Читать книгу Blask - Eustachy Rylski - Страница 10
Оглавление7
– Bez dwóch zdań, panie profesorze, zawsze taki był. Znam go od lat i wiem, co mówię.
Gaponia widzi w lusterku wstecznym kwadratową szczękę i siny nalot zarostu, łysiejący szczyt wygolonego łba ponad zagłówkiem i mięsistą dłoń na kierownicy. Czuje ostentacyjny zapach wody kolońskiej. A poza tym chamska jazda przez zatłoczone miasto. Bez koguta, bo z chuligańskimi uprawnieniami. Nieustanna zmiana pasów przez linie ciągłe, ostre wjazdy na skrzyżowania z nieczynnymi od miesięcy światłami i na zatłoczone ronda. Wnętrze forda mondeo jest przestronniejsze niż lancii, chociaż zużyte, jakby służyło różnym pozakomunikacyjnym celom.
– Pan pewno nigdy nie oglądał tych walk – głos szofera brzmi przyjemnie; jeden z tych chętnie słuchanych, nawet gdy powtarzają głupstwa – ale naród je lubi. Zaanektowały wszystkie kanały sportowe od ejbisi po sportorange, więc mieliśmy robotę. On głównie MMA, a ja w zasadzie wszystkie, nawet te, które słabo kumałem. Ale to on był gwiazdą. Dochodziło do tego, że nieważny był gladiator, bo tak przedstawiał zawodników, tylko ten, kto komentował. Z czasem publika przychodziła na Czuba. Nawet nie, że miał gadane, bo gadane miał każdy z nas, ale że on z tego gadania robił spektakl. Naród to naprawdę lubił i kiedy on nawijał, było na ful, jakie tam łachy by się ze sobą mierzyły. A poza tym pies był na baby sakramencki, a one do niego lgnęły. Pamiętam, jak do Savoya, bo to było w Budapeszcie podczas Meeting of Europe, zabraliśmy trzy laski, prosto, rzec można, z powietrza: aktorka, modelka i jakaś trzecia, przed foyer wymiksowana. Bierzemy numer; koniaczek, woda mineralna, tartinka, one po papierosie i Czub przechodzi do rzeczy: żeby mu ta modelka zrobiła, co miała do zrobienia bez straty czasu, bo na Budapeszt mieliśmy program. A ta, dwadzieścia lat, a może mniej, że wszystko tylko nie to, a Czub, że właśnie to, a ona, że nigdy w życiu, a czas mija, wieczorem jest walka. No to Czub ją z liścia na odlew. Laska pada jak ścięta, ale zaraz się podnosi, tylko bez połowy twarzy. Ma pan pojęcie, profesorze? Bez połowy twarzy. Nawet śmiesznie to wyglądało. Normalnie to twarz puchnie, robi się wręcz trzecia, a tu na odwrót, jakby prawa połowa twarzy wbiła się w lewą i tak już została. Mam ją w oczach z tym jednym profilem. A pan musiał zauważyć, jaką on ma łapę; chłop z niego bez przesady, ale łapa, że nie daj Bóg. Proszę się nie gniewać, panie profesorze, ale znam ten głos jak swój. Tę knajacką intonację, którą czarował klientelę i publisherów, bo jak nie próbowałby wyskoczyć, to głos przytrzymuje go przy tym, czym jest, więc wiem, że to on dzwonił do pana, choć nie dosłyszałem, w jakiej sprawie, i dobrze, bo to nie moja rzecz.
Szofer jeszcze coś mówił, ale Gaponia już go nie słuchał, zastanawiając się, jaki związek może mieć telefon od Czuba z opowieścią szofera. Czym go chcą omotać, gdy dowiedzieli się o kaprysie Dona, którego nikt by się po nim nie spodziewał?
Wjechali w zaniedbaną część miasta, z której dwa lata wcześniej przepędzono właścicieli eleganckich mieszkań na zamkniętych osiedlach z anglosaskimi nazwami w stylu: Windsor, Boston, Madison, i wprowadzono tam lud Boży, który, nie wiedzieć czemu, poczuł się tym dotknięty i natychmiast się obraził. Ale lud Boży ma swoje sposoby i wystawne apartamentowce abdykowały na całej linii, szarzejąc do szczętu, jak szarzeje twarz człowieka zaatakowanego przez francę. Co dało się w najbliższej okolicy urwać, zostało urwane, co złamać – złamane, co wyważyć – wyważone, a co zaatakować furią sprayów – zaatakowane, tak by nikt nie miał wątpliwości, że lud, upokorzony lub nie, jest u siebie. Ford wpadł w dziurę jak otchłań, podskoczył, dobił osią, zajęczał, przejechał rozmyte pasy, których trudno się było domyślić, i za znakiem ograniczającym prędkość do trzydziestu, trzymającym się heroicznie ostatniego gwoździa, skręcili w osiedle. Wszystko tu, z kurewstwem włącznie, odbywało się w akceptowanej przez jednych i drugich konfidencji. Szofer zatrzymał limuzynę przed jasnym frontonem willi udającej dworek, wciśniętej między dwa bliźniaki z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Zgasił silnik i powiedział przyjaźnie:
– Wie pan, panie profesorze, szoferowie i bodyguardzi siłą rzeczy wiedzą dużo, a jak są bystrzy, a często są, to drugie tyle sobie dopowiedzą. Więc niech pan się nie pogniewa, że wciąłem się z gadką w pana zastój, ale uważam, że nie powinien się pan z tym minąć, by się nie zderzyć z czymś, co pana przerośnie. Bo, tak między nami, profesorze, to sprawa nie dla pana i obydwaj się z tym nie najlepiej czujemy. Nie powinien się pan tym zajmować ani wymagać tego od nikogo, kto od pana zależy, bo to robota dla alfonsa. Umówmy się, że jeżeli się nie powiedzie, nie weźmie mnie pan po raz drugi do tej roboty. Jesteśmy na miejscu.
– To znaczy gdzie? – zapytał Gaponia.
– Zbyt pana szanuję, profesorze, by nie odpowiedzieć. – Szofer umknął z pola widzenia lusterka wstecznego. – Przed burdelem dla gości z dużą kasą. Nazwa Dom Wzruszeń nic panu nie powie.