Читать книгу Blask - Eustachy Rylski - Страница 4
Оглавление1
– Granda już rozprowadzona?
Zapytany nie odpowiada od razu. Nie przestaje patrzeć na wyobcowaną z doczesności twarz Dona, można by rzec, skrytą w półmroku, gdyby nie trupia bladość, która wręcz lśni. Napięty jak cięciwa, myśli Gaponia, nic go nie zwalnia, nawet ta samotność. Wyprowadzony z wszelkiej rzeczywistości, nawet tej, którą kontroluje. Pejzaż mu nie sprzyja, to zgoda, za dużo w nim wschodnich tonów, których nie lubi, nie czuje, nie rozumie. Przełom rzeki pod wzgórzem, łąki bezkresne z pasemkiem lasów w najdalszej dali. Piołuny nad płytkimi parowami. Poza wzgórzem nad rzeką równina pofałdowana tak długimi sekwencjami, że się ich nie zauważa. Brak pretekstu do natychmiastowego zachwytu, inna sprawa z powolnym rozsmakowaniem się w tych widokach, kto miałby jednak na to czas i cierpliwość.
Nie to co letniska w pobliżu ciepłych mórz, wapiennych skał, przepastnych urwisk, drewnianych schodów wspinających się zakosami po stoku. Nie to co taras ocieniony markizą na godzinę przed południem, nie to co skwar, który nie męczy, młode kobiety wracające gromadą z kąpieli, niekoniecznie ładne, ale zastanawiające, nie to co zapach kawy, smak papierosów, lenistwo, jakaś wszechogarniająca bezradność i melancholia, smutek jako odmiana ciszy. I pytanie powtarzane każdego dnia do znudzenia: Jak daleko posunęliśmy się w pięknie, mój drogi Gaponia? Czy to już ściana?
I te walce z wczorajszego wieczoru, jeszcze nie wygrane: sewastopolski, mikołajewski, mandżurski. Drugi urywa tony pierwszemu, godzi je trzeci, potem czwarty, piąty, znany, nieznany, co za różnica, skoro płynność w nich niepowstrzymana. Ma się wrażenie, że jeśli cichną, to niechętnie. Słyszysz muzykę? – pyta Don z niedowierzaniem, a Gaponia odpowiada: Bez ustanku, szefie, ilekroć zaglądam w te dni. A dni od maja do października zawsze sobie równe w przejrzystości świtów, lśnieniu dnia i złocie wieczorów. Niezmienność, która nie nuży. Blask wszechobecny, którego tu nad rzeką pod wzgórzem, między łąkami nie ma, choć to pogodny dzień w połowie czerwca, bo tu nic nie zależy od siebie, pogodzone z przewagą kaprysu nad stałością. Niektórzy to lubią – wieczoru się nie przewidzi, a świt to już zupełna zagadka – lecz Don do nich nie należy.
– A co do chamstwa, szefie, bo pytanie twoje do niego się sprowadza, to najakuratniej – odpowiada Gaponia – obok tego, jakie znamy, jest to, które powołaliśmy. Co to za sznyt, generale, pytam w Domu Centralnym, a ten: To nie sznyt, Gaponia, to mexidol. I faktycznie, szefie, łby jak wiadra na byczych karkach, opasłość wyprzedzająca metrykę o dekadę najlżej biorąc, choć generał upiera się przy zwalistości. Niepozostawiające złudzeń mięśnie wciskające się w każdą możliwość, lecz z gatunku bezkształtnych, przerośniętych, nietkniętych żadnym dłutem. Zbita masa służąca sile, nie pięknu. Tatuaże na nich jak draperie. A wyprzedza ich wrzask – gdy maszerują rota za rotą – jakim cię sławią.
– Hultajstwo?
– W najdotkliwszym gatunku, szefie. Jak przewidziałeś.
Czemu dopytuje, jakby zwątpił w swą nieomylność, zastanawia się Gaponia, czemu naciska, przecież zna odpowiedź. Gaponia rozgląda się po ascetycznym wnętrzu opróżnionym ze wszystkiego, co służyć by mogło wygodzie. Można było jeszcze zabrać polne kwiaty w słoiku po ogórkach, kilim przeżarty przez mole i zydel, na którym nie da się siedzieć. Wyjaśnia jak dziecku, że falanga, pożal się Boże, rozproszona tak, by na sygnał dała sformować się w pięść, a ta rozformować w kohorty zdolne do samodzielnych działań w każdej wyobrażalnej przestrzeni gwałtu, przemocy, brutalności, od Bałtyku do południowych granic Serbii.
– Do południowych granic Serbii? – pyta Don. – Kto o tym zdecydował?
– Geografia – odpowiada Gaponia. – Dalej są ziemie niechętne naszym apetytom, dzikie, lecz na sposób, jakiego nie wykorzystamy. Pokumane z okrucieństwem, które nie nasze. Sprawiają kłopot, szefie, wyłącznie kłopot.
– Bałkany – wzdycha Don. – Mój Boże, czym Europa sobie na nie zasłużyła.
Gaponia patrzy na Dona z czułością, to znaczy z poczuciem daremności wszelkich najlepszych życzeń. Substancji przybywa, jakkolwiek ją ograniczać. Kwartał temu zaledwie doktor sprowadzony ze świata powiedział: Nie wróży to dobrze, panowie. Puchnie pacjent, lecz nie przybiera. Rozrzedza się bez obietnicy implozji. A jeden z tych, których nigdy w pobliżu nie brakowało, może nawet Czub, zaoponował tak, by reszta słyszała: To przejściowe, doktorze, nieprawdaż? Jak przyszło, odejdzie. Miejmy nadzieję – odpowiedział doktor, ale widać było, że jej nie ma.
Nie mylił się, sprawy poszły źle szybciej, niż założyłby to najczarniejszy pesymizm. Doktor wrócił do świata, z którego go sprowadzono, bezsilny jak ten, który go zastąpił.
Przed miesiącem nastał dzień, kiedy należało Dona ukryć nawet przed najbliższymi.
– Najbliższymi! – zawołał jeden z tych, których nigdy w pobliżu nie brakowało, może nawet Czub. – Jakimi najbliższymi?! A kiedy on miał jakichś bliskich?
Może miał, a może nie. W każdym razie nikt go już nie oglądał poza Gaponią, kobietą z najbliższej wsi, której nakazano milczenie pod groźbą, jakiej nie zamierzała poznać, i... No właśnie, kto by przypuszczał, kto by podejrzewał, jakie medium by to wywąchało? Jakie dziennikarskie ścierwo by się do tego zbliżyło? Jaki zbieg okoliczności zdałby się na taki przypadek i jaki przypadek uznałby to za coś więcej niż żart?