Читать книгу Blask - Eustachy Rylski - Страница 6
Оглавление3
Doktryna przejrzysta była jak czerwcowy świt. Władza ograniczona czymkolwiek poza ideą, która ją powołała, staje się własnym zaprzeczeniem, nawet jeżeli jest czystą przemocą. A zaprzeczenie rozgląda się za absurdem, z którym już sobie nikt nie poradzi. Bo absurd, kurwa, bierze wszystko.
– Dyskutowałbym z tym poglądem – rzekł cicho Gaponia – ale nie w tej sprawie pana odwiedzam. Don chciałby wiedzieć coś więcej o tym incydencie nad Wagiem.
Czub rozsiadł się w fotelu i zarechotał lub zarechotał i rozsiadł się w fotelu, tak czy inaczej, irytujące były: to jego luzactwo, pewność siebie, nonszalancja, biorące się z nienagannego zdrowia i niezawodności własnej biologii, choćby nie wiadomo jakim próbom ją poddano. To że wcześniej był wziętym bezrefleksyjnym komentatorem telewizyjnym sportów walki, musiało mieć wpływ na jego bezawaryjne podłączenie do życia, czego nie naruszała nawet najjadowitsza opresja, która innych niszczyła nieodwracalnie. A Czuba wzmacniało wszystko, nawet błąd.
– Mają go! – zawołał radośnie, jakby coś tu mogło od niego zależeć. – Jak amen w pacierzu. Teraz rzecz polega na tym, by go przykładnie ukarać. Przykładnie w ścisłym tego słowa znaczeniu. Tak by odstraszyć innych.
– Co jest w katalogu?
– Pełen wachlarz. Od upomnienia po śmierć. Pomyślano o tym zawczasu.
– O kim rozmawiamy?
– Młody człowiek z tych upalnych zakurzonych równin, przez które najchętniej się tylko przejeżdża, bo nic tam nie ma dla nikogo.
– A konkretnie?
– Przedpola Debreczyna, Kluża, Oradei, równiny nad Cisą, góry w Marmaroszu, co za różnica; kompletny wschód.
– Co to było?
– W sensie formalnym?
Gaponia spojrzał na metalowy stelaż z kilkunastokilogramowymi hantlami i sztangą, ustawiony pod ścianą naprzeciw wejścia, przesłonięty nieprzyjazną rośliną, o którą się otarł tego ranka pod północną ścianą pensjonatu.
– Co to jest? – zapytał, rozcierając zaczerwienione palce, a kobieta z najbliższej wsi, której nakazano milczenie nie tylko w sprawie Dona, zmyła na chwilę pokorę ze swej szczerej, szlachetnej twarzy, i odpowiedziała: Ostrokrzew.
Wiatr kręcił trawami, które wyrosły tego roku ponad swój odwieczny zwyczaj.
– A więc ostrokrzew, nawet tutaj – wyszeptał Gaponia.
– Słucham? – Czub wychylił się z fotela.
– Niech pan przejdzie do rzeczy – Gaponia w fotelu się zapadł i oprzytomniał – skoro poświęcamy temu czas.
Czub więc przeszedł, mówiąc, że spity piwem, czarny jak smoła, kabłąkowaty śmieć, Cygan, Wołoch, Besarab, co na jedno w praktyce wychodzi, wywrzeszczał do podkręconego mikrofonu swoją wątpliwość co do miejsca Dona w akcji, którą im obiecano, i w porządku, jaki zaprowadzą.
– Kto to przetłumaczył? – zapytał Gaponia, przypatrując się swojej porysowanej żyłami dłoni, której nie mógł uspokoić.
– Nie mam pojęcia – odrzekł Czub, moszcząc się w fotelu jeszcze ostentacyjniej. – Ktoś, kto zna ich klekot. Tak to zabrzmiało.
– Chodzi mi o to, że takie tłumaczenie z nieużywanego, peryferyjnego języka...
– Bez obaw, Gaponia, tak to zabrzmiało, wraz z tą niebezpieczną sugestią, skrajnie niebezpieczną i kompromitującą sugestią, której nie przedstawiłem, ale której się pan przecież domyśla. Mamy raport.
– Raport?
Czub potwierdził i roześmiał się, jakby to wszystko było zabawą. Gaponia pomyślał, że jeszcze kwartał wcześniej Czubowi nie przyszłaby do głowy taka bezpośredniość. Jest narwańcem do spraw wymagających takiego temperamentu, ale w granicach, jakich sam nie ustalił. A teraz, rozwalony w skórzanym fotelu, przyglądał się Gaponi bezczelnie, jakby obciążał go winą za upadek hierarchii, która go dotychczas powstrzymywała.
– Takie rzeczy się zdarzają. Tłum, upał, alkohol, ale żeby zaraz raport... Przekażę to Donowi jako incydent, nic więcej. – Gaponia wzruszył ramionami, ale ten gest nie zmniejszył jego skrępowania. – Don nie oczekuje w tej sprawie raportu; jestem pewien.
– Ale go mamy, Gaponia. – Czub rozłożył ręce, a jego zęby zalśniły. – I tego już nie odwrócimy.
Gaponia wstał z fotela i krokiem zamorzonego głodem żurawia, krokiem, którego u siebie nie cierpiał, z którym walczył, zmuszając nielojalne ciało do elementarnej płynności, wyszedł z gabinetu. Lęk obnażył daremność wszelkich jego starań, by nad ciałem zapanować. Nadmiernie wysoka, skrajnie wychudzona postać Gaponi była z natury rozchwiana i niezgrabna. Niepewność nie sprzyjała żadnej w tym względzie korekcie. Pomyślał ze wstydem, że mimo miejsca przy Donie przed Czubem czuje czysty strach. Zamykał za sobą drzwi przesadnie wystawnego gabinetu na pierwszym prestiżowym piętrze Domu Centralnego, gdy uderzyła go jak sztych szpady konstatacja, że ten strach może niebawem dzielić z Donem, bo tajemnicza, wstydliwa dolegliwość na takie niebezpieczeństwo ich wystawia. I wtedy obaj wrócą do uczuć, które tak nieporadnie przed sobą ukrywali.
– Mamy raport! – krzyknął Czub z głębi kancelarii, a w jego głosie z seksowną chrypką, którym tak czarował publiczność aren i widzów przed telewizorami, troska była i pogróżka pospołu.
Ale Gaponia usłyszał tylko pogróżkę.