiankowa czekała na niego obok Katriny, gdy ktoś z drugiej strony ruchliwego traktu zawołał ich imiona. Roran potrzebował chwili, by pojąć, że to Baldor, biegnący ku nim w błocie i lawirujący między ludźmi i końmi. Miał na sobie poprzypalany skórzany fartuch i grube, sięgające łokci rękawice, umazane sadzą i tak znoszone, że ich palce stały się twarde, gładkie i lśniące jak wypolerowany szylkret. Strzępem starego rzemienia przewiązał ciemne kędzierzawe włosy nad zmarszczonym czołem. Baldor był drobniejszy od ojca, Horsta, i starszego brata Albriecha, ale nadal przewyższał innych wzrostem i muskulaturą, stanowiącą efekt dzieciństwa spędzonego w kuźni ojca. Żaden z nich tego dnia nie walczył – zazwyczaj kowale byli zbyt cenni, by ryzykować ich życie w bitwie – choć Roran bardzo chciał, by Nasuada zgodziła się ich wypuścić, świetnie bowiem radzili sobie w boju i wiedział, że mógłby na nich liczyć w nawet najtrudniejszych okolicznościach.

Odłożył pranie i wytarł dłonie, zastanawiając się, co się stało. Katrina wstała z pniaka i dołączyła do niego.

Kiedy Baldor do nich dotarł, musieli odczekać kilka sekund, nim złapał oddech.

– Chodźcie szybko – rzucił. – Matka właśnie zaczęła rodzić i...

– Gdzie ona jest? – spytała Katrina.

– W naszym namiocie.

– Przyjdziemy tam jak najszybciej.

Baldor spojrzał na nią z wdzięcznością, odwrócił się na pięcie i odbiegł.

Gdy Katrina zniknęła w namiocie, Roran wylał na ognisko zawartość balii, dokładnie gasząc ogień. Płonące drewno syczało i trzaskało w zetknięciu z wodą, zamiast dymu w powietrze wzbiły się kłęby nieprzyjemnie pachnącej pary.

Zgroza i podniecenie dodały Roranowi sił.

Mam nadzieję, że ona nie umrze, pomyślał, wspominając zasłyszane rozmowy kobiet, martwiących się o zaawansowany wiek i przedłużającą się ciążę Elain. Żona kowala zawsze była miła dla niego i Eragona i bardzo ją lubił.

– Gotów? – spytała Katrina, wyłaniając się z namiotu i obwiązując głowę i szyję niebieską chustą.

Roran chwycił leżący z boku pas i młot.

– Jestem gotów. Ruszajmy.

Dziedzictwo

Подняться наверх